Do przemówienia prezydenta Ukrainy na oscarowej gali oczywiście nie doszło. Hollywood ma przecież ważniejsze sprawy na głowie.
Spokój awanturnicy, my tu mamy swoje święto! „Chcemy dać ludziom odrobinę wytchnienia. Zależy nam przede wszystkim na rozrywce” – tłumaczył dziennikarzom Will Packer, producent 94. edycji wręczenia Oscarów, zasypywany pytaniami o plany połączenia live z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim. Taką możliwość zapowiadała wcześniej komiczka Amy Schumer, współprowadząca, razem z Reginą Hall i Wandą Sykes, tegoroczną ceremonię.
Do przemówienia oczywiście nie doszło, a aktor Sean Penn może już rozgrzewać piec na sos ze swoich statuetek. Hollywood ma przecież ważniejsze sprawy na głowie, toczy swoje własne dziwne wojny, w których dorosły facet daje drugiemu dorosłemu facetowi w twarz z powodu żartu na temat jego żony. Dowcip faktycznie zabrzmiał skandalicznie, warto jednak pamiętać, że gdzieś tam, po drugiej stronie złotej kurtyny, żony innych facetów uciekają nie tylko przed amunicją z body shamingu i głupoty, a front nie przebiega przez okładki tabloidów i złośliwe komentarze na portalach plotkarskich.
Przy Oscarach forsowana za wszelką cenę potrzeba nadania widzialności wykluczonym zamienia się w swoją własną karykaturę
Policzki Chrisa Rocka to niejedyny poligon, na którym Hollywood testuje naszą cierpliwość. Powoli staje się regułą, że na coraz nudniejszych ceremoniach tradycja i pamięć (tym razem: 60 lat filmowego Jamesa Bonda i 50 lat „Ojca chrzestnego”) ścierają się z naciskami na nowe otwarcie, większą inkluzywność, dostrzeżenie i uhonorowanie grup do tej pory marginalizowanych – przede wszystkim w przemyśle filmowym, ale też w szerokim, społeczno-politycznym kontekście. Czasami zdarza się jednak tak, że forsowana za wszelką cenę potrzeba nadania widzialności wykluczonym zamienia się w swoją własną karykaturę, groteskową próbę zaklęcia rzeczywistości pod oczekiwania jakiegoś nieistniejącego, lecz wyfantazjowanego gremium.
Bo nikt mi przecież nie powie, że „CODA” w reżyserii Sian Heder jest w istocie najlepszym obrazem 2021 roku i że ktokolwiek, łącznie z członkami Akademii, naprawdę za taki ją uważa. O amerykańskim remake’u francuskiego filmu „Rozumiemy się bez słów” (2014) – historii 17-latki, jedynej słyszącej w rodzinie głuchych, która marzy o karierze wokalistki – można powiedzieć wszystko: że jest to rzecz ważna, zwracająca uwagę na przemilczany problem społeczny (tytuł filmu to skrót od Child of Deaf Adults, czyli dziecko głuchych dorosłych), poruszająca i dająca poczucie artystycznej sprawczości osobom z niepełnosprawnościami. Wspaniale, że Troy Kostur – świetny w roli Franka, chłonącego cielesne przyjemności ojca – dostał Oscara za męski drugi plan i że mógł przemówić z konkursowej sceny, w języku migowym, do całej społeczności głuchych: „To jest nasza chwila!”.
Nie zmienia to natomiast faktu, że „CODA” – rozpatrując ją w kategoriach sztuki filmowej, zastosowanej poetyki i środków, jakości tekstu, realizacyjnej sprawności i tak dalej – jest zupełnie przeciętnym, lukrowanym i pisanym pod tezę kinem motywacyjnym, gdzie, poza świetną ciałoekspresją aktorów, dostajemy całą górę stereotypowych „figur” ludzkich, bajkowych zwrotów akcji i przewidywalności godnej starej telewizyjnej serii „Okruchy życia”.
