Jesień 2024, nr 3

Zamów

Ks. Jan Zieja, przyjaciel laickiej lewicy, obrońca praw człowieka

Ks. Jan Zieja. Fot. Archiwum prywatne Jana Andrzeja Tomczyka / EpiskopatNews

Czy dziś zapomnieliśmy o jego spuściźnie?

„Kościół wyruszający w drogę przybliża się i dotrzymuje kroku, aby nie być dalekim. Opuszcza własne wygody i śmiało dociera na wszystkie peryferie, które potrzebują światła Ewangelii”. Trudno nie pomyśleć o tych słowach papieża Franciszka dziś, gdy tak wiele kompromisów każe nam szukać miejsca we współczesnym świecie i współczesnej Polsce, przechodząc do porządku dziennego nad wyzwaniem ewangelicznego radykalizmu.

„Nie zabijaj, to znaczy nigdy i nikogo” – powtarzał ksiądz Jan Zieja, nie uznając przy tym żadnych kompromisów. Zasady ewangeliczne były dla niego praktycznym fundamentem codziennego życia. Żył według nich i ten absolutny brak jakiejkolwiek hipokryzji fascynował zarówno wierzących, jak i od wiary dalekich.

Przedstawicielom laickiej lewicy ks. Zieja objawiał twarz Kościoła, której dotąd nie znali, wspólnoty szanującej autonomię sumienia, stroniącej od ocen i wykluczania

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Ponad czterdzieści lat temu, we wrześniu 1976 r., ks. Zieja zdecydował się poprzeć ideę tworzenia Komitetu Obrony Robotników i został jego aktywnym członkiem. Dziś trudno w to uwierzyć, ale w działalność tej organizacji byli zaangażowani ludzie o tak odmiennej przeszłości i różnych poglądach jak Jacek Kuroń i Antoni Macierewicz, Adam Michnik i ks. Stanisław Małkowski. Szczególną rolę wśród nich odgrywał właśnie wiekowy ks. Jan Zieja, bez jego autorytetu współpraca wewnątrz KOR-u nie byłaby zapewne możliwa.

Początek sojuszu

Cofnijmy się do 17 września 1974 r. gdy przyszło mu w warszawskiej archikatedrze wygłosić homilię na mszy św. odprawionej w intencji ofiar września 1939. Wypowiedział wtedy słowa, których nikt wcześniej w peerelowskiej rzeczywistości nie odważył się wyrzec publicznie. Przypomniał agresję, która nastąpiła 17 września 1939 r. ze wschodu, ale połączył to z wezwaniem, aby uznać prawa do wolności i niepodległości także Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Mówił o potrzebie pojednania, które wymaga uznania również własnych win.

Słów tych słuchał Jacek Kuroń, niedawno uwolniony z więzienia, zaangażowany w działalność opozycyjną, ale od Kościoła daleki. Środowisko, któremu przewodził, niegdyś zafascynowane komunizmem, później nim rozczarowane, nigdy dotąd nie postrzegało katolików jako ewentualnych sprzymierzeńców. Kościół był w ich oczach instytucją ograniczającą wolność człowieka w wymiarze podobnym jak Partia.

Osobowość i słowa księdza Zieji uświadomiły Kuroniowi, jak chrześcijańskie orędzie głoszące prymat osoby ludzkiej bliskie jest jego lewicowej wrażliwości na krzywdę i upokorzenie człowieka w systemie tzw. realnego socjalizmu.

Taki był początek współpracy obcych sobie dotąd środowisk: ludzi Kościoła i katolików świeckich oraz lewicowo-liberalnej opozycji, tzw. lewicy laickiej, współpracy, która miała trwać aż po upadek systemu w roku 1989.

„Nie dopuścił żadnej fałszywej nuty”

Kto mógł być lepszym patronem i symbolem tego sojuszu niż ks. Jan Zieja? Zaangażowanie w działalność KOR-u było dla niego pozbawione jakiegokolwiek wymiaru politycznego, jakiejkolwiek kalkulacji. Gdy został w październiku 1976 r. wezwany na „rozmowę ostrzegawczą” do warszawskiego Pałacu Mostowskich, oświadczył przesłuchującym go funkcjonariuszom SB: „Udział w działalności KOR-u uważam za mój elementarny obowiązek chrześcijański, wynikający z nakazu naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa: Byłem w więzieniu a nawiedziliście mnie”.

Te słowa wyznaczyły konkretny kształt jego zaangażowania w ruch opozycyjny. Z reguły nie uczestniczył w spotkaniach działaczy KOR podczas których planowano strategię doraźnych działań, ale był uznawany za autorytet. „Jego obecność w KOR-ze była dla mnie gwarancją moralną. On nie dopuścił żadnej fałszywej nuty. Nie narzucał swego zdania, ale jego mowa była: tak, tak, nie, nie” – pisała Maria Wosiek.

