W Polsce i na Zachodzie zdarzają się osoby powtarzające tezy rosyjskiej propagandy. Trzeba zachować ostrożność zwłaszcza wobec różnego rodzaju analityków, influencerów, polityków, którzy silą się na „niezależne myślenie” – mówi Łukasz Olejnik, badacz i konsultant w dziedzinie cyberbezpieczeństwa.
Dominika Tworek: Czy akcje Anonymousa lub innych oddolnych grup atakujących Rosję realnie jej szkodzą?
Łukasz Olejnik: Nie przesadzałbym z realnym zasięgiem takich grup. Ich działania trudno też zweryfikować. Są głośne, bo chętnie się je eksponuje. Część mediów czegoś takiego szuka – mogą na przykład pokazać ładny filmik, w którym ktoś mówi modulowanym głosem.
Nie twierdzę oczywiście, że żadne z takich działań nie daje efektów – dane bywają wykradane, dochodzi do ich wycieku. To wiąże się z zakłóceniem pracy osób zarządzających systemami dotkniętymi cyberatakami. Zastanówmy się jednak, jakie znaczenie ma zhakowanie nawet rządowej strony internetowej w obliczu realnej i pełnoskalowej wojny, na której giną ludzie? Moim zdaniem – jeśli nie żadnego – to ograniczone.
Czy takie samozwańcze ataki mogą przynieść odwrotny skutek? Po udanym ataku ofiara tak posprząta, że usunie ze swojej sieci także szpiegowskie oprogramowanie, które zostało wprowadzone tam przez obce służby?
– Może tak być, że efekciarskie działania zaszkodzą profesjonalnym cyberoperacjom różnych państw ukierunkowanym na osiągnięcie realnych celów. Bo w wojnie wywołanej przez Rosję przeciw Ukrainie za pośrednictwem działań cyberaktywnych może stać szereg różnych państw.
Oddolne grupy hakerskie pracują także na rzecz Rosji. Jak wygląda ich działanie?
– To często ataki na dostępność, typu DDoS. Polegają one na „zalewaniu” stron „sztucznym” ruchem sieciowym, co powoduje, że nie da się wejść na daną stronę. Nieodporne systemy padają wtedy pod nagłym naporem żądań sieciowych, nie mogąc ich wszystkich „obsłużyć”.
Jednak ja bym się nimi nie przejmował, bo wiadomo, jak łagodzić ich skutki. Bardziej irytujące jest wykradanie danych i ich wyciekanie do wiadomości publicznej, ale w sytuacji wojny to w sumie też do przyjęcia. Ot, zdarza się. Muszę wyznać, że w porównaniu ze zbombardowanym szpitalem niewiele to dla mnie znaczy. Może na Zachodzie ktoś się tym podekscytuje, gdy będzie pił sojowe latte dumając nad niesprawiedliwością na świecie.
Wojna dezinformacyjna większości z nas kojarzy się z farmami rosyjskich trolli. Z jakimi innymi atakami mamy do czynienia, i jak ocenia pan dotychczasową siłę ich oddziaływania?
– Dziś to już pełnoskalowa propaganda w trybie wojennym prowadzona wszystkimi kanałami, takimi jak media publiczne, rosyjska dyplomacja wewnątrz kraju oraz – za pośrednictwem ambasad – w innych państwach. Do tego kuriozum dołączyła również agencja kosmiczna ROSKOSMOS.
Na polu walki działania mogą być w formie znanego z historii dystrybuowania ulotek z wydrukami. Dziś – oczywiście – dochodzi element cyfrowy, rozpowszechnianie i rozprzestrzenianie się informacji kanałami typu Instagram, Telegram, Facebook, Twitter, TikTok, różne fora. To może być robione przez farmy trolli, ale nie musi.
Zdarzają się też ludzie wypowiadający się w sposób powtarzający tezy propagandy rosyjskiej. Zarówno na Zachodzie, jak i w Polsce. Zwłaszcza dziś trzeba zachować ostrożność wobec różnego rodzaju analityków, influencerów, ale także polityków, nawet jeśli są parlamentarzystami. Takie osoby mogą czasem silić się na „niezależne myślenie”, ale w obecnej sytuacji wojny pewne kwestie, które dawniej byłyby tolerowane, dziś być może przekraczają granice bycia użytecznym idiotą, według terminologii Lenina. Obecnie inaczej wygląda też ocena pewnych działań lub propozycji z przeszłości, na przykład trudno zapomnieć pomysły w rodzaju „przeprowadzania referendum o wyjściu z UE”.
Jak w takim razie możemy chronić się przed manipulacją w sieci?