Decyzja o przyznaniu filmowi „CODA” głównej nagrody – oraz, co jeszcze dziwniejsze, nagrody za najlepszy scenariusz adaptowany – to kuriozalny pomysł, szczególnie, że w stawce znalazły się tak dobre, kunsztowne wręcz dzieła, jak „Psie pazury” Jane Campion (na szczęście uhonorowanej za reżyserię, jako zaledwie trzecia kobieta w historii nagród), „Licorice pizza” Paula Thomasa Andersona czy „Diuna” Denisa Villeneuve’a. Mam więc podejrzenia, że za wynikami głosowania Akademii może kryć się jeszcze jedna gra – chęć utarcia nosa Netfliksowi, skonfliktowanemu z Hollywood dyktatorowi na rynku streamingów i przy okazji producentowi „Psich pazurów”, oraz dowartościowania stojącego za „CODĄ” Apple TV+, która póki co radzi sobie gorzej (działa dopiero od 3 lat), ale ma w ofercie coraz więcej dużych nazwisk i ambitnych przedsięwzięć (między innymi „Tragedię Makbeta” w reżyserii Joela Coena, z Denzelem Washingtonem oraz Frances McDormand w obsadzie).
Nie będę się zresztą krygował, że w jakikolwiek sposób podziałało mi to na nerwy – Oscary śledzę już wyłącznie z zawodowego musu. Uważam też, że brak nominacji dla niektórych wybitnie udanych filmów – na przykład „Red Rocket” Seana Bakera, o którym obszernie piszę dla „Czasu Kultury” – przy coraz wyraźniejszym flircie z sentymentalnymi ramotkami („Belfast” Kennetha Branagha z Oscarem za najlepszy scenariusz oryginalny; „West Side Story” Spielberga i „King Richard” Reinaldo Marcusa Greena w głównych kategoriach; „Drive my car” – perfekcyjnie zrealizowany, lecz miałki i pretensjonalny – jako najlepszy film nieanglojęzyczny) pokazuje tylko, że ważne rzeczy dzieją się dzisiaj zupełnie gdzie indziej: w serialach czy lokalnych perłach poupychanych na obrzeżach bogatych programów większych i mniejszych festiwali filmowych. Tak było oczywiście zawsze, w tym roku absurdalna nijakość stawki podbiła jednak moje utyskiwania o kilka punktów w górę.
Być może uznają to Państwo za kalanie własnego gniazda, ale za absurdalne uważam nawet nominowanie polskiej „Sukienki” w kategorii krótkich metraży. Film Tadeusza Łysiaka da się uznać za poprawny tylko ze względu na rolę Anny Dzieduszyckiej, przełomową dla polskiej kinematografii, natomiast sama historia plasuje się niebezpiecznie blisko artystowskiej eksploatacji, z zakończeniem tyleż niejednoznacznym, co dającym dziwne poczucie etycznej przegranej samego reżysera. Ale, żeby nie pozostawiać wszystkich w poczuciu absolutnej beznadziei – bardzo się cieszę, że w całej tej kawalkadzie kiepskich żartów, politycznego umywania rąk, maczystowskiego bicia po ryju i niezrozumiałych wyników głosowania zatriumfował przynajmniej wartościowy eskapizm.
„Diuna”, nagrodzona w sześciu technicznych kategoriach – w tym za najlepsze zdjęcia Greiga Frasera – to w moim odczuciu najlepszy film science-fiction od wielu, wielu lat: rzecz przywracająca zanikającą wiarę w wielkoskalowe obrazy i bombastyczne światotwórstwo oraz wciągająca widzów w archaiczną paszczę wczesnego kinowego doświadczenia, kiedy to wielki ekran wydawał się rzeczywiście potężny, wszechogarniający i przeszywający nowością. Bo jeśli już celebrować „odrobinę wytchnienia”, to tylko w takiej formie – jednocześnie kontemplacyjnej i immersyjnej, choć doświadczanej wspólnie przed olbrzymim płótnem malarskim.
Na takie eskapizmy niestety z roku na rok ubywa miejsca – kina źle zniosły pandemię, a „domowość” powoli dominuje praktyki wchodzenia w relację ze sztuką filmową. Na czerwonym dywanie jednak o tym nie usłyszymy, gdyż panuje tam przymus uśmiechniętej gęby i poklepywania się po własnych zmęczonych pleckach. Orkiestra wciąż gra, choć okręt tonie. I takie też – absurdalnie zadowolone z nie wiadomo czego – były Oscary Anno Domini 2022.
Przeczytaj też: Historyczne i zachowawcze. Oscary 2021