Zapewne dlatego wybierał takie rodzaje aktywności, które wymagały szczególnej wrażliwości etycznej, jak choćby funkcję przewodniczącego Rady Funduszu Samoobrony Społecznej, zarządzającego zasobami finansowymi KOR-u. To w jego mieszkaniu przy warszawskim kościele sióstr Wizytek odbywano spotkania poświęcone materialnym aspektom działań opozycyjnych, uznając, że w obecności ks. Ziei nie może dojść do żadnych nieprawidłowości.

Starał się, na ile pozwalały jego słabnące siły, otaczać represjonowanych przez władze opozycjonistów opieką duszpasterską, choćby podczas podejmowanych w warszawskich kościołach św. Marcina i św. Krzyża głodówek protestacyjnych.

Rozjemca i obrońca

Ta niezwykła, ewangeliczna prostolinijność Ziei skonfrontowana z realnym światem, w którym także działania opozycyjne podszyte były politycznymi celami i ambicjami, prowadziła go niekiedy do gorzkich rozczarowań. Ksiądz nie kalkulował. Jeśli jakaś idea zdawała mu się słuszna, dawał jej poparcie, nie zawsze dostrzegając, że może zostać wykorzystany do działań dalekich od idealizmu.

W KOR-ze ścierały się ambicje i wrzały polityczne dyskusje, spierano się o priorytety. „Niepodległość!” – mówili Antoni Macierewicz i Andrzej Czuma, „samoorganizacja społeczeństwa!” – odpowiadali Jacek Kuroń i Adam Michnik.

W dzieleniu środowisk opozycyjnych palce maczała również peerelowska policja polityczna i jej tajni współpracownicy. Gdy bardziej radykalna politycznie część działaczy KOR-u zaczęła tworzyć struktury Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO), ks. Zieja udzielił im wsparcia, które później wycofał, uznając, że rozbija to jedność opozycji.

Swoich przyjaciół z KOR-u bezkompromisowo bronił, także gdy byli poddawani krytyce przez niektórych ludzi Kościoła. Pod koniec 1980 r., już po sierpniowych strajkach i utworzeniu „Solidarności”, ostro zaprotestował przeciw wypowiedzi ówczesnego szefa Biura Prasowego Episkopatu Polski ks. Alojzego Orszulika, który zarzucił Jackowi Kuroniowi brak politycznej rozwagi i eskalowanie napięcia w kraju.

Zieja interweniował w tej sprawie u kard. Wyszyńskiego. „Twoje osądy i postulaty są nieco porywcze” – odpowiedział prymas, ale od słów ks. Orszulika się zdystansował. Jego zaangażowanie w ruch „Solidarności” miało już jednak wymiar wsparcia raczej duchowego i modlitewnego, duch pozostał silny, ciało coraz bardziej słabło.

„Ciebie, Braciszku, ogarniam swymi ramionami”

Przyjaźń ks. Ziei z ludźmi KOR-u ukazuje pewien szczególny charyzmat, którym był obdarzony, i dzięki któremu mógł tak skutecznie działać na peryferiach wiary.

Zieja nie kalkulował. Jeśli jakaś idea zdawała mu się słuszna, dawał jej poparcie, nie zawsze dostrzegając, że może zostać wykorzystany do działań dalekich od idealizmu

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Jak nikt inny potrafił dotrzeć do umysłów i serc ludzi, którzy niegdyś uwierzyli w ideały komunistyczne, zaangażowali się, nawet fanatycznie, w budowę struktur komunistycznego systemu, a później przeżyli gorzkie nim rozczarowanie. Narodowy i ludowy kształt polskiego katolicyzmu był im obcy, odrzucali międzywojenne tradycje silnych związków Kościoła z ideami Narodowej Demokracji, jednak społeczna wrażliwość, pewien duchowy kompas, kierowały ich ku chrześcijaństwu.

Wymowny jest tu przykład Jacka Kuronia i jego osobistych relacji z ks. Zieją. Tak opisał je Henryk Wujec: „Jacek potrzebował wiary, ideału i odnajdywał go w chrześcijaństwie. Myślę, że spotkanie z Zieją dało mu siłę wewnętrzną, przekonanie, że można iść w innym kierunku ideowym niż ten, który wybrał kiedyś i został poturbowany – komunizm. Zieja, który żył Ewangelią, był dla niego wzorcem człowieka głęboko ideowego, a zarazem otwartego na innych ludzi”.

Gdy w 1982 r., podczas wielkiej duchowej próby, jaką dla uwięzionego Kuronia była śmiertelna choroba ukochanej żony, szukał pomocy u ks. Ziei, ten odpowiedział: „Tak, masz prawo czuć się i nazywać się chrześcijaninem szukającym swej drogi, skoro czynisz wysiłek, by każdego dnia żyć w prawdzie i w miłości. (…) Żeś występował przez wiele lat przeciw przemocy – za to Ci cześć! Tobie i wszystkim, co tę postawę podzielali i podzielają. (…) Ciebie, Braciszku, ogarniam swymi ramionami”.

