Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Tramwajem w zaświat

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

W świecie, który zmierza w głąb rzeczywistości, gdzie religia jest już tylko plemiennym zabobonem do zwalczania wroga lub nie ma jej wcale, a duchowość to synonim zdrowego odżywiania i umiejętnego pozbywania się stresu, ja wolę wybrać tor odchodzący w bok, w nierozpoznaną uliczkę.

Moją pierwszą fascynację w życiu stanowiły… tory tramwajowe1. Prawie na pewno odpowiadał za to osobliwy układ szyn w pobliżu mojego domu rodzinnego, na rogu ulicy Wolskiej i dzisiejszej alei Prymasa Tysiąclecia w Warszawie. Spróbuję opisać, w czym rzecz, choć nie będzie to chyba łatwe: dziecko zwraca uwagę na szczegóły, które nam, dorosłym, umykają jako nieistotne.

Otóż od cmentarza, przy którym była pętla, linia tramwajowa biegła po lewej stronie jezdni (patrząc w stronę śródmieścia). I w tym właśnie miejscu, koło przystanku, z którego prowadziłem obserwacje, przechodziła na środek ulicy. W tym celu szyny robiły lekki łuk w prawo, przecinały skosem połowę jezdni, a następnie robiły kolejny łuk, tym razem w lewo, żeby zająć jej oś – i tam kierowały się już prosto pod nieodległy wiadukt. Przypominało to odwróconą i bardzo wyciągniętą literę S. Przed pierwszym łukiem była zwrotnica, ponieważ w tym miejscu odchodziły też tory w prawo, w ulicę Nowo-Bema (dziś: Prymasa), która w owych czasach nie była żadną ulicą, tylko trawiastym wąwozem między osiedlem a nasypem kolejowym. W rezultacie wszystkie tramwaje (starego typu, o ściętych tępo pyskach) zdawały się skręcać, ale jedne szarpnięciem wracały zaraz na oś Wolskiej, a drugie robiły pełne 90 stopni i kolebały się w stronę skrzyżowania z równoległą do Wolskiej ulicą Kasprzaka. Dziecko, nieznające jeszcze cyfr, więc nieumiejące odróżnić linii trzydzieści cztery od linii dwadzieścia sześć, do końca zatem nie wiedziało, którędy pojedzie tramwaj. Ten jego ruch – w prawo, a potem w lewo, lub jednak dalej w prawo – sprawiał wrażenie, że tramwaj też tego nie wie. Pamiętam, że wpatrywanie się w czoło wagonu, jak za przystankiem waha się, co zrobić, dostarczało mi więcej emocji niż dziś niejeden mecz Ligi Mistrzów…

Przeżycia na przystanku domagały się jakiejś formy wyrazu. W rezultacie zapełniałem kolejne kartki bloku do rysowania równoległymi (w miarę…) parami czarnych kresek, które robiły w pewnym miejscu to charakterystyczne S, przy czym z pierwszego łuku płynnie odchodziła kolejna para kresek, prowadząc w prawo.

Rodziców dość szybko zaniepokoiło (no, ja myślę!), że z zestawu kredek synek używa tylko czarnej, a jego rysunki powtarzają monotonnie ten sam, niezrozumiały dla nich, motyw. Zaczęli narzekać, że nie widać na moich dziełach słoneczka, domku, pieska i tak dalej – a to mnie zupełnie nie interesowało. W końcu, gdy w domu rozważano już zaprowadzenie mnie do lekarza, zdecydowałem się jednak na artystyczny kompromis: przestrzenie między torami zacząłem wypełniać kolorami. Pomogło! Rodzice, którzy obawiali się u synka uszkodzenia mózgu, doszli do wniosku, że właśnie odkryłem samodzielnie sztukę abstrakcyjną. Teraz mogłem swoje tory rysować do woli, dla niepoznaki tylko je kolorując.

Jeden z tych rysunków, rzeczywiście przypominający trochę Kandinskiego czy Mondriana (toutes proportions gardées, naturalnie!), przetrwał ponad pół wieku. Staje mi przed oczami, gdy któryś z moich uczniów z liceum wdaje się – mimo zakazu – w rozważania, co poeta chciał powiedzieć. Drogi mój, tego nigdy się nie wie – tłumaczę wtedy, nie zdradzając, skąd bierze się moja pewność.

