Zima 2024, nr 4

Zamów

„Ojciec chrzestny”. Dlaczego kolejne pokolenia uznają ten film za „swój”?

Marlon Brando jako Vito Corleone w filmie „Ojciec chrzestny”, reż. Francis Ford Coppola, USA 1972. Fot. Materiały prasowe

Arcydzieło Coppoli pozostaje nieśmiertelne między innymi dlatego, że przyjemności z seansu jest w nim co niemiara, że wylewa się ona z ekranu, przekracza proste kategorie narracyjne, dominuje nad całym doświadczeniem.

Wspomnienie pierwsze: Wizyta w Cafe Zoetrope w San Francisco. Kawiarnia Francisa Forda Coppoli znajduje się w zjawiskowym Sentinel Building z 1907 roku. Gmach, w którym mieści się także firma produkcyjna American Zoetrope, wygląda jak połączenie trójkątnego nowojorskiego Flatiron Building i jednego z projektów Antoniego Gaudíego. Całość pokryta jest zielonkawą patyną podobną w odcieniu do tej, która obleka Statuę Wolności – jedną z amerykańskich ikon pojawiającą się w dwóch pierwszych częściach „Ojca chrzestnego”.

W kawiarni Coppoli można zjeść porządny włoski lunch (sałatki, pizza, makarony) lub napić się kawy i skosztować tiramisu. Na półkach stoją produkty z serii „Mammarella”, składającej hołd matce reżysera (słowo to oznacza „małą mamę”). Na słoiku z sosem pomidorowym z bazylią widzimy napis „Francis Coppola Presents”, pod spodem kolorowe zdjęcie młodej kobiety podpisane „Italia Pennino Coppola” – pełne imię kobiety, która wychowała przyszłego mistrza amerykańskiego kina.

Od razu widać, że nazwisko Coppoli to dzisiaj synonim imperium, w skład którego wchodzi kilka biznesów, w tym winiarski i hotelarski. Może zresztą Francis Ford zawsze był postacią większą niż samo kino.

Siła „Ojca chrzestnego” tkwi w tym, że pokazuje on drobne ziemskie przyjemności w zestawieniu z epicką skalą, w jaką wpisana jest historia rodziny Corleone

Sebastian Smoliński

Udostępnij tekst

Cafe Zoetrope to również autorskie muzeum lub, jak kto woli, sanktuarium próżnego geniusza. Plakaty do filmów Jacquesa Tatiego z Panem Hulot sąsiadują z galerią zdjęć i dokumentów opowiadających triumfalną biografię Coppoli: twórcy, który gangsterską sagą zapewnił sobie artystyczną nieśmiertelność. Z „Ojcem chrzestnym” żyjemy już pół wieku. Dlaczego chcemy ciągle wracać do perypetii rodu Corleone?

Wielki sukces, i wielkie zaskoczenie

Obchody 50. urodzin „Ojca chrzestnego” – w tym szereg nowych artykułów i wywiadów w prasie oraz premiera nowej rekonstrukcji filmu – przypominają o dziele, które na stałe zajęło miejsce w naszej pamięci i wyobraźni.

Wielki sukces adaptacji powieści Mario Puzo stanowił na początku lat 70. zaskoczenie. Owszem, literacki pierwowzór stał się bestsellerem, a za wszystkim stało Paramount Pictures, które miało wtedy wyjątkowo dobrą passę – okres pomiędzy „Dzieckiem Rosemary” (1968) a „Chinatown” (1974) Romana Polańskiego, kiedy szefem produkcji był Robert Evans, to jedna z tych historii, które Hollywood opowiada sobie z nostalgią do dzisiaj.