– Zachowywać zdrowy rozsądek i ostrożność wobec napływających informacji. Tych z mediów, TV, e-maili, komunikatorów. Nie spieszyć się, nie poddawać rzekomej presji czasu. Zwykle jej zresztą nie ma, to tylko takie wrażenie, które na przykład ktoś chce wywołać. Nie słuchać podejrzanych indywiduów typu różnego rodzaju „wróżbitów”.
Z ekspertami bywa różnie, niektórzy wypowiadali się, że wojny w Ukrainie nie będzie, a w początkach wojny mówili, że się wkrótce skończy. Później wypowiadali się w sposób, który miał sugerować, że dobrym pomysłem byłoby, gdyby Polska przyłączyła się do tej wojny. Brzmi to dziwnie, i rodzi pytanie: o co tu chodzi? Trudno to zrozumieć, bo tego rodzaju pomysły w żaden sposób nie zaszkodziły wiarygodności ludzi i głosząc je, wciąż są, niestety, cytowani.
Dlatego bardzo ważna jest weryfikacja źródeł. To także istotny obowiązek dziennikarzy. Sprawdzać, co ludzie dziś wypowiadający się o jakichś wydarzeniach mówili o tym dawniej, miesiące czy lata temu. Trzeba analizować i wyciągać wnioski.
Niektórzy ludzie są podatni na dezinformację. Dotyczy to na przykład osób bardzo łatwowiernych albo będących przekonanymi, że wcale łatwo nie dają wiary napływającym informacjom. Tyle że często tak im się tylko wydaje, bo z natury rzeczy ludzie nie lubią być krytyczni wobec samych siebie.
Dziś jesteśmy poddawani ciągłej presji informacyjnej. Głównie ze strony ukraińskiej propagandy, która ma podnosić morale społeczeństwa.
– Trudno mi ocenić, czy rzeczywiście ta presja głównie leży po stronie ukraińskiej. To naturalne, że obie strony konfliktu prowadzą własne działania informacyjne czy też nawet propagandowe. Przy czym sama definicja słowa „propaganda” ma kilka znaczeń, a według Słownika Języka Polskiego pierwszym z nich jest „szerzenie jakichś poglądów, haseł politycznych itp. mające na celu pozyskanie zwolenników”. Jednak dziś to określenie nacechowane jest pejoratywnie i źle się kojarzy.
Ukraina jest bardzo sprawna na polu informacyjnym, medialnym. Pomaga im też to, że zachodnie społeczeństwa są po prostu otwarte na tego rodzaju treści płynące ze strony zaatakowanego państwa. Jeszcze sto lat temu władca (król, imperator czy inny cesarz) mógłby narzucić swym poddanym izolacje informacyjne, jednoosobowo decydując o tym, jakiego rodzaju informacje będą dozowane oraz jak ich kraj powinien „ustawić się” wobec wojny i jej stron. Obecnie na Zachodzie, na szczęście, to już nie działa. Mamy społeczeństwa otwarte i pluralizm.
Gdy ludzie widzą – prawie w czasie rzeczywistym – działania wojenne, bombardowania szpitali i ludności cywilnej, ataki na elektrownie jądrowe, to nic dziwnego, że zachodni politycy są zmuszeni do zajęcia silnego stanowiska. Ciekawe, że na Kremlu nie doceniono tego podejmując decyzję agresji zbrojnej, którą widzi cały świat
Przed wojną wskazywano na ryzyka podatności na trolli, dezinformację i ich rzekomą sprawczość. Zgoda, udało się zaimplantować do debaty pewne zatrute treści, chociażby propagowanie teorii spiskowych o COVID-19. Dziś jednak widać, w jaki sposób społeczeństwa wymuszają działania na zachodnich rządach. Gdy ludzie widzą – prawie w czasie rzeczywistym – działania wojenne, bombardowania szpitali i ludności cywilnej, ataki na elektrownie jądrowe, to nic dziwnego, że zachodni politycy są zmuszeni do zajęcia silnego stanowiska. Mam wrażenie, że to zupełnie nowy element, jeśli chodzi o pełnowymiarowe wojny. Swoją drogą, to ciekawe, że na Kremlu nie doceniono tego przy podejmowaniu decyzji o agresji zbrojnej, którą cały świat widzi. Te obrazki z nami zostaną.
W naszej (zachodniej) bańce informacyjnej to Ukraina wygrywa tę wojnę, jednak jak spojrzymy na świat, chociażby na tzw. globalne południe, tam plon zbiera ziarno zasiane przez rosyjską dezinformację. Kto naprawdę zwycięża na tym polu walki?
