Zima 2024, nr 4

Zamów

Przy granicy niektórzy zmarli mają szczęście i dają się odnaleźć, a nawet pochować

Las przy granicy polsko-białoruskiej, listopad 2021. Fot. Natalia Budzyńska

Słyszałam, że w puszczy pełno jest ludzkich ciał, i nie uwierzyłam. Potraktowałam tę informację jako przesadę, która ma określone zadanie: wstrząsnąć, przestraszyć, przestrzec. Ale kiedy słyszę to samo od mieszkanki strefy, zaczynam brać taką możliwość na serio. W puszczy nie da się długo przeżyć.

1.

Jedziemy z M. przez ciemny las. Mamy za sobą siódmą godzinę podróży, jesteśmy na ostatniej prostej, zapadł już zmrok. Myślę sobie i głośno to mówię, że w tym lesie są ludzie. Wyobraź to sobie, jedziemy w ciepłym samochodzie, mamy cały bagażnik batonów proteinowych, a do tego pijemy sobie ciepłą kawę w tekturowym kubku, zaraz dojedziemy i zakopiemy się w kołdrze z kieliszkiem wina i laptopem na kolanach, a w lesie obok drogi żyje człowiek w zupełnie innym świecie. No i rzeczywiście. Był tam. Czytamy o nim w porannej prasówce.

2.

Mój wyjazd „na granicę” miał wyglądać zupełnie inaczej. Pozazdrościłam mojej córce, która szła do lasu, a potem płakała ze szczęścia, gdy dostała wiadomość od „swojego” Syryjczyka, że jest bezpieczny w Holandii. Nie chciałam siedzieć bezczynnie. Musiałam coś zrobić, wyciągnąć przybyszów za rękę, przytulić, poczęstować uśmiechem, dać siebie.

Najpierw odbiłam się o mur konspiracji: nikt nie odpowiadał na moje maile z propozycją pomocy. Nikt mnie nie chciał. Miejsce baz pomocowych owiane jest tajemnicą, sposób organizacji również, żaden obcy człowiek z zewnątrz w struktury nie wniknie. Niektórzy mówią, że to elitarna działalność, dostępna tylko dla wybranych. Inni, że konspiracja jest potrzebna, żeby chronić ludzi w lesie.

Ostatecznie, poruszając różne znajomości, mogłam dostać się do dwóch baz, tyle że w ostatniej chwili okazało się, że obie się zamknęły z powodu covidowej kwarantanny. I choć spakowałam się tak, jakbym miała każdego dnia przedzierać się przez las, właściwie do lasu nie weszłam.

To las wszedł we mnie.

3.

W bagażniku karton darów zebranych od znajomych: batony, zgrzewki wody, termosy, bielizna termoaktywna. Bagażnik jest ważny, bo można w nim przewozić człowieka. Im większy, tym lepszy. Żeby za każdym razem nie wychodzić z samochodu, aby go otwierać – miła policjantka z patrolu proponuje M., żeby go po prostu nie zasłaniała. Od tej chwili, mimo obcej rejestracji, wystarczył policyjny rzut oka i można było jechać dalej.

Do tego, żeby jechać, potrzebna była specjalna nakładka na mapę. Nie niezbędna, ale użyteczna. Nakładka czerwieniła obszary objęte stanem wyjątkowym i dzięki niej wiedziałyśmy, jak bardzo blisko jesteśmy terenu zakazanego. Czy w ogóle odczuwało się jego bliskość? Nie. Tylko te patrole policyjne sprawdzające bagażniki. Raz w McDonaldzie dwóch żołnierzy, młodych chłopaków w pełnym ekwipunku zajadających frytki.

Za to O. z Białowieży mówi nam, że u nich wojska jest więcej niż mieszkańców, a po ulicach jeżdżą transportery. Z O. umówiłyśmy się w Hajnówce na kawę. Rozmawiamy o wszystkich upiorach, które się ujawniają, gdy nad domami latają helikoptery, a w gazetach pisze się o „napiętej sytuacji na granicy”, publikując niepokojące nagłówki. Ale przede wszystkim – o leśnych spacerach mieszkańców strefy, które zmieniają pierwotne znaczenie słowa „spacer”.

