Jesień 2024, nr 3

Zamów

Czułem nieadekwatność pomocy. Moje sześć godzin z uchodźcami na dworcu

Ukraińcy na granicy z Polską, marzec 2022. Fot. European Union, 2022

Powtarzała dzieciom: „Wszystko będzie dobrze”. Jej uśmiech nie był jednak beztroski. Wyobrażałem sobie moment, gdy odpuści i zacznie szlochać. Chciała jechać do Szwajcarii, ma tam jakiegoś znajomego. Brzmiało to rozpaczliwie. I jak się tam dostać z tymi dziećmi?

Mówię po rosyjsku, postanowiłem więc wspomóc uchodźców. W niedzielę po południu na Dworcu Centralnym było wystarczająco wielu wolontariuszy. Tak mówią koordynatorzy. Wokół ludzie, niektórzy siedzą zakutani, inni śpią, jeszcze inni coś załatwiają. Wszyscy spokojni. Czekają. Na co? Na pociąg? Centrum wolontariatu prowadzi ZHP. Nie jestem szczególnym ich wielbicielem, ale ktokolwiek to robi, dobrze jest. Oczywiście w żółtych kamizelkach prawie wyłącznie młodzi ludzie, młodsi ode mnie o półtora pokolenia lub więcej. Zarejestrowałem się na stronie internetowej, podałem języki, którymi władam, zapisałem się na jutro, na wachtę od 6 rano do południa.

Wstałem o 4:30, o 5 odmówiłem modlitwę poranną, bo już nastał brzask, i tramwajem pojechałem na Dworzec Centralny. Tam, przy schodach do holu głównego, było jeszcze dość spokojnie. Kręciło się trochę podróżnych, uchodźców i pomocników. Młodzi w mundurach, chyba strażackich, pomagali nosić walizki. Niestety potem, gdy wiele osób potrzebowało takiej pomocy, już ich przy schodach nie widziałem.

Ciemnoskóry, niemłody mężczyzna. Kasjerka pytała, czy ma obywatelstwo ukraińskie, bo tylko wówczas jest wydawany bezpłatny bilet. Zdenerwowany powtarzał, że ma, jest chory. – Na pewno? – On na to łamiącym się głosem: – Mieszkałem tam 28 lat

Stanisław Krajewski

Udostępnij tekst

Teoretycznie o 6, a faktycznie gdzieś o 6:10, zebrała się grupka wolontariuszy, częściowo nowych, oczywiście byli prawie sami młodzi, może jedna pani w średnim wieku. Potem widziałem jednego siwego faceta w punkcie informacyjnym o środkach transportu. W ramach szkolenia otrzymaliśmy wyjaśnienia: gdzie jest miejsce do odpoczynku (na górnym piętrze) i pokój dla małego dziecka (tamże), gdzie dają kart SIM, gdzie szukają możliwości transportu, a gdzie zakwaterowania, gdzie zjeść (namiot na byłym parkingu, od strony Marriotta), a gdzie dostać herbatę. I żeby uważać na lokalnych bezdomnych, którzy chętnie ściągają całe zestawy porcji. Każdy miał przydzielone zadania. Ja się zgłosiłem do pomagania językowego przy kasach, obok dwóch innych osób. To się okazało dobrym wyborem, bo sporo się ruszałem, prowadziłem ludzi na perony, do punktów pomocy, do informacji. Dzięki temu z niektórymi trochę rozmawiałem.

Najpierw było dość luźno i można było spokojnie pomóc w porozumiewaniu się z kasjerką, a następnie wyjaśniać, co jest napisane na bilecie. Potem kolejka robiła się coraz dłuższa, otwartych kas przybywało i mogliśmy pomagać tylko nielicznym. Pytania zadawało coraz więcej osób. Pomagałem i w znajdowaniu toalety, i w znoszeniu bagaży, bo schody ruchome w dół na poziom sklepów nie działały, i w prowadzeniu do namiotu z jedzeniem, i w wymianie karty SIM na polską bezpłatną. Okazało się, że można dzwonić w Polsce i Ukrainie, ale telefon na Słowację po krótkim czasie został przerwany i wyświetlił się komunikat, że już się nie da dzwonić.

Oprócz niezbyt angażujących kontaktów były też bardzo emocjonalnie dotkliwe. Dwa razy pomagałem ciemnoskórym ludziom przy kasie. Jeden był już niemłody. Kasjerka pytała, czy ma obywatelstwo ukraińskie, bo tylko wówczas jest wydawany bezpłatny bilet. On pokazywał paszport, a ona się dopytywała, czy na pewno ma obywatelstwo, bo inaczej zapłaci „sztraf”. On zdenerwowany powtarzał, że ma, jest chory. – A na pewno? – On na to łamiącym się głosem: – Mieszkałem tam 28 lat. – Było mi naprawdę przykro.