– Rosyjska propaganda jest silna u siebie, ale jej przekazy dostały się także do krajów Afryki czy Azji. Próbowano ich także na Zachodzie Europy. Nawet sam prezes Rady Europejskiej Charles Michel musiał podkreślać, że „zarzuty rzekomego rasizmu przy granicy polsko-ukraińskiej to rosyjska propaganda”. Było widać, że ta narracja zdawała się chwytać w początkach tej wojny. Na Zachodzie zaczynały pojawiać się artykuły zatroskanych lekkoduchów nie doceniających powagi sytuacji. Dziś znajdujemy rozróżnienia pomiędzy prawdą, właściwym momentem na rozmowy o tym, a byciem użytecznym idiotą. Nie wszyscy zdali ten egzamin na inteligencję.
Pragnienie, by równomiernie reprezentować obie strony toczącej się w Ukrainie wojny doprowadziło też do tego, że niektóre poczytne zachodnie gazety jeszcze w styczniu dały się zwieść treściom umieszczonym na zhakowanych ukraińskich rządowych stronach. Agresorzy zamieścili tam przekaz informacyjny mający budować podziały oparte na resentymencie historycznym pomiędzy Polską a Ukrainą. Biorąc pod uwagę, że obecnie to Polska przyjęła największą liczbę uchodźców wojennych z Ukrainy, popularyzacja podziałów na takim tle nie doprowadziłaby do niczego dobrego. Zresztą, dziś widzimy, że one być może nie mają takiego znaczenia, jak próbowały nam to w Polsce przedstawiać niektóre osoby publiczne.
W sytuacji wojny to jednak ukraiński przekaz odnosi realne sukcesy w USA i Europie Zachodniej, czyli tam, gdzie to ma teraz znaczenie.
A kto obecnie zwycięża w cyberwojnie? Ukraina i jej sprzymierzeńcy czy strona rosyjska?
– Cyberwojna to tylko jeden obszar prowadzenia walki w konflikcie zbrojnym, a my wielu z tych operacji nie widzimy. Te jednak miały miejsce i były wymierzone w Ukrainę, niektóre odniosły skutek. Jeśli paraliż operatora komunikacji satelitarnej KA-SAT to był element działań cyberwojennych, to można przypuszczać, że spowodowało to zakłócene procesów komunikacji armii ukraińskiej na początku wojny. W ogólności jednak jest za wcześnie, by stwierdzić, że cyberwojna została przez którąś ze stron wygrana.
W ramach tej wojny tego rodzaju operacje – jak już wcześniej wspomniałem – może prowadzić wiele państw. Ukraina może się raczej jedynie bronić. Przy czym w tym miejscu nie uwzględniam działalności grup hakerskich (a nawet IT Army) jako ramienia państwowego, ukraińskiego. Do końca działań prawdopodobnie daleko. Wydaje mi się, że będą trwały także po zakończeniu działań czysto zbrojnych. To, czy tego rodzaju praktyki przeniosą się na inne państwa zachodnie, być może na Polskę, pozostaje kwestią otwartą. Nie można tego wykluczyć.
W cyberzdolnościach przodują Stany Zjednoczone, Chiny i właśnie Rosja. Kraj ten zbroi się w cyberprzestrzeni od kilkunastu lat. W 2007 r. zaatakował Estonię, na trzy tygodnie blokując wszystkie kluczowe systemy telekomunikacyjne. Przyczyna tego ataku była dość błaha: przeniesienie pomnika ku czci sowieckich żołnierzy z centrum Tallina na przedmieścia. Cyberataki na Estonię, a potem na Ukrainę, były próbą sił?
– Z dzisiejszej perspektywy cyberataki na Estonię ocenić należy jako stosunkowo ograniczone działania, ich skuteczność wynikała z ówczesnego sposobu budowania infrastruktur IT. Dziś zwykłe ataki DDoS odnoszą raczej mniej spektakularne efekty. Poważniejsze cyberataki są wymierzone w poufność lub integralność systemów. Ich efektem może być tymczasowe lub trwałe zniszczenie systemów czy danych, straty ekonomiczne i wizerunkowe.
Cyberataki to również element eskalacji. Takie działania były prowadzone przed wojną, w trakcie jej trwania, zapewne będą także podejmowane po wojnie. Nie nazwałbym tego próbą sił, choć w ostatnich latach Ukraina stanowiła rodzaj rosyjskiego laboratorium dla technik cyberwojny. To tam przeprowadzano działania, takie jak wyłączenie dystrybucji energii elektrycznej za pomocą cyberataków czy działania wobec stacji uzdatniania wody.
Czy rządy krajów Europy (także Polski) oraz świata są przygotowane na cyberataki ze strony Rosji i ściśle ze sobą w tej kwestii współpracują?
