Imperia walczące o żyzne ziemie Podola rozpadły się, a mieszkający tam nieprzerwanie Ukraińcy nadal szukają znaków i dowodów na prawo do bycia gospodarzami tej ziemi, której historię pisali wszyscy jej niegdysiejsi mieszkańcy. Dołącza do nich swoją powieścią Wasyl Machno.
Wasyl Machno, Kalendarz wieczności, tłum. Bohdan Zadura, PIW, Warszawa 2021, 520 s.
Akcja Kalendarza wieczności dzieje się właściwie wszędzie. W Jerozolimie i Stambule, Krakowie i Amsterdamie, Kamieńcu i Nowym Jorku, Krzywym Rogu, Berlinie, Kopyczyńcach i wielu innych miejscach. Tak jak dzieje się na całym świecie historia, która przeplata losy ludzi, rodzin, narodów, państw i poddaje je wzajemnemu oddziaływaniu i współzależności. A centrum tego świata dla wielu znajduje się tam, skąd pochodzą.
W tym przypadku mieści się ono na Tarnopolszczyźnie w okolicach Czortkowa. A dokładnie w zmyślonej przez Wasyla Machnę wsi Mytnica, gdzieś na dawnym Podolu, pomiędzy realnym Jazłowcem i Buczaczem. Prawdziwych miejscowości o nazwie Mytnica w Ukrainie jest całkiem sporo, bo mytnycja po ukraińsku to dosłownie punkt poborów celnych. Miejsce na granicy. A różnych granic przez Ukrainę przebiegało w ciągu długiej historii aż za wiele.
Mytnica z powieści Machny też „kiedyś przepuszczała kupieckie karawany na jarmark w Jazłowcu” w dzień świętego Jura, wedle ruskiego kalendarza, w miejscu wyznaczonym przez polskiego króla. A poborcy podatkowi zbierali tam cło od kupców wołoskich, greckich i tureckich. Potem Tatarzy spalili Mytnicę, ale ta po latach się odrodziła. Powrócili do niej wygnani z innego miejsca przez kataklizm dawni rusińscy gospodarze Barewycze, którzy mieli kiedyś prawo do mytnickiej własności. W tym samym czasie przybył tam również polski chorąży Wolański, bo za zasługi wojenne dostał od korony leżące przez lata odłogiem mytnickie ziemie. Właśnie tam, owiane wiatrem światowej historii, krzyżują się, łączą i rozchodzą drogi kilku tamtejszych rodów – od 1666 r. aż do teraz.
Powieść Wasyla Machny w przekładzie Bohdana Zadury jest ciekawą propozycją dla polskiego czytelnika zainteresowanego spojrzeniem na dzieje dawnych ziem Rzeczypospolitej i jej mieszkańców z zupełnie innej perspektywy niż ta, do której przyzwyczaiło nas polskie powieściopisarstwo. Ujęta w ramy rodzinnej sagi ponadpięciusetstronicowa opowieść jest bodajże pierwszą w ukraińskiej literaturze epicką próbą oswojenia wspólnej historii. Wspólnej nie tylko dla Polaków i Ukraińców, ale także innych narodów od wieków związanych z historycznym Podolem i Galicją. Jest opowieścią z dziejów „ziemi salamandrowej”. O tym, że „ta ziemia przypomina salamandrę w ogniu”, mówi już na wstępie motto. Tak jest też zatytułowana pierwsza część powieści.
Dużo w książce o historii, ale nazwanie sagi powieścią historyczną (a tak właśnie zakwalifikowały ją ukraińskie księgarnie) jest raczej dyskusyjne. Mimo istotnego dla utworu tła historycznego narracja ma niewiele wspólnego z kronikarskim zapisem dziejów regionu i losów bohaterów. Niektóre okresy akcentuje, inne pomija, do pewnych przykłada nie nazbyt staranną uwagę i nie dość precyzyjną miarę w odtwarzaniu realiów. Podchodzi doń raczej lekko.
