Zima 2024, nr 4

Zamów

Ci, którzy miecza dobywają, od miecza giną

W środku Wołodymyr Zełenski, prezydent Ukrainy, ćwiczenia wojskowe w Równem 16 lutego 2022. Fot. President.gov.ua

Putin i jego otoczenie nie zdają sobie sprawy z faktycznej siły wybranego przez siebie przeciwnika oraz zagrożenia, jakie sami stwarzają również dla swojego kraju.

W poniedziałek, 22 lutego 2022 r., prezydent Rosji Władimir Putin oficjalnie ogłosił uznanie niezależności samozwańczych ukraińskich republik z regionu Doniecka i skierował do nich tak zwaną pomoc wojskową. Decyzja została podjęta mimo wielotygodniowych dyplomatycznych wysiłków Zachodu, by powstrzymać eskalację rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie. „Ukraina nigdy nie miała tradycji własnej państwowości” – po raz kolejny wygłosił uzasadniając swój dekret Putin. „Jesteśmy na swojej ziemi. Niczego ani nikogo się nie boimy. Niczego nie jesteśmy nikomu winni. I niczego nikomu nie oddamy. Jesteśmy tego pewni” – w przemówieniu do swojego narodu odpowiedział prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełeński. 

Rosja i sny jej przywódcy o potędze

Od miesięcy najwyższe polityczne gremia światowe czynią wspólne wysiłki, by przekonać Rosję do odstąpienia od zamiarów kolejnej inwazji na Ukrainę. Przygotowywana przez Kreml operacja zagraża bowiem nie tylko suwerenności samej Ukrainy, w której sponsorowany przez Rosję konflikt z separatystami trwa już nieprzerwanie od 2014 r., lecz grozi także wznieceniem globalnego, nieprzewidywalnego w skutkach konfliktu. Jak określił to kilka dni temu w wywiadzie dla BBC premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, mamy dziś powody, by obawiać się że „widzimy plany największej wojny w Europie od 1945”.

W ciągu ostatnich tygodni ukraińskie władze wszelkich szczebli wzywały do spokoju i przygotowywały ludność cywilną do samoobrony. Wbrew oczekiwaniom, paniki nie było, z supermarketów nie znikły produkty, opustoszały natomiast półki sklepów z bronią

Natalia Bryżko-Zapór

Udostępnij tekst

Mimo tych wysiłków perspektywa wymierzonej w Ukrainę rosyjskiej agresji nie zmalała, a przeciwnie – stałą się całkiem realna. Sytuacja rozwija się zgodnie ze scenariuszem, opisanym przez amerykańskie i brytyjskie źródła wywiadowcze, które od tygodni uprzedzały o szykowanych przez Rosję prowokacjach „pod fałszywa flagą” i zamiarach ataku. 

Po deklaracji o planowanym wycofaniu ściągniętych w ostatnich miesiącach zastępów uzbrojonego po zęby wojska pod granice Ukrainy z Rosją i łukaszenkowską Białorusią, Kreml nie tylko nie podjął decyzji o deeskalacji, ale przeciwnie – stale doposażał armię w sprzęt, zapasy, szpitale polowe i mosty pontonowe. W tym samym czasie przygotowywał bazę formalną i propagandowe uzasadnienie wkroczenia do Donbasu, a co za tym idzie – wypowiedzenia wojny Kijowowi. 

Tydzień temu na ukraińskie systemy rządowej administracji i banków przeprowadzono ataki hakerskie, a deputowani rosyjskiej Dumy Państwowej w ekspresowym tempie zgłosili projekty ustaw uznających niezależność samozwańczych republik Donieckiej i Ługańskiej. Pod koniec tygodnia ich liderzy ogłosili powszechną mobilizację mężczyzn w wieku poborowym i ewakuację reszty ludności do Rosji „w obliczu zagrożenia ze strony ukraińskiego faszystowskiego reżimu”. 