– W ostatnich latach rola cyberbezpieczeństwa w świecie znacznie wrosła. I stało się ono polem współpracy. Ta zacieśnia się i ma miejsce w obszarach cywilnych, np. w ramach UE, transatlantyckich jak UE-USA, ale także wojskowych – takich jak w ramach NATO. To także zakres współpracy w obszarze innych bloków ekonomicznych, np. G7 czy Szanghajskiej Grupy Współpracy. Wiele prac regularnie prowadzonych jest w ramach ONZ. Zastanawiam się jednak, czy bezprawna agresja na Ukrainę i inne wydarzenia związane z tą wojną nie skomplikują tej współpracy. Na razie nic na to nie wskazuje. Ale co będzie za tydzień?
Media społecznościowe odgrywają w tej wojnie fundamentalną rolę. Stały się nie tylko płaszczyzną działań wojennych, ale też ich instrumentem. Czy to pierwsza wojna, gdzie ich znaczenie jest tak ogromne?
– Z całą pewnością. Informacje rozprzestrzeniają się szybko i szeroko. Są wyraźne, dokładne i pozostaną w przestrzeni publicznej na zawsze. To powoduje ogromne straty wizerunkowe dla Rosji. Obrazy z tej wojny będą przypominane i wypominane, także zachodnim politykom. Ich już nie da się usunąć czy wymazać z naszej zbiorowej pamięci. Ponad sto lat temu tego rodzaju ryzyko właściwie nie istniało. Czy zaawansowani wiekiem liderzy w Rosji nie zauważyli tej ewolucji? Być może gdyby na taką skalę utrwalono obrazy hekatomby w II wojnie światowej, to znacznie skomplikowałoby późniejszy proces normalizacji stosunków w Europie. Jak będzie tym razem, nie mam pojęcia. Obserwacja tego będzie fascynująca.
Współczesne oblicze wojny zmienia się w stronę konfliktów hybrydowych. Jaka będzie wojna przyszłości? Czy przeniesie się całkowicie do przestrzeni wirtualnej, a na miasta przestaną spadać bomby?
– Jest jasne, że przyszłe wojny będą różniły się od tych dawnych, także od tej obecnej w Ukrainie. Wzrośnie waga działań w cyberprzestrzeni, na pewnym etapie ważne będą systemy autonomiczne, takie jak drony czy amunicja krążąca. Tu wkrótce może być rewolucja. Ważne, by w Polsce poświęcano uwagę temu tematowi. Niestety, mam wrażenie, że obecnie to się nie dzieje.
Nie przesadzałbym jednak ze stwierdzeniem, że oblicze wojny idzie w stronę konfliktów hybrydowych. Przecież bezpośrednio za naszą wschodnią granicą mamy pełnoskalowy konflikt zbrojny wysokiej intensywności. Uważam, że istniało też ryzyko, iż niektóre z wydarzeń z listopada ubiegłego roku na granicy z Białorusią mogły wymknąć się spod kontroli.
Tak zwany konflikt „hybrydowy”, czyli legalne, ale nieprzyjazne działania poniżej progu wojny to przecież coś, co istniało zawsze. Po prostu w ostatnich latach problematyka ta zyskała na popularności zarówno medialnie, jak i wśród analityków czy na konferencjach branżowych. Gdy ktoś (analityk, polityk) chciał dodać sobie powagi, to wspominał o wojnie, tylko nie takiej prawdziwej, a tej „przymiotnikowej” – hybrydowej. To zatem słowo-klucz pozwalające mówić o wojnie, jednocześnie nie mówiąc o wojnie. A to dlatego, że wojna hybrydowa nie jest konfliktem zbrojnym, a zatem „tradycyjną” wojną. Chyba że w znaczeniu „publicystycznym”.
Sam, zwłaszcza dziś, jestem zwolennikiem przypisywania słowom ich faktycznych znaczeń. Obecnie, gdy niedaleko mamy gorącą wojnę wysokiej intensywności, sytuację powinniśmy poddać weryfikacji.
Nasze wyobrażenie o tym, jakoby wojny była elementem przeszłości, odchodzi w zapomnienie. Całe pokolenia będą żyły ze świadomością możliwej wojny, zresztą w tym samym miejscu na mapie, co zwykle.
Łukasz Olejnik – niezależny badacz i konsultant w dziedzinie cyberbezpieczeństwa i prywatności, były doradca ds. cyberwojny w Międzynarodowym Komitecie Czerwonego Krzyża w Genewie. Prowadzi strony: prywatnik.pl i lukaszolejnik.com
Wojna informacyjna w Ukrainie – spotkanie z Heleną Chmielewska-Szlajfer i Dariuszem Rosiakiem. Prowadzi Bartosz Bartosik
Przeczytaj też: Dziecko uchodźcze będzie w przedszkolu, a moje nie? Pozwólmy sobie na „brzydkie emocje”
A po cóż ten dziwoląg językowy “ozdobaczyć” ? Ani dowcipny, ani skrótowy , gdyż też musi korzystać z partykuły “nie” ( jak w formie z tytułu).
Z tego odzobaczania obzdobaczyłem się językowo.