A to westchnie nostalgicznie za winnicami, które Osmanowie jakoby pieczołowicie uprawiali w okolicach Czortkowa. Nie przez stulecia, jak to zwykle bywa z winnicami, lecz raptem przez jedenaście lat ich panowania na Podolu (potem znikły). A to od niechcenia wspomni o ziemniakach pod chłopską strzechą, podczas gdy kartofel w czasach Sobieskiego ledwo co dotarł na dwór królewski. Nie wpływa to jednak na odbiór sensu ani klimatu narracji. Po prostu licentia poetica. A może celowy zabieg? Autor często ucieka się do mieszania stylów i kanonów, sięga do rejonów fantasy czy historycznej utopii, łączy rzeczywiste z wyimaginowanym, mistycznym, urojonym. „Kiedy się zakończy ta wojna?” – pytają w wigilię juczne muły ludzkim głosem. A pytanie to nie ma odpowiedzi.
Łamanie klasycznego kronikarskiego zapisu jest tu zasadą. Machno kawałkuje ciągłość historycznej narracji, krzyżuje epoki, podaje obrazy w kalejdoskopowej kolejności, raz po raz wracając do przeszłości lub wybiegając do przodu, a czasem pozostawiając wątki rozpoczęte, ale niedokończone.
Najważniejszy jednak wydaje się tu wybór okresów historycznych, w których dzieją się główne wątki powieści. Cała pierwsza część jest osadzona we wspomnianym już krótkim okresie wojen polsko-tureckich i panowania Osmanów na Podolu. Zastanawia, czy te opisywane dosyć szczegółowo wydarzenia są głównym powodem, czy tylko pretekstem dla opowieści o rusińskim poborcy cła. O losach jego rodu, waśniach z polskim szlachetką, ich związkach z jazłowieckimi Ormianami, Żydami i Tatarami, czy też przybyłymi tam zwycięskimi janczarami. W historycznym tle tych przypowieści mieści się zapewne klucz do filozofii utworu. Bo chodzi tu o przechodzenie ziem podolskich z rąk do rąk, pod różne panowanie, rozmaite wpływy religijne i kulturowe, na które odpowiedzią jest siła i wola przetrwania ich rdzennych mieszkańców. Taka jest przecież dzisiejsza perspektywa spojrzenia na swoją historię współczesnych Ukraińców.
Nam, w kraju nad Wisłą, często się wydaje, że tylko własna pamięć jest prawdziwa, a inni nie mają powodów, żeby o wspólnej historii myśleć inaczej
„Każdy z nas ma własne powody, żeby pamiętać i żeby nie pamiętać” – podpowiada inne motto. I być może dlatego w historycznej pamięci ukraińskiego narratora zachowały się trwale najazdy na Podole, wojny polsko-tureckie, panowanie imperium osmańskiego. Nie zostawiły zaś żadnej pieczęci czasy władania Jazłowcem przez króla Stanisława Augusta ani późniejsze próby naprawy Rzeczypospolitej, ani jej rozbiory, ani porozbiorowa trauma – tak charakterystyczna dla polskiej literatury.
Takie w każdym razie powstaje wrażenie, gdy z XVII wieku czytelnik przenosi się wprost do wieku XX. W czasy, gdy Podole należało do Austro-Węgier, a jego tereny dotknęła z całą mocą I wojna światowa. Do tego czasu „Jazłowiec podupadł i zmienił się w wielką wieś […]. Nigdy już do miasteczka nie wrócili Ormianie”. W ich domach „zamieszkali Polacy i zamożni Rusini”. Żydzi zaś próbowali utrzymać handel i rzemiosło, ale „dawnych jarmarków i szlaków handlowych przywrócić się nie udało”. Tyle o minionych dwustu latach.
Kuchnia polowa, druga część powieści, zacznie się od historii z życia nadal obcych sobie Barewyczów i Wolańskich. Przywoła też wspomnienia o innych ówczesnych mieszkańcach jazłowieckich i czortkowskich okolic. Anegdoty o tamtejszych uczonych rabinach, znanych nawet w Berlinie, historyjki z osławionego czortkowskiego domu publicznego i przypowiastki o wędrujących Cyganach. Opowie o garnizonie austriackim, polskich wojskowych, rosyjskiej armii, ukraińskich żołnierzach i teatrze działań wojennych. „Na początku wojny dwukrotnie potężny płacz ogarniał Mytnicę. Pierwszy – w sierpniu 1914 roku, kiedy chłopom przeczytano edykt cesarza o zabójstwie następcy tronu. I drugi – kiedy zabierano chłopów na wojnę” – czytamy u Machny.
