Niejednokrotnie sam bluźnierca nie wie, co nim kieruje. Może trzeba wtedy nie inkwizytora, prokuratora czy krytyka sztuki, lecz psychoanalityka, żeby dotrzeć do głębokich źródeł motywacji. Dlatego musimy być szczególnie ostrożni, gdy stawiamy zarzut uderzenia w sacrum. Uważnie przeczytać trzeba tekst, nie jego nadawcę.
Na początek wyjaśnienie. Czemu nagle skupiam swoją uwagę na bluźnierstwie? Nie zajmowałem się dotąd tym zjawiskiem, choć zbliżałem się do niego przy różnych okazjach. Odpowiedź jest dwojaka.
Po pierwsze, gdy pisałem o literaturze i filmie, wielokrotnie podejmowałem tematy związane z religią, a przecież najciekawsze są te dzieła, które nie tyle ilustrują ortodoksję, ile pokazują zmagania autora z wiarą czy – ogólniej – poszukiwaniem odpowiedzi na pytania o sens świata, istnienia, ludzkiego bólu lub naszej niepewności. Co tu dużo mówić, w wątpliwościach, w przełamywaniu utartych dróg myślenia, konwencji i przyzwyczajeń zawiera się znacznie więcej niż w pewności. Dotyczy to zresztą nie tylko religii, ale i niewiary, również polityki, przekonań filozoficznych, postaw estetycznych. Tam, gdzie więcej rozmaitych szczelin, tam jest ciekawiej, a nawet – nie zawaham się tego powiedzieć – mądrzej.
Tu jednak pojawia się powód drugi. We współczesnej postaci wzmożenia religijnego ogromną rolę odgrywa lęk, który znajduje swój wyraz w tropieniu w kulturze bluźnierstwa lub, w wersji złagodzonej, obrazy uczuć religijnych (skądinąd ciekawe jest to przesunięcie akcentów, w którym to już nie Bóg czy jakkolwiek pojmowane sacrum domaga się obrony, lecz wyeksponowane „ja” człowieka wierzącego). Zacząłem sobie wobec tego zadawać pytania o anatomię samego bluźnierstwa, ale i różnych postaw z nim związanych. O to, jak się czyta bluźnierstwo.
Jest też przyczyna trzecia. Dla uporządkowania swoich myśli sięgnąłem po wydaną przed kilku laty przez Wydawnictwo „Więź” książkę ks. Andrzeja Draguły Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem1, która mnie w istotny sposób zainspirowała i natchnęła odwagą, by się wypowiedzieć na ten temat… Długo dojrzewałem do tego tekstu, wymykał mi się, czułem się zakłopotany i onieśmielony. I wciąż do końca nie wiem, jak to jest. Podzielę się jednak swoimi przemyśleniami, choć nie są one wcale doprowadzone do końca.
Grzech, transgresja, przestępstwo
Ksiądz Andrzej Draguła wnikliwie bada problem, spogląda nań z wielu perspektyw. Dokonuje rozróżnień terminologicznych – między bluźnierstwem samym a świętokradztwem, profanacją, przekleństwem, prowokacją. Zaczyna oczywiście od teologii, bo bluźnierstwo z samej definicji jest aktem religijnym, skierowanym przeciw Bogu lub przeciw ludziom, a nawet rzeczom, ale ze względu na Boga. Jest to czynność bezwzględnie negatywna. I surowo traktowana we wszystkich religiach, jako jeden z najcięższych grzechów, nierzadko karany nawet śmiercią. To świadczy o tym, jak dla wyznawców ważna jest ochrona świętości. Oczywiście w pierwszym rzędzie – samego Boga, ale nie tylko, bo również wszystkiego, co ze sferą sacrum się łączy. Między innymi imienia Boga, co zostało wyszczególnione w Dekalogu. Dotyczy to również świętych obrazów, obiektów sakralnych czy muzyki religijnej.
To prowadzi autora do drugiego wątku – dokonywanych przez współczesną kulturę transgresji między sacrum i profanum. Bluźnierstwo w tej perspektywie właściwie nie jest bluźnierstwem, ale nieustającą grą estetyczną, w której motywy religijne są traktowane jak wszystkie inne toposy, może o tyle atrakcyjniejsze od innych, że budzące dużo autentycznych emocji. Gdy Duchamp domalowywał Giocondzie wąsy, mógł szokować, ale sprzeciw konserwatywnych estetów wobec tego aktu był jak pisk myszy. Wszelkie zabiegi z Obrazem Jasnogórskim (maska gazowa, tęczowa aureola i inne) budzą natomiast autentyczną furię, zresztą po to są czynione. Autora interesuje, co się dzieje w kulturze, która przybliża się do religii, przekracza jej granice po to, żeby podważyć jej autonomię i wyjątkowość, traktuje ją albo poważnie, gdy z nią się zmaga, albo ironicznie lub wręcz karnawałowo, gdy wykorzystuje jej koloryt do budzącej ekscytację zabawy, w której serio jest przekształcane w buffo. Trzecia część książki księdza Draguły dotyczy prawnych konsekwencji bluźnierstwa, które współcześnie najczęściej zyskuje postać nie obrazy Boga, lecz obrazy ludzkich uczuć religijnych.
