Zwycięski film z festiwalu w Gdyni jest i piękny, i aktualny, i słuszny, i potrzebny. Tylko że nie był najlepszy w stawce.
„Pogrążone w historycznych opowieściach polskie kino leczy kompleksy za pomocą wysokich budżetów. Przy okazji zapomina o swoich największych bolączkach – scenariuszowej niechlujności, seksizmie i artystycznej wtórności” – diagnozował dwa lata temu, po 44. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, Bartosz Staszczyszyn, krytyk filmowy z redakcji Culture.pl. Czy najnowsza edycja to pokazanie, że wymienione wyżej problemy należą już do przeszłości? I tak, i nie. Trudno narzekać, jednocześnie nie warto bezkrytycznie wznosić okrzyków zachwytu nad polską kinematografią.
Zmiana warty? Nie od dziś
Zanim tegoroczny festiwal rozpoczął się na dobre, w mediach pojawiły się opinie, że jest on dowodem na to, iż „w polskim kinie nastąpiła zmiana warty”. To częściowo prawda. W konkursie głównym tym razem nie mieliśmy przecież filmów rodzimych klasyków, „stałych bywalców Gdyni”, jak choćby Filipa Bajona, Władysława Pasikowskiego, Agnieszki Holland (odebrała Platynowe Lwy za całokształt twórczości), Roberta Glińskiego, Marka Koterskiego, Janusza Majewskiego czy Wojciecha Smarzowskiego. Tyle tylko, że powód był prozaiczny: przywołani twórcy w ciągu ostatnich miesięcy nie przygotowali nowych dzieł albo producent wycofał je z selekcji (casus ostatniego z wymienionych).
Widzieliśmy całkiem sporo debiutów (sześć z szesnastu) lub drugich filmów, to fakt. Ale też prawda jest taka, że najciekawsi przedstawiciele młodego pokolenia zdążyli już zawojować branżę, i swoimi debiutami wygrać imprezę. W 2016 roku dokonał tego Jan Matuszyński (Złote Lwy dla „Ostatniej rodziny”), rok później Piotr Domalewski („Cicha noc”). W tym roku obaj zresztą przyjechali do Gdyni z nowymi dokonaniami jako faworyci (do czego jeszcze wrócę).
W idealnym świecie to Jan Matuszyński i Piotr Domalewski powinni podzielić się nagrodami. W tym realnym musieli „obejść się smakiem” i zadowolić pomniejszymi wyróżnieniami
W ostatnich latach w dodatku mogliśmy podziwiać pierwsze filmowe – niezwykle udane – kroki Jagody Szelc, Pawła Maślony, Olgi Chajdas, Bartosza Kruhlika. Teraz wspaniały debiut zaliczył Bartosz Blaschke. Jego piękna „Sonata” zdobyła Nagrodę Publiczności (a grającego w niej Michała Sikorskiego jury nagrodziło za debiut aktorski). Zmiana warty chyba faktycznie się dokonała, tylko nie w tym miesiącu, a w ostatnich latach (pomijam fakt, że uznane nazwiska naszej kinematografii wciąż trzymają się mocno i nie zawsze oddają pola młodym).
Kino kobiet
Kolejna statystyka, którą łatwo zmierzyć: w konkursie głównym cztery filmy na szesnaście zostały stworzone przez reżyserki. To wciąż mniejszość, ale przecież nie chodzi o automatycznie ustanawiany parytet, a o jakość, a ta w tym roku była solidna. „Inni ludzie” Aleksandry Terpińskiej, głośna adaptacja książki Doroty Masłowskiej, to ciekawe kino, choć przygnębiające i nie dla wszystkich. Podobnie „Przejście” Doroty Lamparskiej – jest coś fascynującego w opowieści o chwilowym zaburzeniu łączności między światem żywych i umarłych oraz tego konsekwencjach, ale całość wypada hermetycznie.
Zupełnie inną drogę obrała Kinga Dębska. Jej „Zupa nic” to film uroczy, nostalgiczny, ciepły, i co istotne – świadomy siebie, nie silący się na wielkie kino, nie udający go. Być może najprzyjemniejszy seans całego festiwalu.