Warto przypomnieć, że przygotowania do takiej operacji Rosja czyniła od lat, masowo wydając mieszkańcom Donbasu rosyjskie paszporty. W Donbasie od kilku dni raz po raz słychać wybuchy, propaganda twierdzi, że Ukraińcy atakują szkoły i żłobki, pokazując sfałszowane nagrania i zdjęcia, których metadane wskazują, że zostały sfabrykowane na długo przed udostępnieniem. W tym czasie w Moskwie odbywa się dokładnie wyreżyserowane, jawne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa, która przekonuje kremlowskiego władcę Władimira Putina do uznania niezależności Donbasu z uwagi na rzekome zagrożenie życia jego ludności ze strony Kijowa, USA i NATO. 

Putin dzwoni do przywódców Francji i Niemiec i informuje ich, że decyzje podejmie, po czym ogłasza ją w długim przemówieniu, powtarzając wciąż te same demagogiczne argumenty. Trudno zresztą mówić o zaskoczeniu, bo już kilka dni wcześniej amerykański prezydent Joe Biden uprzedzał, powołując się na dane wywiadowcze, że Władimir Putin decyzję o inwazji na Ukrainę już podjął. Następny krokiem może stać się przejście do działań zbrojnych. 

Co z tego wyniknie?

Nie, to nie jest niskonakładowe, tandetne kino dla mas, lecz bardzo kosztowna i niezwykle niebezpieczna dla światowego ładu operacja. Odpowiedź na sakramentalne pytanie, wejdą czy nie wejdą, od tygodni wybrzmiewające na nowo dzień po dniu, dzisiaj jest już znana. Aktualna pozostaje zaś jego druga część – co z tego wyniknie?   

Komentarzy na temat motywów działania kremlowskiego przywódcy Władimira Putina jest wiele. Większość analityków próbuje dopatrywać się w nich logiki, Argumentują, że chodzi mu o umocnienie swojej pozycji w świecie, albo o wymuszenie na Zachodzie ostatecznej decyzji w sprawie Nord Stream 2, ewentualnie o ekonomiczną kolonizację postsowieckiej przestrzeni i nowy podział stref wpływów. 

Tak czy owak, chodzi zapewne o jakąś logiczną i wymierną w przewidywanych korzyściach kalkulację, a w konsekwencji – bogacenie się Rosji kosztem jej obrzeży. To całkiem uzasadnione i właściwe dla Zachodu racjonalizowanie sytuacji, wynikające z praktyki rynkowego rozumowania, tyle tylko, że szaleństwa nie da się ująć w ramki logicznego myślenia. Dlatego nie sprawdzają się kolejne przewidywania o tym, co może „powstrzymać” Putina. Zresztą, gdyby się sprawdzały, tematu Donbasu ani nawet Krymu nie byłoby wcale. Zadziałałyby sankcje albo logika pragmatyzmu, który pozwoliłoby Rosji bez problemów czerpać garściami o wiele większe zyski z własnych zasobów i gospodarczej współpracy z zachodnim światem, niż dzieje się to w ostatnich co najmniej ośmiu latach. Ale obsesyjne myślenie o przejęciu kontroli nad obszarem byłego ZSRR, a w szczególności najważniejszego i najszybciej uciekającego sowieckiej przeszłości i dzisiejszemu rosyjskiemu autorytaryzmowi kraju, jakim stała się Ukraina, stoi w całkowitej sprzeczności z taką logiką. 

W ciągu 22 lat rządzenia Rosją były funkcjonariusz KGB osiągnął praktycznie nieograniczoną władzę w swoim kraju, w istocie szkodząc jego cywilizacyjnemu rozwojowi. Demokratyzująca się przedtem Rosja znowu cofnęła się do epoki represyjnego autorytaryzmu i agresywnej polityki międzynarodowej. Technologiczny rozwój przełożył się jedynie na gałąź eksploatacji naturalnych zasobów oraz – a raczej przede wszystkim – na zbrojenia, podczas gdy w ogromnej części prowincjonalnej Rosji nadal brakuje nawet kanalizacji i wodociągów, nie mówiąc o nowoczesnych systemach łączności czy metodach produkcji. 