Coppola, współcześnie kojarzony przede wszystkim właśnie z „Ojcem chrzestnym”, nie był jednak pierwszym wyborem studia. Jego poprzedni film, „Ludzie z deszczu” (1969), nie odniósł sukcesu kasowego, a „Tęcza Finiana” (1968) z Fredem Astaire’em pozostaje podręcznikowym przykładem tego, jak złe filmy potrafiły produkować w latach 60. duże studia, zmagające się z kryzysem po upadku modelu produkcji znanego z klasycznego Hollywoodu.

Coppola znajdował się pod presją finansową (wspomniana na początku American Zoetrope była dłużna Warner Bros. 400 tysięcy dolarów) i zapewne dlatego przyjął propozycję Paramountu. Propozycję, dopowiedzmy, jak najbardziej do odrzucenia – lista reżyserów, którzy nie chcieli stanąć za sterami „Ojca chrzestnego”, jest długa i znajduje się na niej między innymi zmarły niedawno Peter Bogdanovich.

Zmiany

Stosunek Coppoli do rodziny Corleone ulegał na przestrzeni dekad zmianom. O ile jako młody gniewny nie był zachwycony, że przejmuje cudzy materiał i nie będzie w tym wypadku artystą totalnym, który zrealizuje własny scenariusz dokładnie tak, jak chce, bez negocjowania z krawaciarzami z korporacji zarządzającej Paramountem, o tyle po premierze „Ojca chrzestnego” szybko wziął się za realizację części drugiej i opowiadał w wywiadach o planowanym sequelu z ekscytacją.

Po „Ojcu chrzestnym II”, jeszcze bardziej monumentalnym niż jedynka, reżyser obrał inny kierunek, wikłając się w wieloletnią mordęgę, jaką okazała się realizacja „Czasu apokalipsy”. Kręcenie adaptacji prozy Josepha Conrada obrosło nawet większą legendą niż produkcja „Ojca chrzestnego”, ale Coppola wyszedł z tego koszmaru z tarczą, zdobywając drugą Złotą Palmę (pierwszą otrzymał za zrobioną w międzyczasie „Rozmowę” z 1974).

Kolejna dekada nie była już dla niego tak życzliwa. Osobliwy musical „Ten od serca”, awanturnicze „Wyrzutki” z plejadą wschodzących gwiazd kina młodzieżowego czy też „Peggy Sue wyszła za mąż” – do tych filmów wracamy rzadziej, nie mają one też aury mitu i niezwykłości, jaka otacza „Ojca chrzestnego”. Niektóre dzieła Coppoli z lat 80. to świetne rzeczy, ale nie czuć, że stoi za nimi człowiek, który kilka lat wcześniej był gotów poruszyć niebo i ziemię, żeby zrealizować swoją wizję.

Pogodzenie

Ród Corleone nie dawał jednak reżyserowi spokoju. W 1990 roku do kin wszedł „Ojciec chrzestny III” – gorzkie, manierystyczne przypieczętowanie epopei.

Trójka to ostatnia jak dotąd odsłona cyklu, ale przygoda twa dalej: w 2008 roku trylogia została odrestaurowana przez Roberta A. Harrisa, w 2020 roku premierę miała przemontowana wersja części trzeciej. W 2022 roku Coppola wydaje się już pogodzony z faktem, że „Ojciec chrzestny” jest tym filmem, z którym jest i będzie powszechnie kojarzony.

W porównaniu z wyznaniami sprzed półwiecza, kiedy wycieńczająca walka o kształt pierwszej części była jeszcze świeża raną, 82-letni reżyser wyraża się o pierwszej części dużo cieplej. Twierdzi, że nigdy nie męczy go ponowne oglądanie filmu i że nie chciałby wprowadzić w nim żadnych zmian.

Jednocześnie Coppoli wciąż nie brakuje twórczej energii, a przynajmniej tak przedstawia samego siebie w wywiadach. Kiedy nowa rekonstrukcja „Ojca chrzestnego” skończy swoje kinowo-streamingowe tournée, możemy wypatrywać wiadomości o „Megalopolis”, najnowszym projekcie reżysera, na który wyłoży on z własnej kieszeni 120 milionów dolarów i który, jak zapewnia, ma być jego najambitniejszym filmem w karierze.