A jak wypada „Bo we mnie jest seks” Katarzyny Klimkiewicz, czyli długo oczekiwana biografia Kaliny Jędrusik? Rola Marii Dębskiej robi wrażenie (słuszna nagroda dla aktorki pierwszoplanowej). Sam film jednak nie zachwyca: kuleje scenariusz i narracyjne pomysły. Jasne – widzimy barwne postacie PRL-u lat 60., ich celowo przerysowany świat. I… niewiele więcej. Nie wszystko da się niestety załatwić za pomocą gry z musicalową konwencją.
Idąc jeszcze „tropem kobiecym” – doczekaliśmy się wreszcie fascynujących bohaterek na ekranie, nie musiała się powtarzać historia sprzed dwóch lat, gdy Magdalena Boczarska odbierała nagrodę dla najlepszej aktorki za swój drugoplanowy występ. W tym roku mogliśmy podziwiać – oprócz wspomnianej Dębskiej – choćby intrygującą Agatę Buzek w słodko-gorzkim „Moim wspaniałym życiu” Łukasza Grzegorzka, świetną Kingę Preis w „Zupie nic” czy bardzo udany występ Weroniki Książkiewicz w poruszającym „Powrocie do Legolandu” Konrada Aksinowicza.
Fascynujący był również kobiecy drugi plan konkursowym filmów – nagrodę ostatecznie otrzymała Sławomira Łozińska za rolę w „Lokatorce” Michała Otłowskiego, ale równie dobrze jury mogłoby nagrodzić na przykład Marię Maj za wyborny występ we „Wszystkich naszych strachach” Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta lub grającą na granicy przerysowania Aleksandrę Konieczną w „Żeby nie było śladów” Jana Matuszyńskiego.
Osobiście z kobiecych ról pierwszoplanowych najbardziej podobał mi się w Gdyni występ Jowity Budnik w filmie „Po miłość / Pour l’amour” Andrzeja Mańkowskiego. Na ekranie widzimy dojrzałą kobietę, która ma dość męża alkoholika i postanawia odmienić swoje życie (cała opowieść nie jest wcale hurraoptymistyczna, odmiana nie następuje tak łatwo). Budnik nie zdobyła nagrody, nie mogła, film z jej udziałem pokazywany był nie w konkursie głównym, a w sekcji filmów mikrobudżetowych.
Ucieczki i próby powrotu
Przywołany na początku Bartosz Staszczyszyn pisał o „scenariuszowej niechlujności” i „artystycznej wtórności”, które trapią nasze kino. Dochodzi do tego ucieczka polskich twórców w biografizm i wyraźny kryzys fikcji.
Siedem lat temu „Bogowie” Łukasza Palkowskiego wygrali festiwal i od tego momentu do głosu doszły dwie połączone ze sobą tendencje: rozkochanie nadwiślańskich filmowców w przeszłości i sięganie przez nich po „prawdziwe historie”. Tyle że żaden z kolejnych filmów w tym nurcie nie dorównał już poziomem opowieści o Zbigniewie Relidze. Raczej w ostatnich latach widzieliśmy smutną prawidłowość: jeśli dany reżyser/reżyserka ma niewiele do powiedzenia, zawsze może sięgnąć po bohatera historycznego i jego biografię, nic prostszego – widzowie chętnie obejrzą opowieść „opartą na faktach”. Efekt? Rzeczywistość „tu i teraz” pozostawała niemal nieopisana.
Tegoroczne filmy dalej opowiadały głównie o przeszłości, faktycznie wciąż brakuje dzieł, których akcja rozgrywałaby się współcześnie, dotykała czegoś aktualnego. Co gorsza, polityka historyczna naszych władz staje się bardziej subtelna – zamiast otwarcie sprzeciwiać się artystycznym tendencjom ostatnich lat, ukazujących udział Polaków w mordowaniu Żydów, po prostu omija się temat lub zagospodarowuje się go w inny sposób. W Gdyni obejrzeliśmy dwa filmy finansowane przez Polską Fundację Narodową – „Śmierć Zygielbojma” Ryszarda Brylskiego o beznadziejnej akcji na Zachodzie żydowskiego działacza i „Ciotkę Hitlera” Michała Rogalskiego o rodzinie wiślaków ratujących matkę z córką, Żydówki – oba raczej nieudane, napisane zbyt grubą kreską.