Zawsze, pamiętaj, zawsze trzeba mieć przy sobie termos z ciepłą herbatą („Mamo, ale dzieci chcą kakao” – mówi moja córka), batony proteinowe, folię NRC, ogrzewacze do rąk i stóp. To jest całkowite, niezbędne minimum. Idzie się na taki spacer po puszczy albo jak O. jedzie się rowerem, niezależnie od pogody. Puszczę się zna jak własną kieszeń, nie tak jak patrolujący ją żołnierze z różnych części kraju, nie wpadnie się więc w bagno, nie zagubi.

A tu rodzina albo dwóch mężczyzn, albo młode małżeństwo z dziećmi, albo kobieta w zaawansowanej ciąży. I zamiast się pytać, czy to mądre w takiej ciąży pisać się na błąkanie po nieznanym jesiennym lesie (bo nikt błąkania nie przewidział, wycieczka miała być bezpieczna i pewna w odróżnieniu od tej morskiej, proponowano nawet wykupienie ubezpieczenia podróżnego), otwiera się termos, otula folią, zmienia rękawiczki na suche, rozmawia się.

Ale trzeba być przygotowanym na wszystko. W ulotce dla aktywistów-wolontariuszy przygotowanej przez WOŚP oprócz zaleceń dotyczących pierwszej pomocy w warunkach polowych znajduje się też instrukcja przyjmowania porodu. Problemy medyczne spotykane w lesie: hipotermia, rany szarpane i od pogryzień, urazy kończyn, odmrożenia, odwodnienie, niedożywienie, poród.

„Pacjent, który trzęsie się z zimna, jest jeszcze w dobrym stanie”.

„Włóż pacjenta do śpiwora wraz z podgrzewaczami i owiń folią termiczną”.

„Kolejność przyklejania podgrzewaczy przy hipotermii”.

„Splątany chory nie trzęsie się, temperatura na błonie bębenkowej poniżej 30 stopni C”.

„Nie ma możliwości pomocy w warunkach polowych”.

„Unikaj podawania preparatów z glukozą lub bardzo słodkiego jedzenia”.

„Rozłóż koce i podkład z apteczki pod rodzącą”.

„Uwaga: dziecko jest bardzo śliskie i istnieje duże ryzyko upuszczenia go!”.

„Jeśli wystąpią komplikacje przy porodzie, nie możesz zrobić nic”.

Karetka zdąży albo nie zdąży.

4.

I wtedy ludzie umierają. Słyszałam, że w puszczy pełno jest ludzkich ciał i nie uwierzyłam, przyznaję. Potraktowałam tę informację jako przesadę, która ma określone zadanie: wstrząsnąć, przestraszyć, przestrzec. Ale kiedy słyszę to samo od mieszkanki strefy, zaczynam brać taką możliwość na serio. W puszczy nie da się długo przeżyć – mówi. To nie jest zwykły las.

I rzeczywiście, już przy drodze do Teremisek jest inaczej, a co dopiero głębiej, dalej. W innych okolicznościach powiedziałabym: jest bajkowo, tajemniczo, literacko. Powalone drzewa, omszałe konary, mokradła. Mgliście i jesiennie. Cicho. Pusto.

Zastanawiam się, jak to jest umierać w takim lesie, którego się nigdy nie widziało. W zimnie, które przestaje się już czuć, w odrętwieniu. W samotności, w zagubieniu, porzuceniu.

Niektórzy zmarli mają szczęście i dają się odnaleźć, a nawet pochować, jak na przykład 19-letni chłopak z Syrii, na którego grób postanawiamy pojechać dzień po pogrzebie. Nawet nie ma jeszcze tabliczki z imieniem, leży na uboczu, pod brzozą. Usypana w kopczyk pomarańczowa ziemia przykryta jest świerkowymi gałązkami, z daleka widać czerwone światło leżącej na nich czołówki pozostawionej przez aktywistów. Nad nami krąży kruk, obok stuka w drzewo dzięcioł, z oddali słychać modlitwę imama, bo akurat trwa inny pogrzeb, w tle słyszymy sygnał karetki albo wozu policyjnego. Raczej to policja. Na pewno.

Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach

Modlimy się do Boga o spokój duszy dla tego chłopca, Ahmada z Homs. Każdy sobie, bo jeszcze dołącza do nas chłopak z Irlandii, który twierdzi, że nie jest dziennikarzem, i kobieta z tego pogrzebu, który odbywa się równolegle. Potem, wieczorem, oglądając zdjęcia z wczorajszego pochówku, cieszymy się, że nas tam nie było wśród tych fotoreporterów, reporterów i kamerzystów, których masowa obecność sprawia, że ten i kolejne pogrzeby staną się widowiskiem, a nie duchowym przeżyciem. Bo są kolejne.

Dziennikarzy spotykamy na każdym kroku, podobno kręci się w okolicy ponad sto ekip. Trochę się nudzą, bo migranci zgromadzeni teraz przez Białorusinów na przejściu w Kuźnicy rzadziej przekraczają granicę w małych grupkach. Inna sprawa, że i wojska, i pograniczników jest więcej niż w ubiegłym tygodniu.

Strażak z remizy zamienionej na ogrzewalnię mówi, że przedtem migranci wchodzili do wsi. Potem zaczęli się bać, a teraz aktywiści dostają przez tajemne komunikatory mało pinezek pokazujących grupy wołające o pomoc. Więc dziennikarze nie mają co robić. Spotykamy ich w remizie robiących zdjęcia zebranym darom („buty 36–38”, „kurtki męskie XL”, „kurtki dziecięce 5–6 lat”), na mizarze przy grobie chłopaka z Syrii, w barze, gdzie jemy pielmieni i pijemy świerkowe lokalne piwo, w bazie WOŚP-u. W białostockim ośrodku Fundacji Dialog było ich tak dużo, że na furtce zawieszono kartkę: „We are sorry but we do not accept journalists. Refugees are tired and need peace”.

Czekając, aż zostaniemy wpuszczone, zapalam papierosa i słyszę rozmowę telefoniczną prowadzoną przez jednego z migrantów na podwórku ośrodka. Domyślam się, że mężczyzna stojący na podwórku to mąż i ojciec, rozmawia najpierw z kobietą, potem z dzieckiem, które płacze. Słychać ten płacz donośnie, czasem milknie, kiedy mężczyzna przemawia do malucha. Inni stoją i palą, rozmawiają. Po korytarzu biegają dzieci, jeden chłopczyk będzie co chwilę otwierał drzwi i ciekawie zaglądał do pokoju, w którym siedzimy z Michałem Gawłem, prezesem fundacji.

Przed chwilą przy tym samym stole spotkał się ze swoją matką z lasu jej dorosły syn. Przyjechał po nią z Niemiec. Będzie ją mógł zabrać do siebie, kiedy tylko skończy się jej kwarantanna. To miejsce jest jak raj, tu wszystko musi pójść już dobrze. Ludzie tutaj są przywiezieni z lasu przez Straż Graniczną w ramach umowy instytucjonalnej. Każdy strażnik wie, że ma prawo uratować w ten sposób człowieka całkiem legalnie w ramach art. 400 ustawy o cudzoziemcach. – Naprawdę wszyscy o tym wiedzą? – pytam z niedowierzaniem.

– Tak – słyszę odpowiedź. I wtedy dzwoni telefon.

5.

Telefony dzwonią cały czas, nikt się nami nie przejmuje, sprawy są pilne, trzeba je załatwiać. Czuję się, jakbym była w samym środku wydarzeń, na gorącej linii dotyczącej ludzkich losów.

Telefon pierwszy, drugi i trzeci: kolejny zmarły Syryjczyk czeka na pogrzeb, wiadomo, że to chrześcijanin, ale czy katolik? Na jakim cmentarzu go pochować? Okazuje się, że prawosławny, trzeba się umówić z biskupem z Białegostoku, to będzie proste. Potem przeczytam, że miał na imię Issa, to po arabsku Jezus.

