Zima 2024, nr 4

Zamów

Musiała urodzić się dziewczynką

Madina z dziećmi: Mariam, Edelbiekiem I Milaną. Fot. Marta Rybicka

„Wolę mieć córkę niewykształconą, ale żywą, niż wykształconą, ale martwą” – powiedział ojciec Madiny i zabronił jej chodzić do szkoły. – Pamiętam, była zima, śnieżny grudzień 1994 r. – wspomina Madina. – Właśnie zaczęła się wojna.

Czerwiec 2019 r., Poznań, międzynarodowy Festiwal Malta, próba teatralna. Na scenie trzy kobiety w chustach na głowach i jedna w czapce. Ta w czapce, drobna, zamaszysta w ruchach i z uśmiechem na twarzy oraz w oczach to Marina – pół Białorusinka, pół Rosjanka, „matka” społeczności Dzieci z Dworca Brześć. W Polsce mieszka już od wielu lat. Kobiety w chustkach to Czeczenki.

Marina tłumaczy, kobiety uważnie słuchają i próbują scenę jeszcze raz. Nagle w akcję wdziera się intensywny dźwięk WhatsAppa. Do jednej z trzech kobiet, Madiny, dzwoni z Czeczenii ciotka:

– Cześć! Co porabiasz? – pyta.

– Pracuję w teatrze – z nutą dumy w głosie odpowiada Madina.

– Jako sprzątaczka… – bardziej stwierdza, niż pyta ciotka.

– Nie, jako aktorka! – wykrzykuje Madina.

Heda, druga z czeczeńskich kobiet, uśmiecha się: – Takie tam z nas aktorki! Ty cztery klasy ukończyłaś, ja – sześć.

– Gdybym ukończyła dziesięć, już bym była prezydentem – żartuje Madina.

– Czeczenii czy Polski? – w rozmowę włącza się trzecia Czeczenka, Miłana.

– Międzynarodowym – śmieje się Heda.

Heda, niekoronowana królowa Czeczenów w Polsce, zmarła w 2020 r. na nowotwór. Kiedy chemia sprawiła, że zaczęły wychodzić Hedzie włosy, jej córka, Malika, ogoliła głowę matki na łyso. Na znak wsparcia przyjaciółki głowę ogoliła również Madina.

Mimoza

Madina codzienne rozmawia przez WhatsAppa z krewnymi, którzy zostali w Czeczenii lub jak ona schronili się w Europie.

– Trzy tysiące kilometrów dzieli mnie od ojca. Już ponad pięć lat go nie widziałam, ale kiedy słyszę jego głos, to tak, jakby był obok. Jak wcześniej ludzie żyli bez WhatsAppa? – zastanawia się i odpowiada sama sobie. – Kiepsko.

Czasem dzwoni ktoś z rodziny męża, z którym właśnie rozwodzi się po raz drugi. Tu lubi się trochę pochwalić, ale nie z próżności.

– Opowiadam, że sobie radzę. Dzieci wychowuję, czasem w telewizji występuję, sprzątam, udzielam wywiadów. Że główną rolę zagrałam w filmie dokumentalnym Wszyscy wszystko zjedli, który jest o tym, jak ludzi karmię. Zaczynam żyć.

Żyć, a nie być tylko małowartościowym dodatkiem do mężczyzny, który pił, bił i upokarzał.

– Jestem Madina, muzułmanka, Czeczenka, mama z Dworca Brześć, wolontariuszka – tak definiuje siebie i pracuje, pracuje, pracuje.

Gotuje dla Kazika, Jacka, Donbasa i innych osób bez domów. Nie używa wobec nich sformułowań „bezdomni” czy „osoby w kryzysie bezdomności”.

– To są ludzie, co nie mają domów. Ja nie mam samochodu, ale nie jestem bezsamochodowcem – tłumaczy. – Oni są altankowcami, bo mieszkają w altankach.

W kuchni Madiny nieustannie coś się gotuje albo piecze. Kolorowe warzywa, zapaszysta zupa, manty przygotowywane są dla opuszczonych babuszek z domu samotnej starości, dla altankowców, dla ludzi w potrzebie. Madina gotuje, próbuje i… chudnie. Bo codziennie wiele kilometrów biega na bieżni albo jeździ rowerem.