„Zostaw pistolet, weź cannoli”

Wspomnienie drugie: Corbo’s Bakery w Little Italy w Cleveland. Kiedy w 2015 roku studiowałem przez semestr w Ohio, trafiłem do lokalnej cukierni, w której chyba po raz pierwszy w życiu jadłem cannoli. Ku mojemu zaskoczeniu był to nie rodzaj makaronu, a słodkie rurki z kremem (italianiści niech wybaczą mi to skrajne uproszczenie). Cannoli stanowi zwykle wizytówkę cukierni sprzedających w Ameryce specjały włoskiego pochodzenia – tak jak jakość polskiej piekarni można sprawdzić, próbując zwyczajnego pączka.

W Corbo’s Bakery moją uwagę przykuły też nawiązujące do „Ojca chrzestnego” koszulki. Na wizerunek Marlona Brando w roli Dona Corleone, trzymającego w rękach obłaskawionego kota, nałożony był cytat z filmu: „Leave the gun, take the cannoli”, czyli „Zostaw pistolet, weź cannoli”. To jedna z najsłynniejszych linijek z filmu i nie sądzę, żeby cukiernia w Cleveland wpadła na pomysł takich koszulek jako pierwsza.

Tak czy siak, odkrycie popularności tego cytatu (podczas wcześniejszych seansów „Ojca chrzestnego” nie zwróciłem nań szczególnej uwagi) pozwoliło mi znaleźć klucz do siły filmu, pokazującego drobne ziemskie przyjemności w zestawieniu z epicką skalą, w jaką wpisana jest historia rodziny Corleone. „Zostaw pistolet”, czyli: po wykonaniu zadania, jakim jest zamordowanie zdrajcy, wyrzuć broń; „weź cannoli”, czyli: trzeba przynieść rodzinie obiecany deser, jeśli jest się dobrodusznym ojcem rodziny.

Pod koniec pobytu w Cleveland dostałem od zaprzyjaźnionej profesorki filmoznawstwa właśnie T-shirt z Corbo’s Bakery. Noszę go do dzisiaj. A cannoli są w Polsce coraz popularniejsze. Najlepsze w Warszawie znalazłem we włoskiej cukierni La Bomboniera, ale często można je dostać jako deser w dobrych pizzeriach.

Kino przyjemności

Dla większości widzów, jak sądzę, kino to przede wszystkim dostarczyciel przyjemności. Ale idźmy o krok dalej: jak zmierzyć „poziom przyjemności”, jaki czerpiemy z konkretnych filmów? Czy jest tu jakaś skala, czy tak subiektywne kategorie można w ogóle skutecznie zdefiniować?

Oczywiście – i na szczęście – nie. A jednak chciałbym w tym momencie postawić tezę, że „Ojciec chrzestny” pozostaje nieśmiertelny między innymi dlatego, że przyjemności jest w nim co niemiara, że wylewa się ona z ekranu, przekracza proste kategorie narracyjne, dominuje nad całym doświadczeniem. Każdy ma swoje kino przyjemności, ale tajemnicę sukcesu Coppoli stanowi to, że ten konkretny film przynosi radość i satysfakcję na tak wielu poziomach i tak wielu osobom.

Lista reżyserów, którzy nie chcieli stanąć za sterami „Ojca chrzestnego”, jest długa

Sebastian Smoliński

Udostępnij tekst

Nie jest to żaden niszowy wykwit przemawiający do grona wtajemniczonych, ale też tym bardziej nie bezosobowy hollywoodzki produkt. Jak to możliwe, że kilka pokoleń w różnych częściach świata uznaje ten film za „swój”, lubi go zamieszkiwać, dostrajać się do jego rytmu, traktować obecność Dona Corleone w ich życiu jako coś absolutnie naturalnego?

