Jesień 2024, nr 3

Zamów

Jeszcze do was, bracia Ukraińcy, uśmiechnie się los

Kijów, 26 lutego 2022 r. Fot. Ukraine UA

Często trudno się połączyć, choć, gdy się to udaje, mam wrażenie, że okropieństwa wojny są na wyciągniecie ręki. Zdarzyło mi się już słyszeć odgłosy dalekich wystrzałów, a także krzyki na ulicach, bo ktoś mylnie zidentyfikował żołnierzy w pobliżu jako rosyjskich wrogów.

9 maja 2021 r. była niedziela. Siedzieliśmy z żoną, synami i przyjaciółką przy śniadaniu, gdy nagle przypomniałem sobie, że przecież tego dnia wypada Dzień Zwycięstwa. W putinowskiej Rosji to największe święto. Zdarzało mi się oglądać co kilka lat w telewizji relację z hucznej parady wojskowej na Placu Czerwonym. Zawsze wtedy towarzyszyło mi uczucie niedowierzania pomieszanego z przerażeniem: jakiś głównodowodzący uroczystością generał, który w odkrytym samochodzie podjeżdżał do Putina, by salutować i zdać raport, a potem krzyk „uraaa!” – dobywający się z tysięcy żołnierskich gardeł, eskpozycja siły i wojskowej techniki, na którą spoglądali niemo weterani wielkiej wojny ojczyźnianej.

Imperialny spektakl mający dowodzić, że z Rosją należy się liczyć i trzeba się jej bać. W zeszłym roku chciałem wraz z domownikami obejrzeć ten niepokojący prazdnik przy kremlowskim murze. Całość przebiegała jak zwykle. Inna nieco była jednak treść przemówienia, które wygłosił wtedy Putin. Mówił o bohaterskiej armii, jaka wyzwalała „nasze ziemie”. Zastanowiło mnie, że nie wymienił wyzwolonych przez krasnoarmiejców miast rosyjskich. Zamiast wspominać Rostów nad Donem czy Smoleńsk, mówił o Kijowie i Pribałtyce, jakby w ogóle nie dopuszczając do głosu przeświadczenia, że i Kijów, i kraje bałtyckie nie są już częścią Rosji. Było to wielce wymowne. Pomyślałem: na co Putinowi teraz wielkoruski imperialny ton?

Wieczór z propagandą

Od jesieni 2021 r., gdy na białorusko-polskiej granicy pod komendą Łukaszenki wybuchł wielki kryzys uchodźczy, coraz częściej zacząłem oglądać rosyjską telewizję w poszukiwaniu tropów, które mogłyby pomóc w zrozumieniu, co się działo. W programach publicystycznych na czele z osławionym „Wieczorem z Władimirem Sołowjowem” (ów Sołowjow to jeden z naczelnych piewców polityki Kremla) coraz ostrzej wypowiadano się o Ukrainie. A wkrótce w mediach na całym świecie pojawiły się informacje o coraz większej koncentracji rosyjskich wojsk na granicy rosyjsko-ukraińskiej. Taka sama koncentracja miała miejsce na Białorusi.

Mój przyjaciel Taras mówi mi: „Mam 46 lat i nigdy nie miałem karabinu w ręku; idę jednak do naszej obrony terytorialnej, bo przecież trzeba teraz zdobyć jakieś doświadczenie. Uczą tam przynajmniej jak robić koktajle Mołotowa i jak nimi celnie uderzać”

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

W rosyjskich programach telewizyjnych najbardziej utytułowani politolodzy z Moskwy i Petersburga opowiadali o „nazistowskim rządzie w Kijowie” (identyfikowanie nieukrywającego swojego żydowskiego pochodzenia prezydenta Zełeńskiego z nazizmem nikomu w tych audycjach nie wydawało się kuriozalne), który „stale gnębi braci Ukraińców, a w Donbasie dopuścił się nawet ludobójstwa”.