Autor nadzwyczaj wnikliwie analizuje wszystkie trzy aspekty bluźnierstwa, a zarazem podkreśla, że niezwykle trudno te trzy porządki nałożyć na siebie. Coś, co z jednej perspektywy jest grzechem, z innej może być postrzegane jako niewinna, a nawet interesująca transgresja artystyczna, a z jeszcze innej – jako przestępstwo lub jego brak. Niezwykle trudno pogodzić owe trzy perspektywy. Dlatego Draguła nawołuje do rozsądku i refleksyjnego potraktowania problemu. Swoją książkę kończy tymi słowami:
„To, co święte, ze swej natury podatne jest na zranienie. Sakralność jest krucha, chociażby dlatego, że nieustannie dotyka profanum, jest jego odwrotnością, wciąż z profanum sąsiaduje. Czasami granica wydaje się wręcz niemożliwa do wskazania. Wystarczy wyciągnąć baranka z zarośli – tak jak zrobił to Abraham – i spętać mu nogi, by można było nazwać go ofiarą. Wystarczy złożyć go na kamiennym ołtarzu, by stał się żertwą. Wystarczyłoby rozwiązać mu nogi, by mógł powrócić do sfery profanum. Obrazowi, który ukazuje spętanego baranka, wystarczy nadać tytuł Agnus Dei, by stał się metaforą samego Chrystusa. Więzy na nogach baranka z okładki tej książki [reprodukcja obrazu Francisca de Zurbarána – KB] niech pozostaną wieloznaczne. Mogą być bowiem symbolem ofiary złożonej z tego, co przynależało do sfery profanum, i znakiem spętania tego, co święte – zaboru, kradzieży, zajęcia tego, co już ofiarowane, a więc stanowiące sacrum. Decyzja należy do czytelnika. Od sacrum do profanum bowiem niedaleko, a prawdziwe bluźnierstwo jest w gruncie rzeczy wiarą, choć odbitą w krzywym zwierciadle buntu”2.
Tu, gdzie autor kończy, zaczynam się zastanawiać: decyzja zależy od czytelnika, a więc bluźnierstwo staje się bluźnierstwem nie z samej mocy aktu, lecz w procesie lektury, odbioru, patrzenia. Bluźnierstwo jest czytane i w trakcie czytania staje się sobą. Pytanie: jak to się dzieje?
Czytanie bluźniercy
Dla porządku jednak zacznijmy od tego, kto bluźni. Zarówno z perspektywy teologicznej (grzech), jak i prawnej (przestępstwo) najistotniejsze są intencja i sam akt bluźnierstwa, czyli trzeba to zrobić świadomie i dobrowolnie (jako rzecze katechizm) i trzeba… zrobić, nie wystarczy zamiar (choć w przypadku grzechu sama myśl też jest naganna). To jednak zagadnienie dla sędziów i badaczy sumień.
Z perspektywy odbiorcy tekstu bluźnierczego sprawa jest i prostsza, i bardziej zagmatwana. Prostsza, bo najważniejsza jest moja, czytelnika czy widza, reakcja, więc mogę i powinienem sam siebie zbadać, mam wgląd w siebie samego – oczywiście jednak wiemy, że wiele osób oburzonych z pełnym przekonaniem sądzi, że problem leży tylko po stronie tego, kto dopuścił się zszargania świętości. Dlatego właśnie sprawa staje się bardziej zagmatwana, gdy jako odbiorca (obrażony) przesuwam uwagę w stronę bluźniercy. A tu już łatwe odpowiedzi okazują się skomplikowane, bo w istocie nie wiemy, co kim kieruje, gdy postanawia niecnie, przewrotnie czy niefrasobliwie uderzyć w świętość.