Propagandowa retoryka ponownie wróciła do szukania wewnętrznych i zewnętrznych wrogów oraz obsesyjnej i megalomańskiej nostalgii za zbrojnymi zwycięstwami. Wśród niedobitków rosyjskiej antykremlowskiej opozycji słychać głosy, że Rosjanie w większości nie chcą i boją się eskalacji, ale wizja wielkich podbojów i zwycięskiej wojny nad światem chodzi już od dawna po głowie rosyjskiego prezydenta i nie ma to wiele wspólnego z racjonalną oraz pragmatyczną kalkulacją. Ukraina zaś szczególnie silnie działa na jego wyobraźnię. Dawałabym im wiarę, bo więcej rozumieją i wiedzą o realiach swojego kraju, niż najlepsze światowe wywiady. Twierdzą też, że to nie Rosjanie chcą wojny, tylko ich przywódcy. A historia już nie raz udowodniła, że gdy ktoś bardzo pragnie wojny, nic go nie powstrzyma przed jej wywołaniem. 

Ukraina – duch walki i determinacja do obrony niepodległości

Świat to wie i intuicyjnie czuje. Troski, które dopiero co zdawały się ogromnym problemem, odchodzą na plan dalszy. Górę bierze niepokój i lęk o jutro. Najmniej nerwowo zachowuje się od początku zagrożenia sama Ukraina, bo rosyjska agresja jest jej głównym problemem od lat.

Wojna w Donbasie trwa w istocie od 2014 r. Zaczynała się, gdy jeszcze ukraińska armia była w rozsypce, a sympatie prorosyjskie we wschodnich regionach kraju o wiele silniejsze. Wtedy obawiano się, że w razie skutecznego przemarszu rosyjskich wojsk przez ukraiński wschód, do wielkiego sąsiada zechce się przyłączyć nie tylko Krym, ale również Charków, a nawet Odessa. Dziś takie obawy są o niebo mniejsze. W ostatnich dniach ulicami ukraińskich miast przeszły wielotysięczne manifestacje przeciwko rosyjskiej agresji. 

Jednym z pierwszych był Charków. Od tamtego czasu zmieniło się nie tylko ukraińskie wojsko, ale i ukraińskie społeczeństwo. Praktycznie nie ma w Ukrainie takiej rodziny, której wojna nie dotknęła bezpośrednio. Komuś zginął mąż, albo brat, komuś tylko sąsiad albo daleki krewny. Czyjaś córka zaangażowała się w wolontariacką pomoc żołnierzom i ochotnikom, czyiś rodzice pomagali uchodźcom z objętej konfliktem części kraju. 

Wiedza o skutkach rosyjskiego  sponsoringu donbaskiego separatyzmu nie wynika z retoryki państwowej, lecz z codziennej praktyki ludzkiego życia. W każdym najmniejszym bodaj mieście stoi tablica pamięci jego mieszkańców, którzy zginęli w Donbasie. To jednoczy wszystkich. „Jesteśmy przyzwyczajeni do informacji o kolejnych ofiarach, jak do prognozy pogody” – ta gorzka prawda wybrzmiewa na Ukrainie od lat. 

Ani zbrojna agresja, ani wojna hybrydowa, ani zmasowana antyukraińska propaganda i dezinformacja oraz wszystkie inne wymierzone w ukraińską suwerenność i integralność instrumenty nie spowodowały oczekiwanego przez Rosję załamania państwowości i uległości Kijowa. Przeciwnie – w szybkim czasie utrwaliły ducha walki i determinację do obrony niepodległości oraz jednocześnie znacznie zwiększyły prozachodnie aspiracji Ukrainy. 

Jeszcze dziesięć lat temu w badaniach opinii publicznej zaufanie do Rosji było znacznie wyższe niż do NATO, a przeciwko integracji z Sojuszem Północnoatlantyckim opowiadało się blisko 65 proc. respondentów. Dziś integracja w NATO jest zapisana jako cel w ukraińskiej konstytucji i ma blisko 65 proc. poparcie. To bardzo długa droga, którą ten kraj przeszedł w bardzo krótkim czasie.