W kolejnych tygodniach język wypowiedzi stawał się coraz bardziej wulgarny. Wedle prokremlowskich ekspertów Ukraina miała być pełna „gołodupców” i paktujących z NATO przeciw Rosji „ohydnych, p… zdrajców”. Raz po raz pojawiały się przebity z „prawdziwym” mężem stanu Putinem, opowiadającym piękne frazesy o Kijowie – „matce wszystkich miast ruskich” oraz o słusznym podtrzymywaniu przez Rosję „godności wschodniosłowiańskiego etnosu”.

Nie chciałem wierzyć, podobnie jak tylu innych, że Kreml prze do wojny. Nie byłem jednak w stanie przyjąć do wiadomości zdania kwalifikowanych komentatorów od spraw międzynarodowych u nas i na Zachodzie, że wojna taka wybuchnąć nie może, bo „Putin rozsądnie szacuje, co mu się ekonomicznie opłaca”, a „rosyjska młodzież marzy już wyłącznie o łatwej konsumpcji jak młodzież całego zachodniego świata”.

Przeczuwałem, że starzejący się Putin, który z namaszczeniem broni „wschodniosłowiańskiego etnosu”, nie musi się wcale przejmować zdroworozsądkowymi kalkulacjami Zachodu. Prędzej jego marzeniem jest już zajęcie odpowiednio wielkiego miejsca w wielkoruskiej historii, by mógł być przez pokolenia wymieniany z Piotrem I oraz Katarzyną II. Taki imperialny splendor trudno byłoby jednak osiągnąć kremlowskiemu rządcy bez przyłączenia do jego władztwa Ukrainy. Skoro nie udało się to dotąd dzięki – mniej czy bardziej godziwym – metodom właściwym dla czasu pokoju, pozostawała wojna jako, co uzasadniał 200 lat temu von Clausevitz, „polityka urzeczywistniana innymi środkami”.

Taras ze Lwowa

Kilka dni przed rosyjską inwazją na Ukrainę odezwał się do mnie Taras – mój serdeczny przyjaciel ze Lwowa. Wysłał mi filmik z ukraińską kapelą z Kolumbii, która wykonywała po polsku i po ukraińsku piosenkę „Hej sokoły”. Uśmiechnąłem się i jednocześnie wzruszyłem mocno. Wróciły wspomnienia. Z Tarasem w ostatnich latach nie mieliśmy zbyt częstego kontaktu, choć z grubsza wiedzieliśmy, co się dzieje u każdego z nas. Poznaliśmy się prawie ćwierć wieku temu.

Po moim pierwszym roku studiów w Lowanium w Belgii wybrałem się ze znajomymi z Polski z wizytą do Lwowa. Noclegi załatwiała Sołomija – wybitna znawczyni sztuki ikon, którą spotkałem nieco wcześniej w Warszawie. Okazało się, że z Tarasem byli wtedy już bardzo w sobie zakochani (dziś są małżeństwem z ponad dwudziestoletnim stażem). Oboje studiowali na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim, ale Taras wraz z grupą kolegów z roku wtedy właśnie dostał stypendium na wyjazd do Lowanium. Był ciekawy, co mogę mu opowiedzieć o codzienności i życiu akademickim w Belgii.

Początkowo rozmawialiśmy ze sobą po angielsku. Taras uważał, że nie zna polskiego dostatecznie dobrze; ja z kolei sądziłem, że moje rozumienie ukraińskiego też jest niedostateczne. Stopniowo jednak okazywało się, że posługiwanie się angielszczyzną w naszym przypadku to raczej dziwactwo. Mówiliśmy do siebie we własnych językach i nie było właściwie żadnych przeszkód komunikacyjnych. Dziwiła nas za to różnica doświadczeń.

Chodziłem z moimi polskimi znajomymi po lwowskich ulicach, by tropić polskie ślady w mieście. Ukraińcy nie wszystkich tych tropów byli świadomi. Pokazywali nam za to ukraińskość Lwowa w pięknym i głębokim wydaniu. Chodziliśmy z nimi na liturgie do pięknej cerkwi studytów w Kajzerwaldzie. Wybraliśmy się też wspólnie na wycieczkę do Krzemieńca i Poczajowa. Ukraińcy ze zdziwieniem patrzyli na pamiątki po królowej Bonie, sławnym Liceum, Juliuszu Słowackim.