To nie będzie pełny przegląd sytuacji, ale możemy znaleźć kilka różnych motywacji dla przekraczania sacrum. Pierwszą nazwijmy świadomym i intencjonalnym bluźnierstwem, to znaczy celowym uderzeniem w Boga czy jakkolwiek rozumianą świętość. Chcę Bogu powiedzieć NIE, chcę się zbuntować, chcę Go wyszydzić itd. Paradoks szczerego bluźnierstwa polega na tym, że stanowi ono w istocie afirmację istnienia Boga. To jest to, o czym pisze Draguła w ostatnim zdaniu swojej książki. Bo istotnie, jeśli nie ma – choćby niechcianej – wiary, nie ma żarliwości, a jeśli nie ma żarliwości, nie ma prawdziwego bluźnierstwa.
Zdarza się jednak, może najczęściej, druga motywacja i innego rodzaju forma postępowania. Otóż bluźnierstwo nie tyle przeciw Bogu jest kierowane, ile przeciw Jego wyznawcom. To w istocie prowokacja mająca na celu czy to wywołanie reakcji po przeciwnej stronie, czy tylko (aż?) bolesne uderzenie. Intencje bywają różne: od chęci poniżenia ofiar, przez nakłonienie do dyskusji o czymś, co adwersarzom wydaje się niepodlegające racjonalnej i spokojnej dyskusji (stąd oddziaływanie na emocje, na wyobraźnię, odwoływanie się do najgłębszych pokładów poczucia świętości), po obronę przed religijną opresją.
Trzecia forma bluźnierstwa to reinterpretacja motywów religijnych, polemika z jakimś sposobem myślenia o sacrum i przeżywania go, intelektualne zmaganie się z wiarą, niewiarą, wyobraźnią religijną i budującymi ją pojęciami.
Czwarta sytuacja to bluźnierstwo estetyczne, kulturowe, w gruncie rzeczy nieświadome swej bluźnierczej siły, będące elementem gry. Ono najczęściej występuje w sztuce, w opisywanych przez Dragułę transgresjach. Symbole religijne, toposy, pojęcia traktuje się wówczas jako elementy tradycji, które mogą być w dowolny sposób wykorzystywane, a są o tyle atrakcyjniejsze od innych, że budzą autentyczne emocje, a więc ich przejęcie i przeniesienie w sferę profanum może spowodować zainteresowanie, ekscytację, dyskusję, czyli to, na czym artyście bardzo zależy.
Piąty motyw bluźnierstwa to uczestnictwo w karnawale, oczywiście szeroko pojętym. Bawimy się, a zabawa służy odwróceniu wartości: co było wysoko, jest nisko, co było po prawej stronie, jest po lewej itd. To dotyczy wszelkich hierarchii, nie tylko religijnych. Karnawał, jak jednak wiemy co najmniej od czasów Michaiła Bachtina, jest nie tyle rewolucją, ile wpisanym w porządek momentem swego rodzaju oczyszczenia emocji – po nim przyjdzie uspokojenie, posypanie głów popiołem, powrót do uprzedniego układu wartości. Bluźnierstwo karnawałowe może gorszyć, ale zarazem jest względnie bezpieczne. Raczej rozładowuje niepotrzebne napięcie związane z życiem w ustawicznym wzmożeniu wzniosłości, aniżeli ją unicestwia.
Kolejny, szósty rodzaj bluźnierstwa można określić jako instrumentalne, a nawet cyniczne, gdy znaki religijne bezceremonialnie łączy się z polityką, wartościami niesakralnymi, jak choćby narodowymi, gdy za ich pomocą chce się wyrazić treści odległe od wiary, gdy stanowią one kartę przetargową w całkowicie świeckiej grze, a ich użycie ma na celu uruchomienie emocji u osób wierzących – raz negatywnych, innym razem pozytywnych, w istocie przecież bluźniercze i świętokradcze jest stapianie religii z polityką czy biznesem.
Wreszcie istnieje siódmy, najmniej oczywisty przypadek bluźnierstwa – nazwijmy je dobrodusznym. Otóż w imię zbożnych intencji kompromituje się wzniosłe treści religijne za pomocą nieadekwatnych środków estetycznych czy myślowych. To sytuacja kiczu religijnego i płycizny intelektualnej opierających się na przyzwyczajeniach odbiorców, a mimowolnie niejednokrotnie sprowadzających się do śmieszności. Co ciekawe, dwie ostatnie sytuacje rzadko bywają nazywane bluźnierstwem, a nawet przeciwnie – złe intencje przypisuje się tym, którzy demaskują taki ich charakter.