Ta globalna wojna ogranie wszystko, a mimo to obok niej będzie toczyć się zwykłe życie: święta, narodziny, śluby, pogrzeby, przyjaźnie i spory. Przy akompaniamencie bitew, grabieży, gwałtów, ucieczek, bestialstwa i tego wszystkiego, co nazywamy wojennym koszmarem. Bo faktycznie linia frontu I wojny światowej czterokrotnie przecinała Jazłowiec. Wojska rosyjskie doszczętnie zniszczyły Buczacz. Czortków także zajęli Rosjanie, ale wyszedł on z tego stosunkowo obronną ręką.
Wkrótce jednak na nowo rozgorzały tam walki – tym razem między Polakami i Ukraińcami o wschodnią Galicję. Bitwy pod Monasterzyskami, Jazłowcem, Czortkowem. Setki poległych i rannych. Wiele niespełnionych nadziei. Bo szło o niepodległość. Sprzeczne były ze sobą polskie i ukraińskie marzenia o własnej państwowości. Komu wystawić za to rachunek? Takie pytanie zadaje w powieści Machny jeden z Polaków, gdy polskie wojsko rekwiruje mu konie i wóz. „Ukrainie – odpowiada wojskowy. A gdzie tutaj Ukraina?” – ironizuje Polak.
Czym jest kalendarz wieczności Machny? Znaczeniowym oksymoronem czy logiczną spiralą powiązań i splotów, której krańce się łączą i zbiegają w jeden punkt? Chyba jednym i drugim. Ale odrzucając złożone przenośnie, warto sięgnąć do zwykłego lamusa, by odnaleźć tam popularny kiedyś biurkowy przedmiot, nazwany wiecznym kalendarzem (ukr. wichnyj kalendar, dokładnie jak tytuł powieści), na którym można było – za pomocą pokrętła i przerzucanych blaszek – ustawić każdą kombinację dni, miesięcy i lat w jedną dowolnie wybraną datę. Właśnie tak narrator przerzuca czytelnika w czasy i miejsca, jakie ustawi sobie w swojej wyobraźni.
O losach całych pokoleń mytnickich mieszkańców pomiędzy wojną polsko-turecką a pierwszą globalną konfrontacją dowiemy się pobieżnie z charakterystycznego dla autora rozrzuconego na linii czasu zapisu: raz cofając się, a kiedy indziej wybiegając do przodu. Pierwsza wojna światowa będzie jednak towarzyszyć czytelnikowi prawie do końca książki.
Obrazy z tamtych lat powrócą nie raz w ostatniej, trzeciej części Kalendarza wieczności zatytułowanej Pociąg, nakładając się na opowieść znacznie późniejszą, bo toczącą się już po II wojnie światowej. Odliczanie zacznie się wtedy już od 1946 r. – od historii przesiedleń. Jednych przenoszono wtedy wraz z rodzinami i resztkami dobytku z Łemkowszczyzny pod Czortków, innych spod Czortkowa do Polski, na ziemie odzyskane. Jednych i drugich w nieludzkich warunkach, z ziemi własnej do cudzej.
Wtedy też proboszcz miejscowej cerkwi trafia na list pisany ręką Natana z Gazy. List o żydowskim proroku schowany między tomami mytnickiej cerkiewnej księgi narodzin, ślubów i śmierci. Wcześniejsze stosunki ukraińsko-żydowskie w podczortkowskich okolicach uchwycił Machno w całej złożoności. Ale gdy proboszcz znajduje wspomniany list, w okolicach Czortkowa i Mytnicy nie ma już Żydów. „Pod koniec wojny Żydzi przepadli jak pod ziemię”.
Za to trwała nadal ukraińska partyzantka. Dopóki sowieckie imperium nie pokonało wszelkiego oporu. Nie zabiło wszystkich, ale było niszczące dla dusz i umysłów. Rozrzucało osiadłych od wieków mytnickich autochtonów po swoim bezkresnym obszarze. Kogoś do pracy w kopalni żelaza na wschodzie Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Kogo innego do wojska na Uralu. Przyjdzie jednak czas, gdy na budynku wiejskiej rady zawiśnie ukraińska flaga. „Nasza flaga” – będą o niej szeptać między sobą kobiety we wsi.