My z kolei Poczajów znaliśmy dotąd właściwie tylko z nazwy. Dopiero jakiś czas później zacząłem ten prawosławny monastyr odkrywać w wierszach Józefa Łobodowskiego. Dzięki Tarasowi, bo to on właśnie po raz pierwszy zabrał mnie do tej sławnej Ławry. Byliśmy tam na nocnym czuwaniu i wówczas na klęczkach przed świętą ikoną, jak pisał Łobodowski, „wodziliśmy się pod mocą Bożą”.

Nie zapomnę tego do końca życia: tłum prostych pielgrzymów, którzy należy nie tylko do Cerkwi Patriarchatu Moskiewskiego (Ławra pozostaje pod jego jurysdykcją), ale i z innych wspólnot przyznających się do wschodniochrześcijańskiej tradycji (wśród nich są także grekokatolicy jak Taras), nabożeństwo o świcie oraz moja prywatna rozmowa ze świątobliwym starcem.

A potem były jeszcze wspólne lata w Lowanium: wieczory, na których Polacy zbierali się wspólnie z Ukraińcami i Białorusinami. Mówiliśmy i śpiewaliśmy we własnych językach. Czytaliśmy i recytowaliśmy też z pamięci wiersze. To wtedy po raz pierwszy usłyszałem w drogi Ukraińcom „List do umarłych i żywych i nienarodzonych rodaków moich na Ukrainie i nie na Ukrainie mój list przyjacielski” Tarasa Szewczenki. I pamiętam do dziś, a teraz przeraźliwie wręcz brzmią dla mnie szczególnie następujące wersety:

Ni Ukrainy drugiej w świecie,
Ni Dniepru nie ma i nie było,
A wy się w obcy świat ciśniecie
Po dobre dobro, wolność miłą,
Po dobro święte, po braterstwo
Braterskie… I znalazłszy w dali,
Z pól obcych wyście nieśli siłą
I do ojczyzny przydźwigali
Ogromnych słów ogromne mnóstwo
I nic ponadto… – Bóg – krzyczycie –
Nie po to wszakże dał wam życie,
Ażeby fałsz wam był za bóstwo. […]
Zmartwychwstanie dobra sława,
Sława Ukrainy,
Niemierzchnące światło wzejdzie
Jaśnią szczerozłotą…
Więc się, bracia, obejmijcie –
Proszę, błagam o to!
(przekład Czesław Jastrzębiec-Kozłowski)

Wciąż przypominali o rosyjskim niebezpieczeństwie

Nie wszyscy moi ukraińscy przyjaciele wrócili z Zachodu do ojczyzny, ale nikomu z nich Ukraina nie stała się obojętna. Bywaliśmy u siebie na zaręczynach i weselach. Widzieliśmy, jak dorastały nasze dzieci. Ukraińcy wciąż jednak przypominali o rosyjskim niebezpieczeństwie.

Martwiłem się szczególnie o moich przyjaciół oraz ich rodaków w chwilach historycznych tąpnięć: gdy wybuchła pomarańczowa rewolucja, w trakcie pamiętnych walk na kijowskim Majdanie podczas rewolucji godności, po zajęciu przez Rosjan Krymu. Dziś widać, że były to tylko zapowiedniki wojny, która być może jest końcem bezpiecznego świata, w jakim przyzwyczailiśmy się żyć.

Taras wrócił po studiach w Belgii i USA do Lwowa. Został zrazu głównym bibliotekarzem na Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim. Później zajął się też biznesem, by rodzina mogła godnie żyć. Mają dziś z Sołomiją pięcioro dzieci: najmłodsze z nich skończyło sześć lat, najstarszy syn – student politologii na macierzystej uczelni rodziców – niedawno przekroczył dwudziestkę.

