Jesień 2024, nr 3

Zamów

Tadeusz Różewicz, poeta w labiryncie życia

Tadeusz Różewicz podczas uroczystości nadania mu tytułu doktora honoris causa Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu 8 października 2007. Fot. Fot. Paweł Kozioł / Agencja Gazeta

Nie było w Polsce drugiej połowy XX wieku poety, który lepiej oddałby napięcia: między rzeczywistością a twórczością, życiem a śmiercią, wiarą a niewiarą.

„przez drążenie zaświatów / nadmiar i roztargnienie / został poetą i wpadł / w labirynt Boga / szukał wyjścia w języku / ale język jest bez wyjścia / szukał żarliwie / jak nikt / inny w poezji polskiej” – wersy te odnoszą się do Bolesława Leśmiana, ale równie dobrze mogłyby dotyczyć ich autora, Tadeusza Różewicza.

Przez pogorzeliska

Gdy pojawił się na literackiej arenie, witany był – choćby przez samego Miłosza – jako przyszłość poezji (o tym, dlaczego nie mógł spełnić oczekiwań noblisty, znakomicie pisze Radosław Romaniuk w jesiennej „Więzi”). Od początku też silnie oddziaływał na środowisko – dość powiedzieć, że zdążył zaprzyjaźnić się z mistrzem Leopoldem Staffem, którego ostatnie tomiki, „Wiklina” oraz „Dziewięć muz”, są do gruntu różewiczowskie, przynajmniej jeśli chodzi o formę (uczeń z kolei wraca do parafrazy utworów mistrza niemal pół wieku później).

Nie szedł – jak Kazimierz Wierzyński – przez „zaczarowane lasy”, raczej przez pogorzeliska wojny, która pogrzebała dobrze mu znany świat, w efekcie do końca pozostanie „pasterzem umarłych”. Będzie starał się pomieścić w sobie i wyrazić piekło XX wieku. Zrozumie też, że koła świata są nieczułe na ludzki ból, wciąż kręcą się dalej, „szybsze i dalsze”, „szerokie bezbrzeżne”.

W 1938 roku mógł jeszcze zachwycać się, jak „kwiaty modlitwą kwitną” i „modlą się lilie niewinne”. Osiem lat później przyzna, że ocalał „prowadzony na rzeź”, nie wierzy już w „przemianę wody w wino”, „w grzechów odpuszczenie”, „w ciała zmartwychwstanie”. Pod koniec lat 60. dopowie: „nie wierzę tak otwarcie / głęboko / jak głęboko wierzyła / moja matka”.

W trakcie pisania

Dane było mu żyć długo, i doświadczać, że „słowa zostały zużyte”. Mimo to uparcie rzeźbił w materii języka. Był dramaturgiem, prozaikiem, współscenarzystą kilku filmów swojego brata, Stanisława (najlepszy z nich to „Opadły liście z drzew”). I był poetą, przede wszystkim poetą.

Długo wzbraniał się, by to przyznać. Co prawda w „Kartotece” Bohater „z rozpaczą w głosie” powtarza pięciokrotne „Jestem poetą!”. Ale sam Różewicz z dystansem podchodził do tego określenia, mówił raczej, że poeta to nie zawód, który (dawniej) można było wpisać do dowodu, poetą co najwyżej się bywa. W 1999 roku zanotuje w nagrodzonym „Nike” zbiorze „Matka odchodzi”: „Wiesz, Mamo, tylko Tobie mogę powiedzieć na stare lata, mogę to powiedzieć, bo jestem już starszy od Ciebie… nie śmiałem Ci tego powiedzieć za życia… jestem Poetą. Bałem się tego słowa nigdy go nie powiedziałem Ojcu… nie wiedziałem czy się godzi coś takiego mówić”.

Zaraz obok wyzna: „Wchodziłem w świat poezji jak w światło a teraz szykuję się do wyjścia, w ciemność… przeszedłem piechotą krainę poezji widziałem ją okiem ryby kreta ptaka dziecka mężczyzny i starca dlaczego tak trudno wypowiedzieć te dwa słowa: «jestem poetą», szuka się zastępczych słów żeby zakomunikować ten «fakt» światu, Matce” [pisownia oryginalna].