Bez paniki, ale z bronią w ręku

W ciągu ostatnich tygodni, gdy Kreml adresował do Zachodu swoje ultimata i groźby, a Zachód wreszcie zaczął odpowiadać wspólnym i stanowczym głosem, wspierając Ukrainę nie tylko werbalnie, ale i militarnie, ukraińskie władze wszelkich szczebli wzywały do spokoju i przygotowywały ludność cywilną do samoobrony. Wbrew oczekiwaniom, paniki nie było, z supermarketów nie znikły produkty, opustoszały natomiast półki sklepów z bronią. 

W audycjach radiowych i telewizyjnych występowali psychologowie, spokojnie tłumacząc jak przygotować do ewakuacji dorosłych i dzieci. Z Kijowa nie słychać szlochów, a jedynie niepokój i determinację. Nie widać strachu, tylko napięcie i mobilizację. I taka, mam wrażenie, jest dzisiejsza Ukraina, której wcale nie rozumie Rosja, a którą świat zachodni dopiero rozumieć zaczyna. 

„Ukraińcy będą bronili swojej ziemi ze wsparciem swoich partnerów lub bez tego wsparcia” – mówił w piątek na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa ukraiński prezydent Wołodymyr Zełeński. „Jesteśmy przygotowani na każdy scenariusz”. Po raz pierwszy od 1991 r. na konferencji nie było Rosji, bo na Kremlu stwierdzono, że obrady na pewno będą tendencyjne, ponieważ to forum „zatraciło swoją inkluzywność i obiektywność”. 

Ukraina w oczach Putina

To jeszcze jeden znak, świadczący o tym, że gdy ktoś bardzo pragnie wojny, nic go nie powstrzyma przed jej wywołaniem. Formalne uznanie niepodległości Donbasu i decyzja o tzw. pomocy wojskowej separatystycznym republikom, to tylko kolejna odsłona w realizacji dawno podjętych decyzji i wyznaczonego celu. 

Jednak historia, oprócz tego, że ten, kto pragnie wojny, będzie ją miał, pokazuje także, iż w ostateczności zapewne skończy na tarczy. Putin i jego otoczenie powtarzając jak mantrę, że nie ma historycznych podstaw, by mówić o odrębnym narodzie ukraińskim i odmawiając Ukrainie faktycznego prawa do państwowości, ewidentnie nie zdają sobie sprawy z tego, czym jest dzisiejsza Ukraina. 

Nie znają realnego poziomu wzrostu ukraińskiej determinacji do budowania kraju po swojemu, siły potrzeby wyboru własnej, ukraińskiej drogi,  olbrzymiego w ostatnich latach wzmożenia patriotycznych postaw, wynikających z przekonania o własnej i bezwzględnej racji – przekonania utrwalonego w szybkim procesie, do którego przyczyniła się swoją agresywną polityką sama Rosja. Tym samym nie zdają sobie sprawy z faktycznej siły wybranego przez siebie przeciwnika oraz zagrożenia, jakie sami stwarzają również dla swojego kraju. Tym bardziej, że po ośmiu latach zmagań z agresorem Ukraina staje się coraz mniej osamotniona – świat w końcu usłyszał jej głos.

Świat – chwila prawdy  

Są i dobre strony – napisała na swoim społecznościowym profilu kijowska artystka, dodając smutną buźkę. „Przynajmniej nikt już nie myli Ukrainy z Rosją. Tylko tyle i aż tyle”. 

Rzeczywiście od czasu, gdy Rosja zaczęła ściągać siły pod granice z Ukrainą, na świcie powiedziano o tym tak dużo, że nawet dzieci na antypodach już to wiedzą. Że gdzieś daleko istnieje taki kraj – Ukraina, który bardzo nie chce być kolonią swojego ogromnego sąsiada. A tym sąsiadem jest Rosja, która robi wszystko, by ten dumny kraj skolonizować. 

„Interwencja zbrojna Rosji na Ukrainie byłaby nieusprawiedliwiona, bo Ukraina nie stwarza zagrożenia dla rosyjskiego bezpieczeństwa i nie szuka konfrontacji” – mówił w połowie lutego sekretarz stanu USA Antony Blinken. Chciałoby się powiedzieć, że ta konstatacja jest spóźniona o osiem, a właściwie – biorąc pod uwagę rosyjską napaść na Gruzję – nawet o kilkanaście lat. Bo w 2008 r. Gruzja również w żaden sposób rosyjskiemu bezpieczeństwo nie zagrażała. Tymczasem świat, mimo że mógł, nie podjął wtedy żadnych działań, które powstrzymałyby rozwijające się już wówczas postimperialne szaleństwo. Postawiono wówczas na „załagodzenie konfliktu”.