Od pierwszego dnia najazdu Rosji na Ukrainę próbowałem wielokrotnie połączyć się z Tarasem. Często okazywało się to niemożliwe. Alarmy bombowe nocami sprowadzały go i jego rodzinę do piwnicy. Trzeba było tam także przenosić mającą ogromne problemy z poruszaniem się matką Tarasa. Po nieprzespanych nocach starają się odpocząć rankiem. Mimo to od czasu do czasu udaje się nam porozmawiać. Nie jestem jedynym, który zgłasza się do niego po wiadomości. Taras próbuje się zebrać to, co mu wiadomo, i nagrywa relacje po angielsku, które można obejrzeć na YouTubie.

Nawet dzieci próbują nie okazywać strachu

W prywatnych rozmowach więcej mi opowiada o codzienności życia rodziny i miasta w czasie inwazji. Dba o to, żeby być rzeczowym. Mówi, że społeczeństwo nie traci morale. Mimo wyczuwalnego, podskórnego napięcia i lęku ludzie starają się wzajemnie wspierać. Nawet dzieci próbują nie okazywać strachu. Przedszkola i szkoły zostały zamknięte na zachodniej Ukrainie na dwa tygodnie. To jest perspektywa z horyzontem nadziei, którego – przynajmniej na razie – brutalnie pozbawiani są mieszkańcy Charkowa, Kijowa i wschodniej części kraju.

We Lwowie wciąż otwarte są sklepy spożywcze i – do niedawna przynajmniej – niedostrzegalne były problemy z aprowizacją (sklepy z innymi artykułami są od początku inwazji w zdecydowanej większości zamknięte). Jednak wiele osób wyjechało z miasta do rodziny na wieś, gdzie, jak przewidywały dawniej i przewidują wciąż ofiary wojen, łatwiej jest przeżyć agresję najeźdźców. Bomby mogą wybuchać jednak wszędzie. Rosyjskie pociski dosięgły już przecież i Iwano-Frankiwska, i Łucka. Zachodnia Ukraina także jest celem ataku i lwowianie się na to gotują.

Na razie miasto stało się przystanią dla uchodźców z wielu części kraju. Wciąż dojeżdżają pociągi z uciekinierami z Kijowa i okolic, a nawet z tymi, którym udało się odpowiednio wcześniej wydostać z Charkowa. Nie wszyscy są w stanie załapać się na pociąg czy inny transport do Polski.

Władze i mieszkańcy Lwowa próbują pomagać. Działają garkuchnie, punkty informacyjne o miejscach z dostępnym noclegiem. Jednak z każdą godziną sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Możliwości są przecież ograniczone. Na dworcu zdarzają się dantejskie sceny: ktoś słabnie, ktoś w amoku zmęczenia przysiada gdzieś z boku (choć coraz trudniej znaleźć miejsce w ścisku), inni próbują się wykłócać albo awanturować o sprawy, na które nie można mieć większego wpływu. Niektórzy decydują się na wyprawę pieszo do granicy z Polską.

Po tej wojnie nie tylko Ukraina będzie inna, ale inne będzie również chrześcijaństwo w tym kraju. A pewnie gdzie indziej także

Sebastian Duda

Udostępnij tekst

Mężczyźni do sześćdziesiątego roku życia zobowiązani są do pozostania w kraju. Najstarszy syn Tarasa – Mychajło, którego znam od dziecka, gotuje się do założenia munduru. Taras mi mówi: „Ja mam 46 lat i nigdy nie miałem karabinu w ręku; idę jednak do naszej obrony terytorialnej, bo przecież trzeba teraz zdobyć jakieś doświadczenie. Uczą tam przynajmniej jak robić koktajle Mołotowa i jak nimi celnie uderzać”. Ciarki mi przechodzą po plecach, gdy tego słucham. I Taras, i ja próbujemy się kontaktować z naszymi znajomymi w Kijowie i gdzie indziej – w miejscach bardziej już dotkniętych wojną niż zachodnia część kraju.