– Mimozą nie jestem i w trzcinkę się nie zamienię, ale do L-ki zamierzam dociągnąć – deklaruje. I chudnie dalej.

Modlitwa i taniec

Jedna z najcenniejszych pamiątek Madiny to zdjęcie mamy z młodości. Spogląda z niego młoda wówczas Zabu – ma spokojny wyraz twarzy i gruby, jak duża pięść małej Madiny, warkocz. Zachwycił on ojca Madiny, kiedy zobaczył Zabu pierwszy raz w czeczeńskiej wiosce Samaszki. Od razu się w niej zakochał – zresztą z wzajemnością. Zabu szła wtedy do pracy, do pobliskiej fabryki konserw. Miesiąc później byli już małżeństwem. Ona miała 18 lat, on 23.

– Zakochał się w warkoczu i błękitnych oczach mamy. Oczy mamy były czyste i piękne, odziedziczyła je po babci Milana, moja najmłodsza córka – z czułością uśmiecha się Madina.

Ojciec Madiny, Ałhazur, urodził się i dorastał w Kazachstanie, gdzie jego rodzice, Abdul Aziz i Makka, wraz z niemal całym narodem czeczeńskim i inguskim, zostali w 1944 r. z rozkazu Stalina przymusowo przesiedleni. Opuszczanie w pośpiechu domostw, długa podróż w bydlęcych wagonach to potworne doświadczenia, które stały się udziałem prawie wszystkich Czeczenów i Inguszy.

Prababcia Madiny, Esila, opowiadała prawnukom o wygnaniu do Kazachstanu, oszczędzała im jednak okrutnych szczegółów. Choćby tego o śmierci w potwornych męczarniach kobiet i dziewcząt, które nie były w stanie w wagonach w obecności mężczyzn i chłopców załatwiać potrzeb fizjologicznych, co prowadziło do zatrucia organizmu.

– Dla Czeczenek to rzecz nie do pomyślenia. A pociąg z przesiedleńcami nie zatrzymywał się czasem i kilka dni. Podczas postojów wyciągano trupy z wagonów, zazwyczaj nie było jednak czasu, żeby je pogrzebać. Część wysiedleńców rozpaczała nad swoimi zmarłymi, ale ci najsilniejsi tańczyli, żeby pokazać sowieckim żołnierzom swój hart ducha. Modlili się też, żeby udowodnić, że Allah ich nie opuścił – wspomina Madina.

Prababcia, Esila, która dożyła 115 lat, opowiadała o głodzie, o rozdzielonych rodzinach, które czasem odnajdowały się dopiero po powrocie do kraju. Ale bywało, że ktoś przepadł i już nigdy nie wrócił.

– 23 lutego to straszny dzień dla Czeczenów. W Rosji tego dnia obchodzą Święto Obrońcy Ojczyzny. Rosjanie świętują, my płaczemy – opowiada Madina.

Miedni, czyli Madina

Wysiedleni dziadkowie Madiny trafili do Celinogradu – miasta położonego nad rzeką Iszym na Pogórzu Kazachskim na północny zachód od Karagandy. Tam właśnie urodził się ojciec Madiny oraz jego młodszy brat Vaha. Tam też Ałhazur ożenił się po raz pierwszy – z Zurą. Po niecałym roku małżeństwa urodził się im synek: Aslambiek. Kiedy chłopczyk miał dwa lata, jego mama zmarła. Ałhazur w wieku 22 lat został wdowcem.

Babcia Makka zabrała wtedy syna i wnuka do Czeczenii, do rodzinnego Nauru – tam i w okolicy mieszkała duża część jej rodziny. Któregoś dnia Ałhazur wybrał się w odwiedziny do wuja z pobliskich Samaszek. To właśnie wtedy zobaczył Zabu, swoją drugą żonę, matkę Madiny.

Zabu, wychodząc za niego, zyskała nie tylko męża, ale też syna, którego pokochała i traktowała jak własne dziecko. A i dla Madiny nie ma żadnego znaczenia, że najstarszego brata nie urodziła jej własna matka. Aslambiek to jej ukochany brat, drżała o niego, kiedy poszedł walczyć w pierwszej wojnie czeczeńskiej.

– Kocham go najmocniej, nigdy mnie nie obraził. Pamiętam wszystkie zabawki, którymi mnie obdarowywał w dzieciństwie – czule opowiada o bracie.