Zostawiam Was z tym pytaniem, ale wyliczmy tutaj chociaż cześć tych przyjemności: muzyka Nino Roty, która dodaje filmowi godności i melancholii, a jednocześnie wiedzie żywot jakby niezależny, stanowi samowystarczalną symfoniczną opowieść; zdjęcia Gordona Willisa, który w pewnym stopniu wynalazł nową formę wizualną, zakorzenioną w poetyce noir, ale bardziej radykalnie kontrastującą ciepłe światło z głęboką ciemnością; ruchy kamery, które w spokojnie prowadzonej, opartej na szerokich planach opowieści mają czasem piorunującą siłę – jak w scenie, kiedy Michael Corleone opowiada swój plan zabicia Sollozza, a kamera powolutku najeżdża na twarz tego młodego weterana II wojny światowej, w którym właśnie budzi się bezlitosny strateg; policzki Marlona Brando – jego Don mamrocze ze zmęczenia, ale też dlatego, że nie musi się przesadnie starać, całe życie pracował na to, żeby inni uważnie słuchali tego, co mówi; Al Pacino, który nie zaczął jeszcze szarżować w swoich występach i gra tutaj do środka, emanując chłodną intensywnością; Diane Keaton, kilka lat przed premierą „Annie Hall”, w roli dobrze wychowanej nie-Włoszki, przed którą zamykają się drzwi do tajemnic rodu Corleone; Nowy Jork drugiej połowy lat 40., odtworzony z retro smakiem i naszpikowany neonami; bursztynowa forma, która łączy klasyczny spokój z nowoczesną brutalnością scen przemocy; balet finałowych morderstw do dźwiękowego tła w postaci katolickiej mszy po łacinie i organów; drugie i trzecie plany wypełnione gangsterami o fascynujących fizjonomiach, sycylijskie plenery nakręcone z wyczuciem malarskości godnym Luchino Viscontiego; przewijające się jako zapowiedź śmierci pomarańcze, owoce o słonecznym kolorze, który widzimy w tylu scenach „Ojca chrzestnego”.

Wyliczanka to pewnie przeciwniczka analizy, ale jestem pewien, że dopiszecie swoje momenty i zachwyty, a także zgodzicie się ze mną, że niesamowite nagromadzenie tych dotknięć, śladów i obrazów składa się na wielkość filmu, o którym po 50 latach rozmawiamy z taką samą intensywnością.

Lokacja, która udawała mit

Wspomnienie trzecie: Wycieczka na Ellis Island w Nowym Jorku, dokąd na przełomie XIX i XX wieku przypłynęły do Stanów Zjednoczonych miliony imigrantów. Aktualnie znajduje się tam National Immigration Museum.

Na wyspę docieram promem, potem zmierzam w kierunku postawnego gmachu i czuję, jakbym szedł ręka w rękę z małym Vito, który na początku „Ojca chrzestnego II” przypływa do Ameryki. W środku, w przerobionych na muzealną przestrzeń halach i labiryntowych pokojach, próbuję połapać się w gąszczu wielowątkowej opowieści o przybyszach, dla których to miejsce stanowiło kiedyś obowiązkowy przystanek na drodze w głąb kraju – albo do Little Italy na Manhattanie.

Pojawia się garść polskobrzmiących nazwisk, ale nie odnajdywanie „swoich” robi tu największe wrażenie, ale właśnie mieszanka języków i krajów pochodzenia.

Teraz, po trzech latach, chcę się upewnić, że Coppola kręcił właśnie tam. Po krótkim researchu dowiaduję się, że scena dziejąca się na Ellis Island została zrealizowana na terenie starego marketu rybnego w Trieście. Europejska lokacja udawała więc jeden z najważniejszych punktów na mapie współczesnej Ameryki.