*

Opatrzność nie wyposażyła mnie w większe zdolności plastyczne, ale tę resztkę, którą może miałem, rysowanie szyn kolorowanych lub nie z pewnością dobiło. Poszedłszy do szkoły, szybko się o tym przekonałem, zwłaszcza że mój kolega z ławki rysował wspaniale. Moje czołgi, potwory, samochody, czy co tam jeszcze mali chłopcy rysują, były krzywe i przypominały wszystko, tylko nie to, co miały przypominać. Zniechęcony tym faktem, a jednocześnie odczuwając niezmienną potrzebę, żeby zapełniać czymś kartki, odkryłem w pewnym momencie, jako naturalne następstwo moich torów, plany miast. Plan nie jest podobny do widoku miasta, które przedstawia, co przezwyciężało moją nieumiejętność rysowania. Od tej pory na papierze w kratkę (dla wygody) rozmieszczałem najpierw skomplikowane układy budynków, a potem wytyczałem między nimi ulice; jeśli miasto robiło się duże i interesujące, dokładałem jeszcze sieć linii autobusowych (tramwaje najwyraźniej uznałem za składnik przezwyciężonego etapu w moim życiu). Ponieważ wszystko to robiłem ołówkiem, mogłem potem za pomocą gumki burzyć niektóre domy, likwidować plątaniny uliczek i wyrąbywać przez środek drogi szybkiego ruchu – w Warszawie otwarto akurat Wisłostradę i Trasę Łazienkowską…

*

Rzecz dziwna, jak dramatyczne sytuacje życiowe sprawiają, że psychicznie cofamy się w czasy dzieciństwa. Już sam płacz – przynajmniej dla mężczyzny z pokolenia, które u progu życia nauczono, że łzy są niemęskie – stanowi taki powrót. W ukryciu przed najbliższymi odreagowujemy stres czy żal także na inne, również sprzed dekad pochodzące sposoby. Dwa lata temu, kilka dni po pogrzebie mojej mamy złapałem się na działalności, która mnie samego zdziwiła, zanim zrozumiałem, że to oczywiste: uruchomiłem mianowicie w moim laptopie program Paint i zacząłem rekonstruować PLAN – plan mojego mieszkania z dzieciństwa, które opuściła właśnie ostatnia lokatorka. Jakiej właściwie wielkości były poszczególne pokoje? Co w nich kiedyś stało? Nie umiałem – nigdy bym nie umiał – narysować widoku pokoju (w perspektywie!) z szafą, etażerką i łóżkiem. Ale plan pokoju z zarysem tejże szafy, etażerki i tak dalej był oczywiście w zasięgu moich możliwości. Rozmiary ścian, sprzętów, przejść między nimi musiałem, rzecz jasna, oszacować mniej więcej, z pamięci. Z tego powodu praca zajęła mi pół nocy: a to przedpokój wychodził mi za mały, a to nie zgadzały się proporcje łazienki, a wanna zaczynała wyglądać na basen z jacuzzi, choć była przecież tylko wczesnogomułkowską wanną, w której dzisiaj pewnie bym się nawet nie zmieścił. Już bez zaskoczenia uświadomiłem sobie po kilku godzinach, jak bardzo mnie to uspokaja. I kiedy postanowiłem wreszcie pójść spać – może nie pogodzony, ale bliższy temu niż wcześniej – odruchowo dopisałem jeszcze coś pod gotowym planem. W tym momencie zamykały mi się oczy, więc sens mojego zdania dotarł do mnie dopiero rano. Brzmiało tak: „Przecież się nie śniło”.

*

Piszę ten tekst między dwoma świętami, których dziwaczne pokrewieństwo uświadomił mi niedawno znajomy antropolog kultury: między Zaduszkami a Wigilią. „Zauważył pan, ile wigilijnych zwyczajów odnosi się, choć tego sobie nie uświadamiamy, do zmarłych? – pytał. – Przecież pusty talerz przy stole nie był pierwotnie przeznaczony dla żadnego wędrowca, tylko dla kogoś, kto jest już na tamtym świecie. A potrawy? Dlaczego w przeddzień Bożego Narodzenia spożywamy grzyby i mak, pierwsze kojarzące się z życiem podziemnym, drugi ze snem, bratem śmierci? Kultura to palimpsest, warstwy znaczeń nakładają się na siebie, obyczaje ulegają modyfikacjom, ale ich pierwotne sensy potrafią snuć się dalej po obrzeżach naszej pamięci”.