Na szczęście tegoroczny festiwal to również pokazanie, jak wielką siłę mają filmy osobiste. Myślę o wspomnianej już „Sonacie”, historii kochającego muzykę nastolatka z niedosłuchem, u którego mylnie zdiagnozowano autyzm. Albo o „Powrocie do Legolandu” – wielobarwnym, chwytającym za serce dziele, które zmienia się z nostalgicznej opowieści o latach 90. w piorunujący dramat o alkoholizmie i współuzależnieniu (brak nagrody dla Macieja Stuhra za rolę ojca to jedno z zaskoczeń tej edycji).
Można było też zaobserwować ważne novum: twórcy – oczywiście nie wszyscy – znaleźli sposób, by za pomocą historii opowiedzieć o palących nas dziś problemach. Zarówno „Żeby nie było śladów” Matuszyńskiego, jak i „Hiacynt” Domalewskiego, to filmy boleśnie aktualne.
Tegoroczny zwycięzca festiwalu, „Wszystkie nasze strachy”, jest z kolei opowieścią współczesną, bardzo o naszym „tu i teraz”. Jej bohater, Daniel Rycharski (wyśmienity, jak zwykle, Dawid Ogrodnik), to artysta mieszkający na wsi, który jednocześnie otwarcie mówi o własnej homoseksualnej tożsamości oraz religijności. Próbuje połączyć dwa światy: katolików (także tych, a może przede wszystkim, w wydaniu ludowym) ze środowiskiem osób LGBT.
Werdykt w świecie idealnym i realnym
Co myślę o finałowym werdykcie jury? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie: cieszę się z niego, i nie cieszę. Zgadzam się z Łukaszem Adamskim, że film Rondudy i Gutta może stać się pomostem między dwoma obozami, zmniejszyć napięcia. To pełna empatii, uciekająca od uproszczeń i klisz historia, idealnie trafiająca w swój czas.
Jednocześnie mam dwa zastrzeżenia. Po pierwsze – zastanawiam się i nieco obawiam: czy tak wyraźne poparcie i promowanie dzieła przez środowisko filmowe (jakby nie było, o raczej określonych preferencjach politycznych) nie wywoła odwrotnego efektu, czy automatycznie nie nastawi do niego wrogo środowisk stojących po przeciwnej stronie barykady? Oby nie.
Po drugie, przewodniczący jury Andrzej Barański mówił w sobotę, że konkursowe gremium kierowało się dwoma kryteriami: by zwycięski film był piękny i aktualny. „Wszystkie nasze strachy” są i piękne, i aktualne, i słuszne, i potrzebne. Tylko że nie były najlepszym dziełem w stawce. Sytuacja niemal klasyczna jak przy rozdaniu Oscarów.
Palma pierwszeństwa w wyścigu należała w tym roku w Gdyni wyraźnie do innych twórców. Wspominani już zarówno Jan Matuszyński, jak i Piotr Domalewski, stworzyli po prostu lepsze dzieła, w idealnym świecie to właśnie oni powinni podzielić się nagrodami. W tym realnym musieli „obejść się smakiem” i zadowolić pomniejszymi wyróżnieniami (żaden z nich nie zdobył nagrody za reżyserię, a Srebrne Lwy dla filmu tego pierwszego to jednak nie laur główny).
Taki jest widać urok gdyńskiego festiwalu, jego powtarzana dość regularnie niepisana tradycja…
Przeczytaj też: Polskie kino: między odwagą a koniunkturalizmem
A mnie zdecydowanie cieszą publikacje Autora tego tekstu. Bardzo!