Zwycięska narracja

Zapytajmy przy okazji szerzej: dlaczego to właśnie opowieści o Włochach urządzających się w USA tak bardzo działają na naszą wyobraźnię? Czy to kwestia wyjątkowego talentu Coppoli, Martina Scorsese i innych Amerykanów z włoskimi korzeniami? A może naszej słabości do ekranowej przemocy – między innymi dzięki przemożnemu wpływowi „Ojca chrzestnego” ta grupa imigrantów została w tekstach kultury skojarzona z przestępczością i skłonnością do impulsywnych zachowań. Może chodzi o to, że są oni w USA tak liczną grupą? A może pewną rolę odgrywa popularność włoskich dań?

Inne narodowości też stworzyły lub chciały stworzyć własne mity o emigracji za ocean, by wspomnień „Amerykę, Amerykę” Elii Kazana z (1963, Grecy i Ormianie) oraz dyptyk „Emigranci” (1971) i „Osadnicy” (1972) Jana Troella o Szwedach. James Gray, niewątpliwie dialogując z Coppolą, nakręcił w 2013 roku niedocenioną „Imigrantkę”, w której Marion Cotillard gra przybywającą na Ellis Island Polkę Ewę. Wspomnijmy jeszcze o Kazimierzu Kutzu, który w dekadzie, kiedy powstał „Ojciec chrzestny”, planował realizację „Różowego horyzontu” o emigracji Ślązaków do Teksasu.

Narracja Włochów odniosła bezapelacyjne zwycięstwo; ostatecznym na to dowodem był sukces „Rodziny Soprano” Davida Chase’a. Serial HBO czerpie garściami z „Ojca chrzestnego” i „Chłopców z ferajny” Scorsese, ale bynajmniej nie to jest w jego fenomenie najciekawsze. Zdumiewa raczej fakt, że nawet odczarowanie postaci gangstera, który zostaje tu odarty z romantycznej aury, nie przekreśla naszego zainteresowania tym światem i wpisaną weń, czasem powierzchowną, włoskością.

„Rodzina Soprano” to wybitne osiągnięcie telewizji przełomu wieków i zakorzenienie serialu w znanych historiach gangsterskich byłoby niczym bez talentu współtworzących go osób. 50 lat po premierze „Ojca chrzestnego” włosko-amerykańskie fabuły nie tracą jednak na atrakcyjności. Opowiadana przez kino i telewizję emigracja z Italii to najbardziej zmitologizowana część historii zasiedlania Stanów Zjednoczonych.

Wesprzyj Więź

Patrząc na Marlona Brando jako Dona Corleone i na Jamesa Gandolfiniego w roli Tony’ego Soprano możemy sobie wyobrazić, jak ten pierwszy jest przodkiem tego drugiego. Formy gangsterskiego życia się zmieniają, ale sam mit pozostaje trwały i kuszący. Każe on mężczyznom kroczyć ścieżką kłamstwa i zabijania, a kobietom wskazuje niezbyt wygodne miejsce w drugim rzędzie.

W porównaniu z lwem, jakim był Vito Corleone, Tony to zaledwie domowy kot, który zajada stresy kubełkiem lodów. Ale i jeden, i drugi prawdopodobnie wie, że pistolet, który spełnił swoją funkcję, lepiej wyrzucić w krzaki lub do rzeki, a do domu należy zabrać świeżą porcję rurek z kremem – przywiezione przez ojca cannoli zawsze smakują tak samo słodko.

Przeczytaj też: Bond nie umiera nigdy

Podziel się

1
Wiadomość

Cus ten artykul za bardzo balwochwalczy/zupelnie na kolanach. Film byl doskonale zrobiony (warsztat), ale wydal na swiat mase potworkow, jak chocby nieszczesne kontynuacje/sequels, a wiec Gf II, III, itd. Przeciez to chaly straszliwe, nudne i powtarzajace te same ograne grepsy. Komercjalizm do potegi. Katastrofa.