A później młody czarnoskóry człowiek z pełnymi wargami chciał kupić bilet do Szwecji. Jak nie do Szwecji, to do Gdańska. Tłumaczyłem z angielskiego. Miał dokumenty ukraińskie, ale nie obywatelstwo. Musiał więc płacić za bilet do Gdańska. 71 zł. Dał stówę, ale pani nie miała, jak wydać. Dodał złotówkę, a ja dwadzieścia. Więc niby dobrze, ale gdy mu tłumaczyłem, gdzie pójść na peron, zobaczyłem, że na bilecie jest napisane, iż nie gwarantuje się miejsca. Czyli płacił, ale i tak mógł jechać tylko na stojąco. – To dziwne – zauważył. – Bardzo przepraszam – rzekłem, bo było mi naprawdę głupio. Co innego, gdy za bilet zapłacił Amerykanin, który wiózł żonę, Ukrainkę, gdzieś pod Szczecin. To było naturalne, pomagałem im tylko orientować się, gdzie co jest na dworcu.

Zawstydziłem się natomiast z powodu nieudanej próby pomocy, gdy poprosiła mnie o interwencję romska kobieta, idąca z niewielkimi bagażami i czwórką dzieci, nastoletnich i trochę młodszych. Na granicy polskiej zatrzymany został jej mąż. Chciała się dowiedzieć, co z nim. Pokazała mi napis nagryzmolony po polsku na karteczce; wynikało z niego, że było to we Włodawie. Nie wiedziałem, jak to traktować: czy on coś przeskrobał, czy zamknęli go za wygląd, czy jak. Chciałem pomóc.

Poszliśmy do informacji, poprosiłem, żeby poczekała, zapytałem i powiedziano mi, że na górze, na antresoli, był jakiś przedstawiciel Straży Granicznej. Wydawał się najlepszym adresem. Poszedłem tam, przecisnąłem się między ludźmi leżącymi na materacach, na karimatach, drzemiącymi na ławkach, siedzącymi bez ruchu, dotarłem do policjantów. Oczywiście nic nie wiedzieli. Jakaś wolontariuszka przy pokoju dla matek z dziećmi przypomniała sobie, że był ktoś ze Straży, ale już go nie ma. Wróciłem na dół, ktoś mnie zaczepił, zająłem się tą osobą i po jakimś czasie zaprowadziłem ją do namiotu z jedzeniem. Tam dostrzegłem moją Romkę z dziećmi. Nie doczekała się mnie i poszła sobie, a ja nie miałem jej nic do zakomunikowania, więc się wycofałem. Czułem się winny, że ją zawiodłem.

Osoba, której pomogłem, podobnie jak kilkunastu innym: młoda kobieta z dwójką dzieci ok. 10 lat. Z Charkowa. Jechali kilka dni, teraz chcieli do Berlina, jak większość proszących o bilety w kasach. Dowiadywali się zresztą nieodmiennie, że są tylko miejsca stojące. – To sześć godzin – mówiłem, a dla nich nie było to na ogół niczym odstraszającym, bo nieraz spędzili w podróży przez Ukrainę kilkadziesiąt godzin. Mojej chwilowej podopiecznej powiedziałem, że jest pociąg specjalny do Berlina, na który nie trzeba żadnych biletów. Ona nie dowierzała, więc poszedłem z nią, niosąc przy okazji jej plecak, podczas gdy ona mogła wziąć plecak od córeczki. Na peronie 4 był pociąg złożony z wagonów podmiejskich pociągów. Jechał do Rzepina, tam mieli ich przesadzić na pociąg lub autobus do Berlina, gdzie też jest centrum pomocy. Było dużo wolnych miejsc, ciepły wagon. Odetchnęli. Żegnając się, uściskałem ją.

Łatwo było pomóc starszemu panu, który znał trochę polski i konsekwentnie mówił do mnie po polsku. Jechał do znajomych w Poznaniu. Załatwiliśmy inną kartę SIM, bo chciał mieć dużo gigabajtów do wykorzystania – może pracuje zdalnie? Potem pokazałem mu peron. Na nim zbita ciżba ludzi. – Będzie ciężko – stwierdziłem, a on tylko się żachnął. Jestem z Nikołajewa. Coś mi zadźwięczało – Mikołajów w pobliżu Morza Czarnego, tam były ciężkie bombardowania.