W trzeciej części pojawi się także wychowanek sowieckiego domu dziecka, bezimienny D., który wyemigruje do USA, a potem wróci do małej ojczyzny, żeby napisać książkę. Tam, gdzie nie ma teraz wojny, ale jej echa docierają z terenu Donbasu.
Wasyl Machno urodził się pod Czortkowem, w Tarnopolu studiował i obronił pracę doktorską z badań nad ukraińską literaturą. Potem wykładał w Krakowie, a na początku lat dwutysięcznych wyjechał do Stanów Zjednoczonych, by osiąść w Nowym Jorku i podjąć pracę w Naukowym Towarzystwie im. Tarasa Szewczenki – najbardziej bodaj zasłużonej zagranicznej instytucji badającej ukraińską kulturę. Nietrudno się domyślić, że dla – znanego dotąd z eseistyki, poezji i badań nad ukraińską literaturą – bywalca światowych stolic powieść Kalendarz wieczności jest zwieńczeniem wieloletniego dorobku.
Książka została wydana w 2019 r. we Lwowie. W wywiadach Machno mówił, że elementy autobiograficzne i rodzinne dzieje ukrył, skrzętnie mieszając nazwiska i poszczególne wątki, ale opierał się często na historiach znanych mu z własnego życia lub zarejestrowanych w pamięci jego krajan.
*
Czortków i okolice to miejsce dobrze mi znane. Byłam tam wiele razy, ostatnio – we wrześniu. Miasteczko, mimo zniszczeń z czasów sowieckich i dzisiejszych niedostatków, na tle innych niewielkich ukraińskich miejscowości zachowało dawny klimat. Typową dla środkowoeuropejskiej architektury topografię, sporo przedwojennych budynków, dostojny i zasłużony dla historii Czortkowa kościół dominikanów. Częściowo przetrwały też żydowskie kwartały, w których mieszczą się dziś budynki mieszkalne i administracyjne. Zagłada kilkunastu tysięcy Żydów czortkowskiego getta jeszcze nie doczekała się tam upamiętnienia. Na komunalnym cmentarzu sąsiadują natomiast kwatery wojenne poległych w czasie wojny polsko-ukraińskiej żołnierzy obu stron.
Niegdyś wielokulturowy Czortków jest dzisiaj praktycznie monoetniczny. Podobnie zresztą jak Jazłowiec, Buczacz i wszystkie inne okoliczne miasta i miasteczka. Wspomnienia po Turkach dawno pokryła gruba warstwa kurzu, a Ormianie zniknęli trzy wieki temu. Polaków zostało mało, a ci nieliczni wciąż wzdychają za Polską. Żydzi, pamiętający opowieści przodków o wojennym koszmarze, na pewno już tam nie wrócą. Imperia walczące o żyzne ziemie Podola rozpadły się, a mieszkający tam nieprzerwanie Ukraińcy nadal szukają znaków i dowodów na prawo do bycia gospodarzami tej ziemi, której historię pisali wszyscy jej niegdysiejsi mieszkańcy. Z całą jej złożonością, zmiennością, wpływami ze Wschodu i Zachodu, Południa i Północy. Aż po echa dzisiejszego globalnego świata, w którym wszystkich łączy wspólna historia. Te też można usłyszeć w książce Wasyla Machny. Mnie zabrakło w niej Polski. A właściwie nie Polski, lecz tej wspólnej dla wielu narodów przestrzeni istniejącej także na czortkowskich czarnoziemach w okresie między Osmanami i Austriakami. Upomina się o to moja pamięć. Rozumiem jednak, że pamięć ukraińskiego pisarza z Nowego Jorku może być całkiem inna. Bo, jak głosi motto zaczerpnięte z Ewangelii według Jezusa Chrystusa José Saramago: „każdy z nas ma własne powody, żeby pamiętać i żeby nie pamiętać”. Warto mieć to na uwadze tu, w kraju nad Wisłą, w którym często wydaje się, że tylko własna pamięć jest prawdziwa, a inni nie mają powodów, żeby o wspólnej historii myśleć inaczej. A przecież mają.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2021.