Zima 2024, nr 4

Zamów

Okulary Jarosława

Jarosław Iwaszkiewicz podczas spotkania z czytelnikami w 1975 roku. Fot. Archiwum Fotograficzne Włodzimierza Barchacza/ NAC

Nicość jawi się we śnie Wiktorowi Rubenowi jako białe, bezkresne morze, które gotowe jest nas zabrać. Oczywiście kiedyś nas ostatecznie zabierze, ale teraz, póki żyjemy, udziela nam lekcji, jak się dobrze do tego ostatecznego spotkania przygotować.

Lubiłem Wiktora Rubena. Bez wzajemności. Trudno się dziwić. Przecież nasze życiowe doświadczenia dzieliły całe lata świetlne, różniło pochodzenie, jego żarliwa i wczesna gotowość do poświęceń, uniwersytet, wojna i późniejsze bardzo sprawne zarządzanie majątkiem w Stokroci. Cóż mogło mu zaimponować w młodziutkim uczniu, który zawsze miał problemy choćby ze znalezieniem właściwego peronu na stacji, a na dodatek nie ogarniał otchłani sinusów i cosinusów, tajemnicy kwasu rybonukleinowego i meandrów wojny burskiej.

Wiek i doświadczenie to naturalne przeszkody, zgoda, ale przeszkody można przecież usunąć. Jednak w przypadku Wiktora Rubena sprawy miały się inaczej. Był postacią z książki. Urodziła go matka zwana literacką fikcją przy czujnej asyście pisarza, oczywiście jak najbardziej realnego. Nie był więc nawet duchem zmarłej osoby, który u Pirandella miał zaklepaną miejscówkę w określonym kącie pokoju. Nie mogłem zatem tak po prostu zagaić po powrocie ze szkoły: „Jak to, Wiktorze? Ty tutaj? Właściwie to chciałem ci podziękować za to jedno zdanie, które kiedyś wypowiedziałeś”.

Czy Wiktor był tylko fikcją? A może splotem moich doznań, pragnień, projekcji i czego tam jeszcze, ubranych w historyczny kostium z lat 20. XX wieku? Jaki stopień istnienia mu przypisać?

I oto nagle stanąłem oko w oko z literackim ojcem Rubena. Właściwie była to ogromna, pochylająca się nade mną głowa. Tak to spotkanie zapamiętałem. Faktura głowy przypominała tynki rozpadającego się dworu Lilpopów, pełna plam, zacieków, narośli. Pomnikowa głowa wystawiona na wichry, deszcze i historyczne burze. Głowa ogromnego żółwia z Galapagos, która wysunęła się z pancerza skorupy, uznając mnie za nieszkodliwego intruza. Ale oczy patrzące na mnie przez niemodne, gomułkowskie w wykroju okulary były jak najbardziej ludzkie, a ich smutek był naprawdę przejmujący.

Odbijała się w nich – bo ja wiem? – śmierć, nicość, to, co nazywamy drugim brzegiem. Teraz wystarczyło się tylko przedstawić, po staroświecku szurnąć nogą, wystarczyło sprytnie zahaczyć o jego ukochany Sandomierz, wspomnieć o znanej i nawiedzanej przez niego Wielowsi, gdzie groby moich pradziadów i wielowiejskie cienie Kolumby Białeckiej, przywołać Stasia Piętaka, bosmana Brzęczki, który zatonął z całą załogą „Orła”, i spoconego na twarzy księdza Jędyka, dzierżącego w prawej ręce karafińczyk z pigwówką. A później, gdy smętek w oczach pisarza ustąpi na chwilę miejsca zainteresowaniu, zapytać jakby od niechcenia o Rubena. I podziękować. Za to jedno jedyne zdanie.

Śmieszne, ale Wiktora Rubena lubiłem za to jedno jedyne zdanie, pojawiające się w zakończeniu Panien z Wilka: „Cóż ja bym tutaj między wami robił, zabłąkany z innej planety? Do widzenia”. Zdanie, jak się później okazało, dla mnie prorocze, przepowiadające moją wędrówkę, emigrację, pielgrzymkę, drogę, szukanie. Zdanie z imperatywem wolności, który to imperatyw odkryłem poźniej u Brodskiego i u chuligana wolności Bobkowskiego, któremu wszędzie było za ciasno. Podobno życie towarzyskie polega na daremnych próbach zbliżenia. Tak przynajmniej twierdzi Canetti. Są one równie nieśmiałe, jak człowiek jest odważny, a rzeczywiście taki jest, bo wie, jak bardzo jest samotny. Tak więc nieśmiałość zwyciężyła, choć można pocieszać się, że była to odwaga.