Trudniej był pomóc dobrze ubranej kobiecie, która jechała do rodziny, do Szwajcarii. Dowiadywała się o loty. Tłumaczyłem, gdy na komórce wyszukiwała loty młoda wolontariuszka. Potem przejąłem opiekę, bo okazało się, że samolot jest za drogi. – A może do Kanady? – spytała. – Ale jestem już bardzo zmęczona – dodała. – Może jednak lepiej pociągiem? – zapytałem. Poszliśmy do kasy i kupiliśmy bilet na Śląsk. Tam miała dojechać lokalnym pociągiem do Nysy, gdzie ma znajomych, z którymi była w kontakcie telefonicznym. Zajęło to sporo czasu, ale miałem poczucie, że ona nie jest pozostawiona sama sobie.

Czułem nieadekwatność naszej pomocy, gdy prosiła mnie o tłumaczenie kobieta, która była w Warszawie już od pięciu dni. Gdzieś mieszkała, ale chciała znaleźć coś na dłużej, pracę, mieć jakąś perspektywę. Próby dowiadywania się kończyły się niczym. – Chyba nic nie jest zorganizowane – przyznawałem. – Czyli jak ktoś sam sobie znajdzie pracę, to dobrze, a jak nie, to niech zdycha – stwierdziła. – A w Niemczech jest ponoć zorganizowana pomoc, poradnictwo, kierują ludzi tam, gdzie można coś zacząć robić. – Nie wiem, czy jest tam aż tak dobrze, a u nas aż tak źle, ale nie miałem jej nic do powiedzenia.

Najtrudniej było zachować spokój po spotkaniu z Nataszą z Odessy. Była z 14-lenią córką Janą i synkiem Dimą, niespełna dwuletnim. Gdy się spotkaliśmy, spał w wózku typu spacerówka, w śpiworze. Natasza była spokojna, uśmiechała się, powtarzała tak, żeby córka słyszała: – Wszystko będzie dobrze.

Jej uśmiech nie był jednak beztroski, a wręcz przeciwnie. Jak nazwać taki uśmiech? Nerwowy, wymuszony, ściśnięty? Żadne z tych określeń nie pasuje. Była naprawdę spokojna, a ja sobie wyobrażałem moment, gdy odpuści i zacznie szlochać. Chciała jechać do Szwajcarii, bo tam ma jakiegoś znajomego. Brzmiało to jednak rozpaczliwie. I jak tam się dostać z tymi dziećmi?

Rozważaliśmy różne możliwości. Myślałem o tym, że powinienem ją umieścić gdzieś w mieszkaniu, ale nie wiedziałem gdzie. I co gorsza, nie wiedziałbym, co potem. Zasugerowałem, że lepiej pojechać do Niemiec, bo stamtąd łatwo udać się do Szwajcarii. Na jak długo? W Odessie zostali rodzice. Nie chcieli wyjechać. A ona wróci, jak będzie można. Nie śmiałem pytać o męża czy ojca dzieci.

W kasie zaczęliśmy wypytywać o Berlin i nagle się okazało, że ktoś zwrócił bilet – miejsca siedzące dla trzech osób. To akurat było nam potrzebne. Co prawda pociąg był do Szczecina, ale gdy się wysiądzie w Rzepinie, będzie transport do Berlina. A tam pomoc.

Poszliśmy na dół bliżej peronu. Chłopiec się zbudził i zaczął awanturować. Uspokoił się, gdy pchał wózek na wszystkie strony. Jest większy i silniejszy niż mój wnuk, o ponad pół roku starszy. Na peronie podszedł młody człowiek, który miał jechać tym samym pociągiem, i zaproponował pomoc w usadzeniu ich w wagonie. Pożegnałem się serdecznie z Nataszą. Byłem wzruszony. Ona dziękowała, jakbym coś naprawdę dla nich zrobił. A ja czułem się, jakbym nie tyle pomagał, co się jej pozbywał…

Wesprzyj Więź

Może jej się uda gdzieś odpocząć. Ale czy uchodźca może odpocząć? Niektórzy już czują beznadzieję i chcą wracać. Jedna pani z kilkuosobowym towarzystwem wypytywała mnie, jak wrócić do Lwowa. Odebraliśmy bilet do Przemyśla. Z przesiadką w Krakowie. Stamtąd mogą ponoć pojechać którymś z autobusów, które przywożą uchodźców. Czytałem, że tam jest milion przybyszy.

Inne dwie młode kobiety, którym pomagałem, chcą wracać do domu, do Dnipra, czyli Dniepropietrowska. Kupiliśmy bilety do granicy. Po powrocie do domu dowiedziałem się, że na to miasto właśnie lecą bomby…

Przeczytaj też: Zachód nie będzie umierał za Kijów

Podziel się

4
2
Wiadomość