W maju 1957 r. prymas Wyszyński tłumaczył polską specyfikę w Watykanie, mówiąc: „Jest to «komunizm nacjonalistyczny», który walczy o suwerenność Polski, broniąc jej przed Moskwą”. Ciekawe, że to określenie jest pozytywnie nacechowane. Dyskutują: Michał Białkowski, Andrzej Friszke i Paweł Skibiński.
Zbigniew Nosowski: Ukazał się kolejny tom zapisków Pro memoria prymasa Stefana Wyszyńskiego, dotyczący lat 1956–1957. To w oczywisty sposób bardzo ważny okres w historii Polski i Kościoła. W świetle tych zapisków chciałbym porozmawiać z Panami najpierw o relacjach prymasa z Gomułką i politykami PZPR, później – o jego postawie wobec innych biskupów i duchownych, a wreszcie o tym, jak wyglądały jego relacje z ówczesnymi świeckimi działaczami katolickimi.
Redaktorem tego tomu Pro memoria jest prof. Michał Białkowski. Pana zatem spytam najpierw o relacje Wyszyński–Gomułka. Biorąc tę publikację do ręki, spodziewałem się więcej politycznych ocen w zapiskach. Wyraźnie jednak po powrocie z internowania w październiku 1956 r. prymas poświęca się przede wszystkim odbudowywaniu życia kościelnego, a polityka jest raczej w tle. Jak to wygląda z Pańskiej perspektywy?
Michał Białkowski To trafne spostrzeżenie. Ciekawe, że prymas spotka się osobiście z Gomułką dopiero 1 maja 1957 r., bezpośrednio przed swoim wyjazdem do Rzymu, gdzie miał odebrać kapelusz kardynalski i nawiązywać ważne relacje w Watykanie. To pierwsze spotkanie obu przywódców było oczywiście posunięciem politycznym Władysława Gomułki. On chciał osiągnąć jakieś porozumienie z Kościołem. Proponował zawarcie czegoś na miarę konkordatu i chciał, żeby ten postulat prymas zawiózł do Rzymu. W opublikowanych teraz zapiskach jest tylko kilka zdań o tym prawie czterogodzinnym spotkaniu. Wynika to z faktu, że prymas sporządził z tej rozmowy odrębny protokół.
W latach 1956–1957 prymas Wyszyński spotyka się natomiast kilkakrotnie z Józefem Cyrankiewiczem, ówczesnym premierem. Te spotkania są ciekawie i obficie relacjonowane na kartach Pro memoria. Są one związane z nowym otwarciem w relacjach państwo–Kościół. Między innymi rozmowy te prowadzą do jedynej sytuacji, w której prymas udziela pewnego mandatu władzy i ją wspiera, apelując o udział w wyborach parlamentarnych w styczniu 1957 r.
Czy ten akt – niewątpliwie polityczny ze strony prymasa – to wyraz szczerego zaufania do ekipy Gomułki, czy też raczej jakiś element ustaleń typu „coś za coś”?
Paweł Skibiński Musimy sami odpowiedzieć sobie, co to znaczy: mieć zaufanie do komunistów? Na czym to zaufanie ze strony prymasa miałoby polegać? Niewątpliwie pod koniec 1956 r. ze strony prymasa Wyszyńskiego mamy do czynienia ze wsparciem, nazwijmy to, złagodzenia polityki państwa komunistycznego wobec Kościoła i społeczeństwa, co symbolicznie wyrażał Gomułka jako lider PZPR. Dlatego prymas postanowił żyrować tę sytuację przez apel o uczestnictwo w akcie wyborczym w styczniu 1957 r. Co więcej, prymas Wyszyński zawarł nawet z władzami tak zwane małe porozumienie, formalnie datowane na 31 grudnia 1956 r., które regulowało sposób wyboru biskupów z udziałem państwa, ale na modłę cywilizowaną, do przyjęcia dla Kościoła. Ustalono mechanizm wskazywania przez prymasa trójki kandydatów, z których władza godziła się na niektórych, a ostatecznie wyboru dokonywał papież.
Ale czy to znaczy, że prymas miał zaufanie do systemu politycznego, w którym funkcjonował Gomułka? Stefan Wyszyński był człowiekiem pozbawionym złudzeń. On nie podzielał tych nadziei, jakie wstrząsały umysłami części Polaków w 1956 i 1957 r., że to jest jakieś nowe otwarcie systemu komunistycznego. Nic takiego nie znajdziemy w jego wypowiedziach. Miał świadomość pewnych systemowych ograniczeń otwarcia październikowego. Dlatego zresztą sceptycznie patrzył na ówczesne polityczne zaangażowania katolików świeckich.