Głowa zasiadła za rzeźbionym, gdańskim stołem i zaczęła czytać swoje wiersze. Dwie literackie dewotki natychmiast otoczyły Jarosława czujnym uwielbieniem i biły brawo. Od tej chwili należał już tylko do nich. „Jestem jak ten bocian w Ryczywole”– ni skarżył się, ni recytował stary poeta. I wtedy mój koleżka Rajmundzio, prawdziwy pawian, zaklekotał mi całkiem głośno do ucha: „kle, kle, kle”. Było widać, że bawi się setnie na oczach mistrza, organizując sobie jakoś tę przymusową bezczynność wieczoru poezji na zamku w Baranowie. Jarosław popatrzył na nas i zdjął tylko te swoje okulary à la towarzysz Wiesław. Leżały teraz całkiem blisko nas, na wyciągnięcie ręki, były granicą, barierą, która miała nas od niego odgrodzić.

Rajmundzio, prawdziwy Tomek Sawyer, gotów był je zwędzić i wsadzić sobie na nos, gdy tylko stary poeta z wynagradzającym, zmęczonym uśmiechem odwróci się do dewotek. Muszę przyznać, że odczuwałem tę samą pokusę. Sztubackość, tak bardzo irytująca, ma tę dobrą stronę, że potrafi jednak czasem zdobyć się nieświadomie na gest proroczy. Ciekawe – myślałem – jak wyglądałby świat przez okulary Iwaszkiewicza. Świat, który wciąż stał przed nami, młodziutkimi uczniami, otworem, podobny nieco do bezkształtnej plazmy, niejasny, nieokreślony, kuszący.

Nie zwędziliśmy okularów Iwaszkiewicza, co było do przewidzenia. Pozostał więc Ruben, jego syn, którego jedno jedyne zdanie tak mnie uwiodło. Jako dziedzic przecież musiał nosić w swoim oku choćby maleńki, ostry jak diabli, odłamek tych zatłuszczonych i porysowanych szkieł rzuconych przeciwko nam na gdański stół. Jak on postrzegał świat, jaką logiką życia się kierował? Dlaczego opuszczając Wilko, podnosi głowę i raźno macha teczką? Co takiego ważnego odkrył, do czego się przekonał?

Nie dowiedziałem się tego na zamku w Baranowie. Kosztowało mnie to 40 lat życia, w którym natrafiłem na różne literackie mniej lub bardziej przekonujące analizy twórczości pisarza, aż wreszcie jedna z nich, doskonała pod względem literackim i teologicznym, naprowadziła mnie na upragniony trop. Kiedy otworzyłem książkę profesora Józefa Majewskiego Fuga przemijania. Słowo o eschatologii Jarosława Iwaszkiewicza, stało się dla mnie jasne to, co nieśmiało podejrzewałem: przez okulary Iwaszkiewicza-Rubena można dojrzeć oczekującą nas nicość. Ale nie nicość destrukcyjną, niszczącą, pustoszącą – ona może mieć także oblicze łagodniejsze, cieplejsze, zapraszające – jak nicość Mistrza Eckharta. Radzi ona: „Przestań być sobą i zanurz się w Jego bycie, twoje bycie sobą i Jego bycie sobą niech staną się w pełni jednym Moim, tak byś mógł wraz z Nim przez wieki poznawać Jego istnienie bez początku i Jego bezimienną Nicość. Powinieneś poznać Go bezobrazowo i bez porównań”.

Ta Nicość jawi się podczas snu Rubenowi jako białe, bezkresne morze, które gotowe jest nas zabrać. Oczywiście kiedyś nas ostatecznie zabierze, ale teraz, póki żyjemy, udziela nam lekcji, jak się dobrze do tego ostatecznego spotkania przygotować. Białe, bezkresne morze, jak każde morze, zaprasza nas do prawdziwej podróży. Ta zaś składa się z wielu śmierci, wielu umierań i wielu zmartwychwstań do nowego życia. Życia jeszcze bardziej radykalnego.

Jest więc to zaproszenie do exodusu, wyzbycia się bezpiecznych obrazów i zużytych pojęć, całego tego zadomowienia, które w końcu czyni nas nieczułymi na nową sytuację. W tym kontekście moje ulubione zdanie z Rubena nie jest ucieczką, rezygnacją z nużących obowiazków nakładanych przez życie, ale właśnie deklaracją gotowości na podjęcie kolejnej śmierci związanej z kolejnym krokiem ku trudnej prawdzie.

Wesprzyj Więź

W życiu Rubena wiele było takich śmierci, zatracenia: wojna, miłość, śmierć przyjaciela. Bardzo to mnisze: nigdy i nigdzie zadomowienia, nigdy spoczynku, zawsze puste ręce, bo nie można przewidzieć, kiedy zacznie się kolejne umieranie. Nie warto oswajać nicości, lepiej się do niej upodobnić i postąpić tak, jak radzi w Nowym posiewie kontemplacji mnich Merton: „Nie pragnij wywyższenia, ale jedynie poniżenia, nie chciej być wielkim, lecz raczej małym we własnych oczach i w oczach świata, bowiem jedyny sposób wejścia w tę radość to skurczyć się aż do znikającego punktu i dać się wchłonąć Bogu przez ośrodek własnej nicości. Jedyny sposób, by posiąść Jego wielkość, to przejść przez ucho igielne własnej absolutnej niewystarczalności”.

A to może oznaczać kolejną śmierć. Albo inaczej: podróż w kierunku kolejnej granicy.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2021.

Podziel się

Wiadomość