Dlaczego zaczynam od bluźnierców, podczas gdy chcę się zająć czytaniem bluźnierstwa? Bo bardzo często to czytanie zaczyna się od lektury intencji autora budzącej kontrowersje wypowiedzi. W oczywisty sposób właśnie intencje muszą badać sędziowie i spowiednicy. Kłopot pojawia się wówczas, gdy to one właśnie stają się powodem oburzenia, zgorszenia, a nawet oskarżenia ze strony tak zwanych zwykłych odbiorców. Niejednokrotnie tekst staje się tylko pretekstem do zmierzenia się z autorem owego tekstu, który uznany został za bluźnierczy. Najistotniejsze wydaje się zatem „przeczytanie” osoby. To jej stawia się zarzuty, ona szarga świętości, ona uderza w Boga.
Powyższy katalog (powtarzam: niepełny) pokazuje, że intencje bywają różne, a granice między nimi płynne. Czy my potrafimy oddzielić autentyczne rachunki z Bogiem od interesowności, karnawałową zabawę od artystycznej inwencji, szczerą, acz niezręcznie wyrażaną religijność od instrumentalnego traktowania wiary? Niejednokrotnie sam bluźnierca nie wie, co nim kieruje. Może trzeba by nie inkwizytora lub prokuratora, nie krytyka sztuki, lecz psychoanalityka, żeby dotrzeć do głębokich źródeł motywacji. Dlatego musimy być szczególnie ostrożni, gdy stawiamy zarzut uderzenia w sacrum. Uważnie przeczytać trzeba tekst, nie jego nadawcę.
Mechanizm bluźnierstwa
Widzimy zatem, że gdy mówimy o odbiorze bluźnierstwa, wcale nie mamy do czynienia z sytuacją prostą i jednoznaczną. Uporządkujmy sekwencję bluźnierczych zdarzeń:
1. Pojawia się tekst (w szerokim sensie – utwór literacki, film, obraz, reklama itd.), który wykorzystuje jakiś motyw religijny w sposób odbiegający od form ustalonych w tradycji.
2. Ten tekst dziwi, bulwersuje, oburza: następuje eskalacja emocji.
3. Tekst zostaje uznany za bluźnierczy.
4. Zostają wyłączone racje, rozgrzewają się emocje.
5. Tekst staje się tylko pretekstem, ważny staje się przy tym kontekst, zdarzenie odrywa się od swojej przyczyny, a głównym aktorem staje się ktoś uznany za bluźniercę.
6. Następuje kara (nawet jeśli nie formalna, to w postaci nagonki) lub… nagroda (w postaci popularności lub wręcz uznania za ofiarę bądź bohatera przez obrońców bluźniercy).
7. O bluźnierstwie się zapomina.
W czytaniu bluźnierstwa kluczowy jest zatem moment, w którym zostają uruchomione emocje i ktoś uznaje tekst za bluźnierczy. Dzieje się przy tym rzecz zaskakująca, wtedy ów tekst przestaje w istocie być ważny. Ważne stają się tylko emocje, które na zasadzie przeniesienia zostają zogniskowane w autorze wypowiedzi.
Czytanie tekstu
Tekst uznany za bluźnierczy najpierw powinien być przeczytany. Ta oczywistość okazuje się wcale nie oczywista. Często bywa tak, że dostrzega się jakiś element, który jest niespójny z ortodoksyjnym postrzeganiem świętości, i na tym funduje się oburzenie. W latach 80. skandal wywołały dwa filmy: Je vous salue, Marie (co można oddać jako Zdrowaś Mario, tak zaczyna się modlitwa, ale też po prostu Witaj, Mario, istotna jest ta niejednoznaczność)Jeana-Luca Godarda oraz Last Temptation of Christ (Ostatnie kuszenie Chrystusa)Martina Scorsesego.
W obu filmach znane z Ewangelii historie zostały zreinterpretowane w przewrotny sposób. W pierwszym opowieść o dziewiczym macierzyństwie Marii została przeniesiona we współczesność, przy czym – co najbardziej zbulwersowało widzów – wyeksponowana została cielesność Marii, jej kobiecość. Drugi film zawierał przeformułowaną wersję dziejów Jezusa, któremu na krzyżu została przez złego ducha ukazana alternatywna wizja losu, w którym uniknąłby męczeństwa, ofiary, wybrałby życie. Oburzyło niekanoniczne potraktowanie wątków zaczerpniętych z Ewangelii. Z rzadka jednak podejmowano próby zrozumienia przekazu – co wynika z takiego potraktowania świętych historii, co te filmy mówią niezależnie od intencji ich twórców, na ile są wyrazem laickiej lektury Ewangelii, na ile stanowią polemikę z utrwalonymi formami mówienia o Marii i Jezusie, na ile – paradoksalnie – odkrywają sacrum w kulturze nowoczesnej, która o sacrum nie potrafi opowiadać?