Zanim na świat przyszła Madina, Zabu urodziła jeszcze dwóch synów: Aslana i Arsena.

Madina urodziła się w stolicy Czeczenii – Groznym, na oddziale położniczym miejskiego szpitala. Wiele lat później na tym samym oddziale sama rodziła – synka Edilbieka. Córki urodziły się w innym mieście – w Naurze.

Rodzina Madiny mieszkała w wiosce czy, jak mówią Rosjanie, pasjołku o nazwie Gikało. Jest tam tylko szkoła i sklep, wiele spraw trzeba więc załatwiać w Groznym, osiem kilometrów dalej. Jeżdżą tam tak zwane marszrutki, busiki na gaz. Wystarczy niecały kwadrans jazdy.

Kiedy Madina miała się urodzić, wszyscy czekali na dziewczynkę. Nie tylko dlatego, że w rodzinie byli sami chłopcy.

– Na dziecko czekało żeńskie imię po zmarłej bardzo młodo cioci Miedni, przyrodniej starszej siostrze mojego ojca. W ten sposób chciano uczcić jej pamięć, więc nie miałam wyjścia, musiałam urodzić się dziewczynką – opowiada.

Nadano jej imię Miedni, które w rosyjskim tłumaczeniu brzmi: Madina.

Tylko nie podnoś misia!

„Wolę mieć córkę niewykształconą, ale żywą, niż wykształconą, ale martwą” – powiedział ojciec Madiny i zabronił jej chodzić do szkoły.

– Pamiętam, była zima, śnieżny grudzień 1994 r. – wspomina Madina. – Właśnie zaczęła się wojna.

Ojciec Madiny wrócił z Kazachstanu, żeby być w tych trudnych czasach z rodziną. Dlaczego nie pozwolił córce uczęszczać do szkoły?

– Rosyjscy żołnierze rozrzucali zabawki, w których ukrywali materiały wybuchowe – opowiada Madina. – Dziecko podnosi na przykład misia i jest rozrywane na strzępy. Rodzice bali się o mnie.

Dla jej rodziny wojna to nie było ukrywanie się w piwnicy przed bombami. Uciekali, przemieszczając się z miejsca na miejsce. Najpierw z Gikała do wsi Ałhazurowo, a kiedy tam się zaczęło, przenieśli się do Komsomolskiego, rodzinnej wioski Hedy. Jednak przyszłe przyjaciółki tam się nie spotkały. Może widziały się przelotnie, ale jedna o istnieniu drugiej nie miała jeszcze wtedy pojęcia. Poznały się, zaprzyjaźniły i pokochały dopiero wiele lat później w Polsce.

Z Komsomolskiego rodzina Madiny trafiła do miasta Urus-Martan, stamtąd wrócili do Gikała. Cały czas uciekali do miejsc, gdzie wojna jeszcze nie dotarła lub już przesunęła się w inny rejon.

Aslambiek, najstarszy z braci Madiny, walczył o niepodległość Czeczenii. Jednego razu szedł kilkanaście kilometrów pieszo do Ałhazurowa, żeby spotkać się bliskimi.

Wesprzyj Więź

– Ogromnie ucieszyłam się na jego widok, przytuliłam się do niego, całowałam jego szorstkie od zarostu policzki – wspomina wzruszona Madina. – Byłam jeszcze dzieckiem, ale wiedziałam, że wojna to śmierć. Modliłam się za Aslambieka, żeby wrócił żywy. Pamiętam, że wtedy i Aslan, średni brat, chciał walczyć. Na szczęście rodzice nie puścili go, miał dopiero 15 lat. Aslambiek skorzystał z amnestii dla bojowników pierwszej wojny. A w drugą już świadomie się nie zaangażował. Zrozumiał, że walka toczy się nie o niepodległość Czeczenii.

– Mamy ziemię bogatą w ropę. W tych wojnach nie chodzi o dobro narodów, tylko o ropę, pieniądze i wpływy – podsumowuje Madina. – Tylu ludzi poległo z powodu czarnej cieczy. Tyle dzieci! Nasze serca na zawsze pozostaną w żałobie.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022. To fragment książki „Madina od kuchni. Kuchnia Madiny”, która ukaże się w Wydawnictwie „Więź” w maju.

Podziel się

Wiadomość