Przypomniał o tym ukraiński prezydent Wołodymyr Zełeński w mocnym i oskarżycielskim wobec świata wystąpieniu na monachijskiej konferencji: „Jak to się stało, że w XXI wieku w Europie znów trwa wojna i giną ludzie? Dlaczego trwa ona dłużej niż II wojna światowa? Jak doszliśmy do największego kryzysu bezpieczeństwa od czasów zimnej wojny? Dla mnie, jako prezydenta kraju, który stracił część terytorium i tysiące swoich ludzi, i pod którego granicami stoi teraz 150 tys.y rosyjskich żołnierzy, sprzęt i ciężka broń, odpowiedź jest oczywista. Architektura światowego bezpieczeństwa jest krucha i wymaga odnowy. Zasady, które świat uzgodnił kilkadziesiąt lat temu, już nie działają. Nie nadążają za nowymi zagrożeniami. Są nieskuteczne w ich przezwyciężaniu. To syrop na kaszel, gdy potrzebna jest szczepionka na koronawirus. System bezpieczeństwa jest zbyt wolny i stale się zawiesza. Z różnych powodów: egoizmu, samozadowolenia, nieodpowiedzialności państw na poziomie globalnym. Konsekwencją są zbrodnie ze strony jednych i obojętność ze strony innych. Obojętność, która czyni z nich współuczestników”. 

Sankcje, jakich Putin jeszcze nigdy nie widział?

Te słowa brzmią jeszcze poważniej teraz, gdy decyzja o rosyjskiej inwazji staje się faktem i nadchodzi chwila prawdy. Dla całego świata, ale przed wszystkim, dla NATO i Unii Europejskiej. Bo tylko konsekwentne działanie Zachodu uwiarygodni nie tylko zadeklarowane dla Ukrainy poparcie, ale być może stworzy szansę na naprawę popełnionych wcześniej katastroficznych błędów i wskazanej przez Zełeńskiego odnowy światowego systemu bezpieczeństwa.  

Wesprzyj Więź

Kilka dni temu Joe Biden powiedział, że jeśli Ukraina zostanie zaatakowana, będzie to „katastrofą dla samej Rosji”. I zapowiedział takie sankcje, jakich „Putin jeszcze nigdy nie widział”. W ostatnich kilku tygodniach Ukraina otrzymała od kilku krajów realną militarną pomoc, przede wszystkim nowoczesny sprzęt wojskowy zdolny do obrony jej terytorium. Na poziomie werbalnym otrzymała też jednoznaczne poparcie i zapowiedzi pomocy nie tylko od poszczególnych krajów oraz gremiów decyzyjnych NATO, ale w ogóle całego Zachodu. Takiego poziomu jedności i konsensusu nie było bodaj od czasu zakończenia zimnej wojny. 

Jednoznacznie za ukraińską integralności opowiedziała się Japonia, a w zawoalowany sposób, ustami swojego ministra spraw zagranicznych, nawet Chiny. „W XXI wieku nie ma już obcych wojen – mówił Zełeński – bo aneksja Krymu i wojna w Donbasie jest ciosem wymierzonym w cały świat”. I pytał, czy świat usłyszy Ukrainę w 2022 r. Na razie wygląda na to, że tak. Zasłanianie się „formatem normandzkim” i „porozumieniami mińskimi” straciło wszelki sens. Świat wreszcie głośno powiedział „A”, więc oby nie zwlekał już z powiedzeniem „B” i „Z”. Tak, by szybko się przekonać, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie i móc powiedzieć za ukraińską blogerką: ta sytuacja ma jednak swoje „dobre strony”. 

Przeczytaj także: Putin wykorzystuje prawosławie jako narzędzie usprawiedliwiania agresji na Ukrainę

Podziel się

26
6
Wiadomość