Pewnego rodzaju odpowiedzią na film Martina Scorsesego była Pasja Mela Gibsona, która również wzbudziła namiętności, ale z zupełnie odmiennych przyczyn. Temu dziełu nie bluźnierstwo zarzucano, ale epatowanie okrucieństwem czy antysemityzm, choć paradoksalnie gdzie indziej, bo w swoistym kiczu wizualizacji mistycznych obrazów można by się dopatrywać mimowolnej profanacji. Nie to jednak jest tu najciekawsze, ale podobny mechanizm reakcji: oburzenie, skupienie się na wybranych wątkach, bez wnikania w przekaz, a przecież Pasja powinna (i pod piórami niektórych interpretatorów to się działo) skłaniać do przemyślenia istoty dolorystycznej religijności, nawet jeśli polemicznie. Obawiam się, że i tutaj z pola uwagi zniknął tekst, zostały emocje.
To nie znaczy, że teksty uznane za bluźniercze zawsze trzeba traktować poważnie i z jednakową atencją. Gdy są wyrazem zabawy, może wystarczy jej nie podjąć, skoro oburza. Stanisław Barańczak napisał zbiór pastiszów najbardziej znanych wierszy z literatury polskiej zatytułowany Bóg, Trąba i Ojczyzna, w których – wedle zasady „słoń a sprawa polska” – bohaterem stawał się ów szlachetny trąbonosy ssak. Awantura rozpętała się wokół jednego z wierszy, pastiszu utworu Juliusza Słowackiego Pośród niesnasek Pan Bóg uderza w ogromny dzwon…, gdzie zapowiedziany słowiański papież ma… trąbę (zresztą nie tylko w wierszu, ale i na towarzyszącej mu grafice). To oczywiście żart. Dla niektórych niesmaczny, dla innych niewinny, dla kogoś może złośliwy. Tutaj trudno nawet mówić wprost o bluźnierstwie, chyba że za takie uznać wplątanie Boga w absurdalną sytuację, której przecież w żaden sposób nie można potraktować serio, lub jako bluźniercze czy świętokradcze określić niefrasobliwe potraktowanie Jana Pawła II, ale wtedy sytuacja byłaby co najmniej dwuznaczna, bo w istocie przecież za nadużycie religijne trzeba by uznać deifikację papieża. Tak czy inaczej, znów mniej ważny stał się tekst, na plan pierwszy wyszły emocje, które wzbudził.
Bywa, że awantura przydaje znaczeń tekstowi uznanemu za bluźnierczy, czasem je bez potrzeby nagłaśnia. Pasja Doroty Nieznalskiej nie zasłużyła na sławę, jaką zyskała. Oburzenie wywołało przedstawienie męskich genitaliów na krzyżu (skądinąd krzyżu greckim, który można by potraktować jako znak pogotowia ratunkowego lub jako plus, niekoniecznie jako symbol religijny), a w atakach nie dodawano, że była to część większej instalacji, której drugim elementem był zarejestrowany na wideo morderczy trening siłowy mężczyzny. Jakkolwiek na to patrzeć, chyba jednak celem uderzenia tego dość płaskiego w wymowie dzieła było nie tyle cierpienie Jezusa (czyli pasja w znaczeniu sakralnym), ile bezsens afirmacji męskości jako siły fizycznej, dla której dużo się poświęca (pasja jako cierpienie, ale też jako zaangażowanie w coś) i którą bez mała się sakralizuje.
Mogłoby się wydawać, że uważne czytanie tekstów uznanych za bluźniercze to kapitulacja i przyzwolenie na swobodne, pozbawione szacunku traktowanie tych wątków z kultury, które dla ludzi wierzących są święte. Ale nie, to nie kapitulacja, to raczej ich rozbrojenie. Ustawienie w odpowiednim kontekście, zrozumienie. Nawet jeśli w intencji ma nastąpić uderzenie w sacrum, to trzeba uważnie się przyjrzeć, dlaczego tak się dzieje i co z tego wynika.
Czytanie siebie
Skoro wymyka się tekst, wróćmy do osoby.
A jeśli osoby, to – kogo? Najprościej by było odpowiedzieć: Boga. Bo przecież bluźnierstwo wedle najklasyczniejszej definicji jest uderzeniem w Boga właśnie. Tylko co to oznacza? Niech mi teologowie wybaczą naiwność prostaczka, ale wydaje mi się, że… Boga nie da się obrazić, nie można w Niego uderzyć, On jest ponad tym wszystkim. Owszem, Biblia pokazuje Boga obrażonego, zagniewanego, ale też kochającego i przebaczającego. Tyle że te wszystkie obrazy, antropomorfizacje jedynie przybliżają wyobrażenie Boga, choć pod wieloma względami niestety je oddalają. Czyż Bóg może się obrazić niczym ktoś z nabrzmiałym ego, gdy jakiś człowiek zakpi z Jego wizerunku? W istocie nie o emocje Boga tu przecież chodzi. To my, ludzie, przypisujemy Mu nasze odczucia, dokonujemy projekcji naszych niepewności, lęków, potrzeb.