W tych słowach ujawnia się jeden z istotnych powodów, dla których w latach 70. i 80. Kościół tak skutecznie wkroczył na peryferia lewicy laickiej i pociągnął ją ku chrześcijaństwu. Ks. Zieja objawiał jej twarz Kościoła, której dotąd nie znali, wspólnoty szanującej autonomię sumienia, stroniącej od ocen i wykluczania.

Coraz dalej

Moment, w którym umierał, miał wymiar symbolu. Był rok 1991 i niewiele już pozostało z dawnej bliskości obu środowisk, a tylko nieliczni epigoni, jak choćby ks. Józef Tischner, starali się ją w coraz większym osamotnieniu kultywować.

Coraz liczniejsi katolicy zarzucali dawnym KOR-owcom zdradę i niewdzięczność, oni zaś nie widzieli już w Kościele „przestrzeni wolności”, ale instytucję ową wolność tłumiącą, z którą trzeba walczyć, tak jak niegdyś z PZPR.

Wesprzyj Więź

Niewiele się pod tym względem do dziś zmieniło. Ks. Stanisław Małkowski egzorcyzmuje dawnych przyjaciół, Adam Michnik i jego gazeta gorliwie tropią każde źdźbło w oku Kościoła.

Czyżbyśmy zapomnieli o duchowej spuściźnie ks. Ziei?

Przeczytaj też: Jan Zieja, czyli znak czasu

Podziel się

5
Wiadomość

Bardzo cenie ks. Zieje i wiele o nim i jego slowach rozmyslam, ale nie probujmy teraz pisac laurek na zamowienie. Jego rola w KOR-ze byla przeciez bardziej symboliczna jak aktywna. Marek Edelman w swoich wspomnieniach poswieca mu tylko jedno zdanie. No a to efekciarskie i liczone na poklask zdanie: „Adam Michnik i jego gazeta gorliwie tropią każde źdźbło w oku Kościoła” – zniesmaczylo mnie po prostu. Mamy w Polsce naprawde wiele wydawnictw, ktore sie duzo bardziej agresywnie rozprawiaja z Kosciolem i wytykaja kazda belke (a nie zdzblo) w jego oku.

Akurat z tego co sie orientuję Adam Michnik jest w opozycji do prawie całego swego zespołu w GW co do stosunku do dzisiejszego hierarchicznego Kościoła ( a nie wiary jako takiej!). Prasa wyręcza tylko instytucję, która powinna – zgodnie z głoszoną przez siebie moralnością – sama to załatwiać, ale jakoś dziwnie nie ma na to ochoty i reaguje tylko stojąc już pod ścianą.

Tyle że Michnik jest od większości obecnego zespołu GW starszy o pokolenie czy o dwa. Naturalną drogą widzi świat inaczej niż młodsi. Nie sposób rozstrzygać kto ma rację. Dla Michnika Kościół ma twarz tych kapłanów, którzy mu pomagali w działalności antykomunistycznej. Dla młodych ta Twarz ma zupełnie inny wyraz więc i ich oceny mają prawo być inne.
W czasach PRL szanowanie Kościoła i jego kapłanów było o wiele łatwiejsze. Problem w tym, dlaczego dziś stało się tak trudne?

Był więc Kościół przed 1989 ofiara polskiego komunizmu czy jego beneficjentem?
Warto na poważnie zastanowić się nad tym pytaniem z dzisiejszej perspektywy, która wiele zmienia.

Rozbicie i wrogość tych środowisk wzięło się chyba z tego, iż skupiając się na walce z komuną nie przewidywano jaka Polska realnie wyniknie ze zwycięstwa w walce. Nie potrafiono przewidzieć skutków gospodarczych, społecznych i ideowych zmiany systemu, zakładano że upadek PZPR automatycznie zamieni Polaków w aniołów i rozwiąże wszelkie problemy. A on stał się dopiero początkiem wielu problemów. I te problemy ich podzieliły bo podzielić musiały w pluralistycznym społeczeństwie.

Panie Konradzie, ks Zieja był jednym z 14 członków założycieli KOR – u. W doskonale udokumentowanej biografii Jana Józefa Lipskiego (Łukasz Garbal „ Jan Józef Lipski Biografia źródłowa”) nazwisko ks Jana jest wymienione ponad dwadzieścia razy!

~ Elzbieta Dudek-Wisniewska: Zostalem zle zrozumiany. Oczywiscie, ze ks. Zieja nalezy do zalozycieli KOR-u. Ale nie zgadzam sie ze zdaniem: „Szczególną rolę wśród nich odgrywał właśnie wiekowy ks. Jan Zieja, bez jego autorytetu współpraca wewnątrz KOR-u nie byłaby zapewne możliwa” z tego prostego powodu, ze on nie byl typem zwiazkowca biegajacego ze spotkania na spotkanie i gaszacego ewentualne pozary wynikajace z rozbujalych ambicji innych dzialaczy. Co wogole nie umniejsza mojego wielkiego podziwu dla tego czlowieka!