Wojciech Urbański odczytał „Pułapkę” Tadeusza Różewicza nie tylko jako prezentację życia Franza Kafki, ale też jako utwór o rozlicznych pułapkach, w jakie wpadamy, będąc ludźmi. Premiera w warszawskim Teatrze Dramatycznym.
„Pułapkę” Tadeusz Różewicz napisał w 1979 roku, opublikował w 1982. To właściwie zwieńczenie jego twórczości dramaturgicznej, potem jeszcze tylko „Kartoteka rozrzucona” miała wywołać rezonans w latach 90., inne utwory sceniczne przeszły niezauważone.
„Pułapka” jest odmienna od innych dramatów jej autora. O ile zazwyczaj grał on konwencjami, chętnie stosował przerysowania, wprowadzał groteskowe absurdy, które – oczywiście – stanowiły odbicie absurdu świata, ale same wyrastały z literatury i w literaturze pozostawały, o tyle dramat oparty na życiu Franza Kafki wydawał się utworem w pełni realistycznym, w tym podobnym chyba tylko dramatowi „Do piachu”.
Mówię: wydawał się, bo pozornie biograficzna forma była pułapką, w którą wpadało wielu czytelników. W istocie mamy tu do czynienia z ponurą anty-przypowieścią (podobnie zresztą jak w „Do piachu”), gdzie odwzorowanie życia nie polega na powtórzeniu faktów (znawcy biografii Kafki stawiali rozliczne zarzuty niezgodności „Pułapki” z prawdą), ale na naśladowaniu absurdu egzystencji, bardziej nawet niż w innych utworach. Wskazywała na to nawet sama budowa utworu opartego na sekwencji scen, poszczególnych stacji w życiu Franza, momentów węzłowych, nawet jeśli wydawały się banalne, wskazujących na istotę doświadczeń, nie na epicki przebieg życia bohatera.
Zupa podczas obiadu jest prawdziwa, wino prawdziwe, papierosy prawdziwe, woda w miednicy prawdziwa, bohaterowie naprawdę jedzą, piją, palą, myją się. To ważny aspekt spektaklu, wejście na wyższy poziom znaczeń zaczyna się w konkrecie. Ludzie są cieleśni, uwięzieni w rzeczach i fizjologii. Nie są odrealnionymi figurami. Zarazem jest w nich coś więcej
Spektakl w Teatrze Dramatycznym (premiera 12 listopada 2021) wydobywa właśnie ów absurd. Reżyser Wojciech Urbański odczytał „Pułapkę”nie tylko (może nawet nie tyle) jako prezentację życia Franza Kafki, ile jako utwór o rozlicznych pułapkach, w jakie wpadamy, będąc ludźmi. Bohaterem jest po prostu Franz, może Franz K., jak w „Procesie” każdy.
Urbański skondensował tekst dramatu, pominął niektóre sceny i osoby, żeby tym uważniej przyjrzeć się najistotniejszym momentom w życiu bohatera i osób z jego otoczenia. Skupił się na relacjach – Franza z ojcem, kobietami, przyjacielem. Te relacje przynoszą ból. Ludzie nie potrafią z sobą żyć. Ranią się, choć nawzajem się potrzebują. Jedyną osobą, która chce wszystkich pogodzić, jest matka (Marta Król), ale pozostaje bezradna, nie jest w stanie powstrzymać wojny między ojcem a synem, nie wpływa na życie Franza w żadnym wymiarze (a może tylko tak się wydaje, bo przecież ona wnosi w jego psychikę aspekt czułości, który w ujawni się w finale).
Franza zagrał Michał Klawiter. W jego interpretacji bohater nie jest tylko genialnym pisarzem, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć. Owszem, pisanie pozostaje celem jego życia i on jest świadomy wagi swojej twórczości. Płaci jednak za to cenę i o tej cenie, nie o geniuszu, jest spektakl. Franz wchodzi w różne role – jest pisarzem, ale i mężczyzną, synem, narzeczonym, jest nade wszystko człowiekiem, a jako człowiek jest cielesny, co nie tylko go definiuje, ale i ogranicza. Każda z odgrywanych ról staje się źródłem cierpienia i w każdej on zadaje ból. Każda jest pułapką. Klawiter gra niuansami i zmianami tonacji, raz jest neurotycznym, nadwrażliwym artystą, to znów skrzywdzonym dzieckiem, innym razem broniącym się przed innymi świadomym siebie mężczyzną, z kolei kiedy indziej czułym synem, przyjacielem, kochankiem. Kiedy widzimy go prawdziwym? Zawsze, bo to różne dostępne człowiekowi emocje i ich skale? Czy też w niektórych momentach gra i udaje, a w innych jest autentyczny? Nie rozstrzygniemy i nie o rozstrzygnięcie chodzi. Obserwujemy człowieka w pułapce siebie samego.
Franz żyje w dwóch wymiarach – rzeczywistym i wymiarze snów, wyobraźni, literatury. Ten drugi ujawnia się w projekcjach video (autorstwa Stanisława Zaleskiego) lub w czytanych fragmentach „Procesu”. W snach i wyobraźni pojawia się skrzywdzony, zalękniony, śmiertelnie chory chłopiec. To być może wspomnienia traumatycznego dzieciństwa, ale może wyobrażenia, które przerodzą się w literaturę. Granice są zatarte.