Tak, ale w takim razie co z pierwszymi przykazaniami Dekalogu, a zwłaszcza z zakazem nadaremnego używania Imienia? Może chodzi raczej o chronienie tego, co święte, ze względu na nas, żebyśmy my sami się nie pogubili, nie stracili poczucia hierarchii spraw, nie sprowadzali wzniosłego do trywialnego. Chodzi zatem o powściągliwość i ostrożność w wyrażaniu spraw wysokich, o obronę przed inflacją sacrum i pochłanianiem go przez profanum. W takim kontekście oczywiście bluźnierstwo jawi się jako naruszenie religijnego czy kulturowego tabu. Naruszeniem jednak równie dobrze, a nawet i bardziej, może być niepohamowane mówienie o wierze, bez granic i bezpieczników w postaci reakcji słuchaczy. Paradoksalnie akt uznany za bluźnierczy może niejednokrotnie spełnić właśnie pozytywną rolę, bo obnaży pojęcia i obrazy uznawane za oczywiste i przezroczyste w dyskursie religijnym, podczas gdy nie dla każdego takie są, a jeśli już, to dla wielu przestają znaczyć. Tak więc odchodzimy od Boga jako odbiorcy bluźnierstwa. Tak naprawdę chodzi o nas.
Właśnie w tym kontekście trzeba czytać – także siebie. Draguła szczegółowo opisuje proces, który w nowoczesnym prawodawstwie zmienił kwalifikację bluźnierstwa w obrazę uczuć religijnych. Wiemy, jak bardzo jest to nieprecyzyjna kategoria, przy okazji wielu procesów wytaczanych z tej przyczyny pojawiają się głosy, żeby w ogóle z niej zrezygnować. Równocześnie uporczywie ona pozostaje w prawie wielu krajów, nawet dogłębnie zlaicyzowanych. Z prostego powodu – dotyczy delikatnego zagadnienia obrony ludzi przed atakami na to, z czym łączą emocje, a zatem na intymność przeżycia. Zauważmy, że prawo i obyczaj nie tylko nie ograniczają sfer chronionych, ale wręcz je poszerzają. Tam wszędzie, gdzie chodzi o wartości, emocje, poczucie tożsamości, pojawiają się, bo muszą się pojawiać, spory o zakres ochrony, ale co do tego, że w jakiś sposób one muszą być traktowane jako delikatne i otwarte na zranienie, nie ma wątpliwości.
Pojawia się w tym kontekście oczywisty konflikt wartości między wolnością wypowiedzi a chronieniem odczuć. Nie ma co tutaj wchodzić w istotę tego sporu, Draguła wnikliwie opisał argumenty obu stron. Zauważmy jednak, że ten problem dotyczy nie tylko uczuć religijnych, przecież political correctness czy bardziej współczesna cancel culture, a z drugiej strony konserwatywna obrona tradycyjnych wartości też wpadają w tę antynomię między wolnością a ranieniem drugiego człowieka, stygmatyzowaniem go, poniżaniem, obrażaniem właśnie uczuć lub odbieraniem godności.
W tej sytuacji warto zrobić odważny krok dalej i – przeczytać siebie. Bo przecież to my, jako odbiorcy, nadajemy tekstowi charakter bluźnierczy. Intencja mówiącego jego intencją, ale tak naprawdę dopiero oburzenie sprawia, że dzieje się coś niepokojącego. Od razu, za księdzem Dragułą, powiedzmy: dotykamy spraw delikatnych, wystawionych na zranienie, budzących emocje. Świętość sama jest bezbronna, łatwo ją naruszyć, podważyć, a nawet ośmieszyć. Ona budzi respekt, lęk, a zarazem drażni swoim patosem. Z drugiej strony to wartość szczególnie cenna. Nie może zatem dziwić, że akt uznany za bluźnierczy boli, bulwersuje, każe się przed nim bronić. Ale zarazem, skoro świętość może być używana do przemocy, skoro niejednokrotnie sama ulega degradacji, może ów bolesny dla człowieka wierzącego akt mieć skutek ozdrowieńczy.
To jednak głównie sfera emocji. Oczywiście teologia i prawo opisują racjonalnie, na czym polega bluźnierstwo, nawet nazwane obrazą uczuć religijnych. Mechanizm reakcji jest jednak w największej mierze emocjonalny. Racjonalizacja, o czym była wcześniej mowa, idzie w kierunku interpretacji tekstu lub jego intencji. Rzadko zwraca się w inną stronę: autorefleksji.