Dziękuję, pozdrawiam!
Zgadzam się, dlaczego nie tworzy się filmów o współczesności, dlaczego filmy z wątkami religijnymi dotykają wybujałej tematyki i wymyślonych problemów? Dlaczego nie tworzy się w Polsce filmów naprawdę duchowych np. o tym, że człowiek może być atakowany przez złego ducha albo przez jakiegoś innego ducha? Ja np. zmagam się od wielu lat z problemem, którego nikt nie sfilmował i zastanawiam się, dlaczego? Dlaczego głos ludzi takich jak ja jest pomijany?
Mnie jeszcze wtedy na świecie nie było, a tę historię do dzisiaj u nas powtarzają i do mnie ona wraca, ale o tym na końcu. Był u nas stary pijak Wania. U nas wszyscy piją, ale o Wani mówili, że wątroba mu dawno w oparach alkoholu uleciała, a długo żył. Jakiś czas po tym, jak wybuchło w Czarnobylu, Wania przepadł na kilka tygodni. Myśleli, że się zapił i nie wróci, nawet o chałupę jego się licytowali, kto więcej samogonu da, ten weźmie.
Aż razu pewnego, a to był straszny upał, że się z ziemi kurzyło, Wania przychodzi do wsi, nawet się nie chwieje, znaczy trzeźwy. Miał w rękach jakąś sakiewkę i nikomu nie chciał pokazać, co tam ma. Poszedł do chałupy, bo jeszcze nic z niej nie zdążyli wynieść, schował tę sakiewkę i nie wychodził przez kilka dni, to się chłopy zebrały i do niego z samogonem, bo myśleli, że jak Wania nie pije, to chory. Cały wieczór u niego siedzieli.
Jak od niego wyszli, to nic nie pamiętał, a oni sakiewkę zabrali. Przez tydzień jej szukał, a ona przechodziła z chałupy do chałupy i nikt nie wiedział, jak ją sprzedać, żeby na niej zarobić. Babka mówiła, że w naszej piwnicy też była przez 3 dni obok słoików z ogórkami. I tak to było przez rok jakiś, a Wania przestał szukać i rozum stracił, choć on mówił, że majątek życia.
W końcu do nas przyjechali jacyś naukowcy z Ameryki. Cale lato u nas siedzieli. Jeden chemik miał kręcone włosy i upatrzył sobie naszą Zoję, a nikt nie chciał jej, bo do roboty chętna nie była. Wszyscy się za głowę łapali, ale ojciec tej dziewuchy się cieszył i tę sakiewkę chemikowi sprzedał, i w rok nową chałupę postawił. Nasza Zoja miała z chemikiem jechać do Ameryki, więc chemik poszedł z tą sakiewką do jubilera i w tydzień Zoja miała z tego, co tam w środku było, zrobiony pierścionek zaręczynowy, obrączkę, kolczyki, naszyjnik i na następne pierścionki starczyło. Chodziła wystrojona jak choinka i tak już jako żona z nim pojechała, a resztę skarbów miała w walizce.
Ale dotarli tylko do miejsca, gdzie dzisiaj jest granica polsko-litewska. Walizkę jej wzięli, zostawili jej tylko to, co miała na sobie. Zoję zawieźli wpierw do jakiegoś klasztoru na Litwie, a potem chemik postawił jej opodal dom i dal służbę, a sam przepadł. Codziennie pytała „Kiedy wróci pan?”, ale nikt jej nic nie chciał powiedzieć. Jej twarz i ręce jaśniały, więc mówili we wsi, że jest nie z tej ziemi.
Żyła kilka lat jeszcze, a potem przyszła do nas do wsi. Byłam już wtedy na świecie, Wani jakiś czas później nie było. Zoja chodzi po naszej wsi do dziś i pyta, kto weźmie jej skarby i przejmie misję, ale schodzimy jej z drogi. To jedyna osoba, która puka, zanim wejdzie do mojej chałupy. Ale nie otwieram.
Co robić? Może coś doradzicie?
Stefan Wyszyński byłby zaskoczony.