Często trudno się połączyć, choć, gdy się to udaje, mam wrażenie, że okropieństwa wojny są na wyciągniecie ręki. Zdarzyło mi się już słyszeć odgłosy dalekich wystrzałów, a także krzyki na ulicach, bo ktoś mylnie zidentyfikował żołnierzy w pobliżu jako rosyjskich wrogów. Znajomi mówią zarówno o swoim gniewie na Putina i Rosjan, jak i na wspierające najeźdźców reżimy Łukaszenki i Kadyrowa; ale też o niezłomnej woli obrony.

Zełeński – otucha i nadzieja

Opowiadają jednak także o swoim zmęczeniu po nocach spędzonych na stacjach metra, o bieżeńcach, którzy w bombardowaniach podkijowskich miejscowości stracili domy i dobytek, o rannych i zabitych (także dzieciach i ich matkach). Gdzieniegdzie zaczyna brakować jedzenia i lekarstw.

Putinowski Blitzkrieg w dużym stopniu okazuje się niewypałem, ale nawet jeśli tak jest, od razu pojawia się obawa, jak długo potrwają działania wojenne i związana z nimi niepewność. A przecież Putin grozi atakiem jądrowym.

Dla wielu otuchą są słowa kierowane codziennie przez prezydenta Zełeńskiego. „Mało kto spodziewał się po nim takiej odwagi i hartu ducha” – pisze mi z przejęciem kijowianka Ołena.

Niektórzy szukają pociechy w religii. Do wielu prawosławnych Ukraińców dotarły skandaliczne słowa patriarchy Moskwy wspierającego inwazję. Są już głosy, że w tym poparciu odezwał się „duch antychrysta”. Inni z kolei rozczarowani są postawą papieża. Taras mi tłumaczy: „Franciszek ogłosił co prawda, że w środę będzie w całym Kościele katolickim dzień modlitwy i postu za Ukrainę, ale przecież do środy Ukrainy może już nie być, a wśród wschodnich chrześcijan mało kto wie, że to u was Popielec”.

Potrzeba modlitwy jest jednak wyraźna u wielu. Jeśli nie można gromadzić się w cerkwiach, można zebrać się w niewielkiej grupie, zaśpiewać pieśń. Albo po prostu skupić się w sobie, by dać odpór grozie bądź też nieco się na nią „opancerzyć”. Po tej wojnie nie tylko Ukraina będzie inna, ale inne będzie również chrześcijaństwo w tym kraju. A pewnie gdzie indziej także.

Nie umarła jeszcze Ukraina, ni chwała, ni wolność

Mam poczucie kompletnej nierzeczywistości tej wojennej sytuacji. Bliscy mi od lat ludzie i ich rodacy doświadczają niewyobrażalnej grozy. Gdy słyszę teraz ukraiński hymn, który przed laty przy różnych – oficjalnych (jak zebrania w biurze Ukrainy przy UE w Brukseli) czy mniej oficjalnych okazjach – śpiewali moi przyjaciele, drętwieję:

Nie umarła jeszcze Ukraina, ni chwała, ni wolność,
Jeszcze do nas, bracia Ukraińcy, uśmiechnie się los.
Zginą nasi wrogowie jak rosa na słońcu,
Zapanujemy bracia i my, w naszym kraju.
Duszę, ciało poświęcimy dla naszej wolności,
Pokażemy, żeśmy bracia, z kozackiego rodu.

Wesprzyj Więź

Już wiadomo, że ducha, który stoi za tymi słowami, nie jest w stanie gładko złamać kremlowski dzierżca „wschodniosłowiańskiego etnosu”. Boję się i modlę. „To wsparcie ważne jest dla nas” – mówi mi Taras. Teraz to nie tylko dla mnie przyjaciel, lecz również reprezentant wielkiego narodu. I czuję, że nie warto dziś unikać takiego patosu. „Wiem, że pewnie nie będziecie mogli przyjść do nas z pomocą z waszymi wojskami, a ty też nigdy – jak ja – nie trzymałeś w rękach karabinu” – dodaje.

Kiwam głową bezradnie i proszę, by pamiętał, że chcemy i pomożemy. Najlepiej, jak będzie nam dane.

Przeczytaj też: Tak ona właśnie wygląda, jedność

Podziel się

8
Wiadomość