Co powoduje, że się oburzam? Draguła pisze o reakcjach na skandalizującą fotografię Andresa Serrana Piss Christ, na której przedstawiony jest krzyż zanurzony w moczu. W oczywisty sposób zderzenie jednego z najbardziej rozpoznawalnych znaków sacrum z fizjologią, ponadto posłużenie się słowem z pogranicza języka kolokwialnego i wulgarnego (piss po angielsku to nie tylko potoczne określenie oddawania moczu, ale w niektórych rejestrach bardzo dosadne negatywne wartościowanie) musi bulwersować, to jawna prowokacja – czyli wezwanie do odpowiedzi, reakcji. Tylko że taka reakcja powstaje nie tyle na skutek zobaczenia samej fotografii, ile na skutek połączenia jej z tytułem i komentarzem autora. Jasne, tytuł jest częścią dzieła, więc nie można go pomijać. Niemniej fotografia Serrana, gdy się na nią spojrzy bez wiedzy, jak ona powstała, i bez znajomości tytułu, nie tylko nie musi oburzać, ale nawet może być postrzegana jako obrazek dewocyjny – krzyż znajduje się w złotym otoczeniu, załamujące się światło dodaje splendoru, pojawiają się nawet delikatne promienie.
Czyż Bóg może się obrazić niczym ktoś z nabrzmiałym ego, gdy ktoś zakpi z Jego wizerunku? To my, ludzie, przypisujemy Mu nasze odczucia, dokonujemy projekcji naszych niepewności, lęków, potrzeb
Kiedy wobec tego rodzi się bunt widza? Nie wtedy, gdy patrzy, lecz wtedy, gdy to, co widzi, zostaje za niego zinterpretowane, a więc gdy pokieruje się jego emocjami (w tym wypadku jeszcze zanim zacznie patrzeć). Nie ma powodu, żeby nie wierzyć autorowi fotografii, iż naprawdę użył tu swojego moczu, ale pewności też nie mamy. Pewne są dzieło, ujednoznaczniający jego sens, intencjonalnie prowokujący tytuł, a także komentarz autora. Widzem kieruje kontekst, nie tekst, on działa przeciw dziełu, a nawet w pewien sposób je unieważnia. Emocje odbiorcy zostają wykreowane poza sztuką i poza tekstem. Bluźnierstwo, owszem, się dokonuje, ale gdzie indziej. W tej sytuacji dobrze się przyjrzeć sobie jako ofierze manipulacji.
Inny przykład reakcji to odbiór słynnych instalacji Maurizia Cattelana La Nona Ora (Dziewiąta godzina) i będącego odpowiedzią na nią Zatrutego źródła Jerzego Kaliny. Pomińmy tu ich wartości artystyczne.
Pierwsza – postać Jana Pawła II przygniecionego meteorytem – wzbudziła oburzenie, uznano za bluźnierstwo pokazanie papieża słabego, pokonanego przez jakieś kosmiczne siły. Przyjrzenie się jednak dziełu pozwoliłoby dojrzeć w nim coś przeciwnego, właśnie religijną interpretację cierpienia. Co się zdarzyło, że odbiór poszedł w kierunku oburzenia? Żeby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba by się przyjrzeć emocjom osób zbulwersowanych. A raczej one same powinny wskazać, co w istocie je zabolało i czemu ich odczytanie dzieła pominęło inne możliwości lektury.
Podobnie z instalacją Kaliny. Tutaj Jan Paweł II rzuca meteorytem w czerwoną wodę, jest siłaczem, zwycięzcą. Oburzenie przyszło z innej strony, zgorszyła apoteoza papieża jako mocarnego pogromcy zła, zwłaszcza – to już wskutek autokomentarza twórcy – LGBT, choć czerwona sadzawka raczej symbolizowałaby komunizm. Można było nawet usłyszeć głosy, że w istocie dokonało się tu paradoksalne ośmieszenie Jana Pawła II, a więc znów coś w rodzaju mimowolnego bluźnierstwa.
Co ciekawe, mechanizm reakcji był w obu sytuacjach podobny. W obu przypadkach te instalacje dotknęły czegoś dla odbiorców bolesnego, stały się znakami agresji na ich system wartości, co wzbudziło reakcję w postaci symbolicznej agresji na dzieła, destrukcji w Zachęcie czy happeningów na dziedzińcu Muzeum Narodowego. Między instalacjami mogło, owszem, dojść do konfrontacji w postrzeganiu Jana Pawła II, ale konflikt miał miejsce poza nimi, w komentarzach, interpretacjach, sporach, działaniach.