Ciekawe, że akurat on poświęcił w swoich wierszach tyle miejsca samej poezji i aktowi tworzenia. Na zasadę, że „wszystko jest poezją” odpowiadał: „prócz złych wierszydeł”, na slogan „każdy jest poetą” – „ale nie każdy jest dobrym poetą”. Zdradzał, że „poeta w trakcie pisania / to człowiek odwrócony / tyłem do świata”, potem „wyrzucony na powierzchnię / jeszcze nie potrafi / odpowiadać / na najprostsze pytania”, bowiem „słyszał / oddech wieczności / przyspieszony / nieregularny”. W innym utworze zastanawiał się, czy warto nienapisane wiersze – które często mu się „zawieruszały” – wyciągać „z ciemnej głębiny / na płaski brzeg / rzeczywistości”. Jeszcze w innym deklarował, że jego poezja „niczego nie tłumaczy / niczego nie wyjaśnia / niczego się nie wyrzeka / nie ogarnia sobą całości / nie spełnia nadziei”, ma też „wiele zadań / którym nigdy nie podoła”.

Nie uznawał, by literatura miała moc zbawczą. „Poeta wie / że nie obroni świata / przed szaleństwem”. I musi z tą wiedzą żyć.

„jaki tam ze mnie ateista”

Czytam go od momentu wejścia w dorosłość, w miarę regularnie, najczęściej nocami, bez żadnego pragmatycznego celu. Wielkość Różewicza widzę w tym, jak potrafił znosić – wydawałoby się – sztywne opozycje. Nie było w Polsce drugiej połowy XX wieku poety, który lepiej niż on oddałby napięcia: między rzeczywistością a twórczością, życiem a śmiercią, wiarą a niewiarą.

Weźmy tę ostatnią. Od początku lat 90. do wyrzucenia na śmietnik nadawała się nadana mu wcześniej łatka „ateisty”. „czemuś mnie opuścił / czemu ja opuściłem Ciebie / życie bez boga jest możliwe / życie bez boga jest niemożliwe” – zapisywał w wierszu „bez”. Ładna formuła? Chyba jednak coś więcej. U Różewicza wiara i niewiara nieustannie pulsowały obok siebie. Stary poeta zasypiając odmawiał „Ojcze nasz” albo „Zdrowaś Mario” i mylił się przy „Wierzę”. „(…) jaki tam ze mnie ateista / ciągle mnie pytają / co pan myśli o Bogu / a ja im odpowiadam / nieważne jest co ja myślę o Bogu / ale co Bóg myśli o mnie” – z przekorą stwierdzał w wierszu poświęconym pamięci papieża Jana XXIIII.

W przeciwieństwie do Miłosza często wolał jednak w kwestiach metafizycznych kłaść „palec na ustach”. Cenił sobie zdanie Mickiewicza: „o Bogu przy herbacie nie rozmawiam”. Jednocześnie zaczynał rozumieć Dostojewskiego twierdzącego, że „gdyby mu kazano wybierać / między prawdą i Jezusem / wybrałby Jezusa”. Brał też – w jednym z wierszy – lekcje u Dietricha Bonhoeffera, wielkiego teologa czasu nazizmu, który tłumaczył mu:

trzeba się z tym zgodzić
że Bóg odszedł z tego świata
nie umarł!
trzeba się z tym zgodzić
że jest się dorosłym
że trzeba żyć
bez Ojca

Twórca bezreligijnego chrześcijaństwa zalecał poecie również: „trzeba żyć godnie / na świecie bezbożnym / nie licząc na karę ani nagrodę”.

Sam Różewicz nie rozwiązał u siebie dylematu wiary i niewiary, nie znalazł konfesyjnego spokoju. Pod koniec życia pisał, że Bóg zawieruszył mu się „na skrzyżowaniu / fides et ratio”. „przegrałem / walkę o Boga / moją siedemdziesięcioletnią / wojnę religijną” – wyznawał.

Wesprzyj Więź

Wchodząc w ciemność wiedział, że nie można zadowalać się banalnym pocieszeniem, stuprocentową pewnością, łatwymi odpowiedziami. Ostatecznie i tak przecież „ciężko jest wracać / do ziemi / po takim / długim życiu”.

24 kwietnia 2014 roku Poeta znalazł wyjście z „labiryntu życia” poprzez śmierć. Innego wyjścia – jak sam pisał – nie ma.

Przeczytaj też: Przez wszystkie lata niewiary pragnę wiary. O „ateizmie” Tadeusza Różewicza

Podziel się

12
Wiadomość