Dlatego choć ten zimowy numer „Więzi” może będą Państwo czytać, planując już zakup choinki i wygrzebując z książki kucharskiej przepisy na potrawy wigilijne, opowiem, jak wróciła do mnie tamta fraza, umieszczona pod (ostatecznie niezbyt zresztą udanym) planem mojego rodzinnego mieszkania.

Byliśmy z żoną na cmentarzu. Za murem ruszały bezszelestnie z pętli nowoczesne tramwaje. W takich razach myśl o tym, że się pamięta jeszcze wagony z korbą i zamykanymi ręcznie drzwiami, jęczące wniebogłosy na każdym zakręcie, budzi niedowierzanie. Nie jesteśmy przecież tak starzy, żeby na własne oczy oglądać – zgoda, że w dzieciństwie – muzealne pojazdy! Musiało się nam to zdawać. Musiało się to śnić.

Ale podważenie realności jakiegoś wspomnienia działa jak wirus – i z zastraszającą prędkością podważa następne i następne. Jeśli złudzeniem jest jedna zapamiętana scena, to złudzeniem mogą być wszystkie inne. Pamięć, ta ostoja naszej tożsamości, robi się zetlała jak świąteczny obrus, leżący zbyt długo na pawlaczu. Dlatego zdanie „Przecież się nie śniło”, ta deklaracja jednego z ostatnich świadków nieważnej skądinąd dla ogółu, prywatnej historii jest czymś fundamentalnie istotnym. Przecież, u licha, nie przyśniło się moje własne życie ani moi rodzice, ani te tory tramwajowe, skręcające to w jedną, to w drugą stronę na ulicy Wolskiej, niedaleko starego wiaduktu. Nie umiesz rysować, to zrób plan. Nie masz przekonania do planów – opisz. Zostaw ślad. Nie dlatego, żeby żyjących w przyszłości musiało interesować akurat moje czy twoje życie. Chodzi w ogóle o coś innego. O pokazanie figi (o ile nie gestu Kozakiewicza) nicości, która na realność tego, cośmy przeżyli, działa jak na materiał czas, wilgoć lub mole.

Tylko że z drugiej strony… (Znad muru cmentarza przeniosłem wzrok na groby; akurat w tym rejonie nie było wielu drzew i przed moimi oczami kwatery cmentarne porastało mrowie krzyży widocznych aż do linii żywopłotu). Z drugiej strony istnieje przecież odmienna perspektywa. W niej to nie przeszłość jest snem, fazą pośrednią na drodze do całkowitego unicestwienia. Snem – ale inaczej rozumianym, spójnym i do czasu niewzruszonym – jest całe nasze życie: przeszłość, teraźniejszość i to wszystko, co nas jeszcze czeka. Wówczas cmentarze jawią się jako pełne pamiątek po bliźnich, którzy już się obudzili. I może dzielą się wspomnieniami: „Nie uwierzysz, co mi się śniło!”.

To prawdopodobnie igraszka wyobraźni. Tak, naturalnie. Ale w świecie, który zmierza – nie bez winy wielu ludzi mieniących się katolikami – w głąb rzeczywistości, gdzie religia jest już tylko plemiennym zabobonem do zwalczania wroga lub nie ma jej wcale, a duchowość to synonim zdrowego odżywiania i umiejętnego pozbywania się stresu, ja wolę wybrać tor odchodzący w bok, w nierozpoznaną uliczkę. Co tam uliczkę – raczej wygon, czekający na zagospodarowanie. Mam zresztą wrażenie, że w wagonie jest ze mną całkiem sporo ludzi.

Wesprzyj Więź

W dzieciństwie z jakiegoś powodu bardzo lubiłem, gdy tramwaj, którym jadę, skręcał w Nowo-Bema.

1 W poprzednim felietonie zapowiedziałem, że w tym mowa będzie o edukacji, ale poczułem, że najpierw muszę opowiedzieć o czymś innym.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2021.

Podziel się

Wiadomość