Gdy czytamy swoje reakcje na bluźnierstwo, powinniśmy się przyjrzeć temu, co nas w reakcji na akt uznany za bluźnierstwo zabolało. Mamy przecież prawo, żeby bolało nas uderzenie w to, co dla nas święte. Ból fizyczny pokazuje słabość, jakąś chorobę. Ból emocji też wskazuje na to, co w nas słabe. Co tutaj się dzieje? Na czym polega ból spotkania z bluźnierstwem? Czego tak w istocie się boimy? Czy tego, że poprzez złośliwe lub niefrasobliwe potraktowanie sakralnego znaku on sam straci na swojej sakralności? Tak słabo wierzylibyśmy zatem w niepodważalną siłę świętości? Czy zemsty Boga? Byłżeby On wobec tego w naszej wyobraźni nadwrażliwym i mściwym bóstwem? Czy też boimy się tego, że ktoś uderzył w nas samych, a więc to my jesteśmy ofiarami, nie świętość, nie Bóg, tylko nasze przywiązanie do symboli, obrazów, słów, interpretacji religii?
Reakcja na to, co nazywamy bluźnierstwem, pokazuje, jaka jest nasza wiara, gdzie kryje się jej słabość. Nie znaczy to, że wobec bluźnierstwa trzeba zachować wzgardliwą obojętność. Ono naprawdę domaga się przeczytania, to przecież prowokacja, wezwanie do odpowiedzi. Nie można jednak poprzestać na oburzeniu, obrazie, emocjach i czytaniu wyłącznie prawdziwych czy domniemanych intencji bluźniercy. Powiedzmy sobie jednak szczerze – rzadko kto w takiej sytuacji podejmuje głębszą lekturę tekstu, a już zwłaszcza niewielu z nas potrafi zdobyć się na odwagę i po prostu dokonać takiej samoanalizy, żeby przeczytać siebie. Mimo to warto zachować powściągliwość w rozniecaniu emocji. Własnych i – zwłaszcza – cudzych. Bo z nich może wybuchnąć pożar zła gorszy od rzeczywistego czy wyobrażonego zszargania świętości (które skądinąd rzeczywiście „trza, żeby święte były”).
Na koniec dodajmy, że powyższe refleksje dotyczą bluźnierstwa religijnego, ale nie tylko do niego się ograniczają. Czytanie na trzech poziomach odnosi się do wszystkich sytuacji, gdy odbiorca czuje się dotknięty, bo boli go na przykład uderzenie w wartości narodowe, ale też to jest sytuacja, gdy dostrzega się jakąkolwiek przemoc symboliczną z powodu płci, rasy, orientacji seksualnej, ba, to jest nawet reakcja kibica drużyny piłkarskiej lub członka jakiejkolwiek społeczności, z którą wiążą go silne emocje. Możemy powiedzieć, że wartości, których się wówczas broni, mają bez mała religijny lub przynajmniej sakralny charakter, ale możemy na to spojrzeć i z drugiej strony – reakcja na uderzenie w sacrum jest pochodną ogólniejszej prawidłowości psychosocjologicznej: znalezienia się w grupie, która uważa się za dyskryminowaną głównie przez to, że odziera się ją z wartości, które ją spajają, z godności, wyznaczników tożsamości. I to jest zrozumiałe.
Problem polega na tym, że zazwyczaj w takim przypadku bezwzględną i niezależną od okoliczności wagę przypisuje się temu, co wiąże się z odczuciami, emocjami, indywidualnymi przeżyciami. Czytanie dokonuje się wówczas głównie na poziomie intencji (ktoś jest bluźniercą, ale też być może rasistą, seksistą, polakożercą, antysemitą, homofobem), w mniejszym stopniu na poziomie tekstu (w każdym razie jego interpretacja sprowadza się do jednej wyjaśniającej wszystko formuły), a niemal w ogóle – na poziomie lektury siebie samego.
Jeśli tekst bluźnierczy w nas, ludziach wierzących, powoduje ból, spróbujmy przyjrzeć się temu, co w istocie nas zabolało. Zajrzyjmy wtedy w głąb siebie. Może nie o świętość samą chodzi, ale o naszą własną niepewność. Zrozumiałą, lecz wartą nie absolutyzowania, raczej autorefleksji. Czy stać nas na to? Czy potrafimy wyjść poza łatwe oburzenie? Przynajmniej próbujmy.
1 Zob. A. Draguła, Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem, Warszawa 2013.
2 Tamże, s. 303.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022.