Mniej zniuansowany jest ojciec grany przez Roberta T. Majewskiego. Bezwzględny, apodyktyczny, momentami wręcz prymitywny patriarcha, który wszystkich chce sobie podporządkować, a zwłaszcza krnąbrnego i – w jego oczach – niewydarzonego syna. Najciekawsze dzieje się jednak wtedy, gdy Majewski zza maski bezdusznego, zadającego cierpienia mężczyzny wydobywa ciepłe uczucia lub lęki, gdy odsłania słabość, której jego bohater się wstydzi, nie chce się do niej przyznać, ucieka przed nią.
Podobnie niejednoznaczne są pozostałe osoby dramatu: siostra Franza Ottla (Karolina Charkiewicz), jego narzeczona Felice (Lidia Pronobis), jej przyjaciółka Greta (Anna Szymańczyk), wreszcie osoba szczególnie ważna – Max, najwierniejszy przyjaciel Franza (Marcin Stępniak). Są oni nim zafascynowani, kochają go, a zarazem stają się jego ofiarami. Przechodzą od uległości do buntu, choć wciąż pozostają w cieniu Franza, który mocno naznaczył ich życie. Felice przechodzi od zakochania, które jest podszyte nadzieją na spokojne mieszczańskie życie, do wywołanej przez zadany jej ból nienawiści. Max zawsze pozostaje wierny, choć wie, jaką cenę płaci za wierność kogoś bezwzględnie podporządkowanego, wyszydzanego, upokarzanego. Przejścia między emocjami dokonują się gwałtownie, nigdy jednak nie są ostateczne.
Urbański opowiada o Kafce, a zarazem nie o nim. Z jednej strony dba o realizm i przedstawienie historii genialnego pisarza. Ów realizm zawarty jest nie tylko w psychologicznej prawdzie postaci, ale w dbałości o odtworzenie epoki – w kostiumach, oszczędnej, ale wyrazistej scenografii (autorstwa Joanny Zemanek), również w tym, że zupa podczas obiadu jest prawdziwa, wino prawdziwe, papierosy prawdziwe, woda w miednicy prawdziwa, bohaterowie naprawdę jedzą, piją, palą, myją się. To ważny aspekt spektaklu, gdyż wejście na wyższy poziom znaczeń zaczyna się w konkrecie. Ludzie są cieleśni, uwięzieni w rzeczach i fizjologii (kilkakrotnie mowa o głodzie). Nie są odrealnionymi figurami. Zarazem jest w nich coś więcej, nie tylko konkret biografii znanych z historii osób.
Ludzie są tu bowiem nie tylko postaciami z opowieści o Kafce. Oni niosą znaczenia ogólniejsze, są tymi, którzy cierpią i zadają cierpienie. Również rzeczy i gesty zyskują szersze sensy. Szafa, która jest centralnym elementem scenografii, najpierw staje się przedmiotem sporu między Francem i Felice, bo to przecież ucieleśnienie mieszczańskiej stabilizacji, w finale będzie miejscem schronienia, arką, która będzie mogła dać schronienie przez Zagładą. Myjący się ojciec nie tylko z fizycznego brudu się obmywa, ale i ze swoich win.
Opowieść zatem zmienia się w przypowieść. O czym? O będącym źródłem cierpienia konflikcie między ojcem a synem? W tej relacji można by się dopatrywać freudowskiego kompleksu. Byłoby to jednak znaczne spłycenie zaproponowanej interpretacji dramatu. Ramę spektaklu wyznaczają odniesienia biblijne. Na początku we śnie ojciec próbuje zabić na ofiarę Franza niczym Abraham Izaaka. W finale z kolei ojciec próbuje być Noem szykującym szafę jako arkę przetrwania, akcja jednak zostaje zawieszona zanim arka spełni swoje zadanie, natomiast nastąpi niezwykle gorące emocjonalnie pojednanie ojca i syna, wybaczenie w obliczu śmierci i Zagłady, jakby odkupienie, skoro ostatnia scena wygląda jak Pietá.
Ten aspekt metafizyczny wydaje się ważny, bo nie o samą psychologię tu chodzi, ale o absurd istnienia, w którym jednocześnie szuka się znaków jakiejś możliwości wyjścia. Byłyby jednak tylko dwie drogi – literatura i jednająca śmierć? Jest to metafizyka, ale wbrew biblijnym sygnałom nie religia. Religia pozostaje tu tylko wspomnieniem, punktem odniesienia, ale nie przeżyciem, nie mówiąc już o obecności Boga. Mało tego, religia zostaje odsunięta nawet jako obyczajowy i kulturowy kontekst. Choć twórcy odtwarzają życie Kafki i konkret wizualny epoki, to nie eksponują tego, że akcja toczy się w środowisku żydowskim. Los żydowski przypomni o sobie dopiero w finale, który jest antycypacją Holocaustu. Finale tym mocniej wybrzmiewającym, im bardziej wcześniej uwaga skupiona była na tym, co wydaje się poza historią. A jednak Zagłada upomni się o bohaterów.
Jest to zatem opowieść o Kafce, zakorzeniona w historii. Zarazem jest to przypowieść o pułapce, w którą wpadają ludzie, którzy nie potrafią do końca kochać, którzy są uwięzieni w swoich lękach, rolach społecznych, w swojej cielesności, ciążącym na nich egzystencjalnym wyroku nieodwołalnej śmierci.
To tylko sceny z życia Franza K., nie jego biografia. Sceny absurdu świata. Wiodącego jak w „Procesie” do unicestwienia człowieka w zastawionej na niego pułapce życia, historii, losu.
Przeczytaj też: Bez ocalenia