Telefon czwarty: osiem osób z Etiopii w lesie, chrześcijanie, czy Koptom pomoże ksiądz katolicki?

Telefon piąty i szósty: mieszkaniec strefy, nie ma już siły, chce po prostu się wyżalić.

Telefon siódmy: ksiądz z Hajnówki może się spotkać jutro.

Telefon ósmy: burmistrz z Hajnówki nie może się spotkać dzisiaj, chce odpocząć, jest późno.

Te ostatnie rozmowy prowadzone są w samochodzie. Jedziemy z Podlipek, małej wioski niedaleko Krynek, które są w strefie. Przed chwilą siedziałyśmy przy stole w kuchni z Grześkiem, Judytą i Dominiką z Caritas Polska. Są na samym początku swojej pracy, biały namiot, który stoi przed domem, jest jeszcze nieoznakowany, a oni sami właściwie nawet nie mają czasu usiąść i pogadać. Bo te telefony.

„Boże, jak tu musi być pięknie latem” – myślę sobie, kiedy paląc papierosa, okrążam dom i patrzę na niego od frontu. W ciemności widać palącą się lampę, która zaprasza do ciepła i przytulności. Gdzieś tam zaszczekał pies, ale poza tym cisza piszczy w uszach.

Jedziemy razem ponad 40 kilometrów, by spotkać się z br. Cordianem, franciszkaninem, którego poznałam, jeszcze zanim zaczął pracę w Caritasie. Każdego dnia rozmawia z proboszczami w miejscowościach w strefie i namawia ich do współpracy. Właśnie jest w Białowieży. Droga na skróty prowadzi przez las, pół godziny po piachu, a w tym ciemnym lesie my – otoczeni tajemnicą, siatkami powiązań, które okazały się zbyt wątłe, żeby wciągnąć nas w wir wydarzeń, albo my okazałyśmy się zbyt delikatne, żeby rozpychać się łokciami i narzucać swoją obecność.

Wieczorem z M. sprawdzamy wiadomości, przeglądamy serwisy informacyjne, ogłaszamy sobie nowiny, krzycząc przez ścianę, przesyłając linki. Włączam jeden z nich, z nagranym głosem uchodźcy z Iraku, który znalazł się w grupie pędzonej przez służby białoruskie na granicę z Litwą. Spokojnym, cichym, bezsilnym i zrezygnowanym głosem mówi, że mu zimno i że umrze. I jeszcze, że dziękuje. „Za co?” – myślę. Za co? Za to może, że ktoś to w ogóle odsłuchał?

Nie mogę zasnąć, bo słyszę cały czas człowieka, który umiera. A potem jeszcze myślę o pograniczniku, jednym, konkretnym, tym, który wyrzucił za granicę Irakijczyka, Syryjczyka, Jemeńczyka, pierwszy raz, drugi, trzeci. Który nie słuchał ich, gdy mówili, że są chorzy, że potrzebują lekarstwa, że chcą lekarza i że żona jest w ciąży. A potem dowiedział się, że umarli z wychłodzenia. Jest mi go żal, bo to zostanie z nim już na zawsze.

6.

Kawa w Hajnówce, w Michałowie, w Podlipkach, w Białymstoku. W kawiarniach i na stacjach benzynowych. Przy każdej kawie spotkanie. Myślałam, że jadę zmierzyć się z potwornym złem, na to byłam nastawiona, więc nie wzięłam pod uwagę czegoś innego. Że w tym ciemnym lesie ludzkiego bólu rozbłyśnie światło.

Wesprzyj Więź

Są nim ludzie, którzy czynią dobro. To dobro niesie nadzieję, że nie jest z nami, ludźmi, jeszcze najgorzej. Ta nadzieja jest mi bardzo potrzebna, żeby się nie bać o to, co przyniesie zima.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2021 pt. „Człowiek, który trzęsie się z zimna, jest jeszcze w dobrym stanie”

Przeczytaj też: Zakładnicy białoruskiej gry i polskiego lęku

Podziel się

12
4
Wiadomość