Pod koniec października 1956 r. przyjechali do Komańczy ówcześni przewodniczący i sekretarz Konferencji Episkopatu Polski, ze łzami prosząc prymasa o przebaczenie
Ale daleki jestem też od stwierdzenia, że już w 1956 r. prymas Wyszyński całkowicie nie ufał Gomułce. Pamiętajmy, że ich relacje skończą się jednym z największych starć wizerunkowych i osobistych w dziejach stosunków państwo–Kościół w PRL. Kulminacją tego sporu będzie przeciwstawienie przez Gomułkę obchodów tysiąclecia państwa polskiego kościelnemu jubileuszowi milenium chrztu Polski. W tomie, o którym rozmawiamy, widać zaledwie początek tej relacji: rozpoznawanie przez prymasa rzeczywistości Polski gomułkowskiej. W sumie zatem powiedziałbym, że w tamtym okresie Wyszyński do pewnego stopnia ufał Gomułce, ale jednocześnie było to zaufanie ograniczone, takie jak w zasadach ruchu drogowego – bo prymas miał świadomość tego, jak funkcjonuje polityka, także ta specyficzna polityka w państwie komunistycznym.
Andrzej Friszke Racja, że w polityce „zaufanie” to nie jest dobre słowo. Zwłaszcza nie pasuje ono do relacji polityków przeciwstawnych ideologicznie formacji. W takich sytuacjach nie ma miejsca na zaufanie – co najwyżej na możliwość porozumienia się.
Jeśli jednak trzymać się tej kategorii zaufania, to w roku 1957 (później będzie inaczej) ze strony prymasa widoczny jest pewien rodzaj zaufania do nowej ekipy partyjnej. Przywołam znamienny cytat z rozmowy kard. Wyszyńskiego z ówczesnym watykańskim prosekretarzem stanu, czyli na bardzo wysokim szczeblu. 15 maja 1957 r. prymas tłumaczył ks. Domenicowi Tardiniemu polską specyfikę, mówiąc: „Jest to «komunizm nacjonalistyczny», który walczy o suwerenność Polski, broniąc jej przed Moskwą”. To definicja samego Wyszyńskiego, wzięta z jego zapisków! Moim zdaniem w tym określeniu słychać echo pojęcia „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, o co Gomułka był oskarżany w czasach stalinowskich.
Podobny wątek występuje w rozmowie prymasa z Cyrankiewiczem 14 stycznia 1957 r. Premier mówi Wyszyńskiemu, że bezpośrednio po Październiku „gdy część partii przeszkadzała nam, Kościół nam pomagał”. Mówi otwarcie o antygomułkowskiej opozycji w PZPR: „Warto zrobić wszystko, by frekwencja była duża. Zbyt mała byłaby znakiem obojętności. Idzie tu o Gomułkę. Gdyby go nie było, bylibyśmy rozbici”. I od razu na tym spotkaniu powstaje pierwszy szkic komunikatu prymasa wzywającego do udziału w wyborach.
Trzeba zatem pamiętać, że Gomułka walczy wtedy z frakcją natolińską, czyli stalinowską w PZPR. A Wyszyński rozumie, że gdyby natolińczycy zwyciężyli, to będzie tylko gorzej. Stąd jego – pozytywnie nacechowane – określenie, że polityka Gomułki to komunizm nacjonalistyczny, broniący nas przed Moskwą. Prymas ma pełną świadomość, że Polska nie jest suwerennym krajem i ekipa Gomułki jest zależna od Moskwy, ale on sam definiuje, że w sumie bronią oni Polski przed Moskwą. Nie ulega wątpliwości, że później będzie z Gomułką już dużo gorzej.
A czy da się odtworzyć na podstawie zapisków przekonania polityczne samego prymasa Wyszyńskiego? On wtedy wraca do życia publicznego z internowania, z odosobnienia. Był wcześniej odcięty od kontaktu z zewnętrzną rzeczywistością. Jak wnikliwie postrzega politykę? Wyostrzył mu się wzrok czy może nie potrafi jej czytać?
Friszke W tym tomie nie znajduję odpowiedzi na te pytania, choć na to bardzo liczyłem. Brakuje mi tu refleksji o tym, na co Polska może sobie pozwolić, zwłaszcza w kontekście sytuacji na Węgrzech. Zresztą w zapiskach nic prawie nie ma o najeździe sowieckim na Węgry w listopadzie 1956 r. A na pewno prymas o tym czytał i myślał. Nie ma też refleksji o granicach ewentualnego pluralizmu w Polsce. Diariusz mógł być miejscem zapisywania takich rozważań. A jednak ich tam nie ma. Własne oceny prymasa musimy wyszukiwać w tym tomie przez takie sformułowania, jak tu przed chwilą zacytowałem.
Skibiński Ale to zupełnie zrozumiałe, że takich refleksji nie ma w Pro memoria. Po pierwsze, czwarty ich tom odzwierciedla sposób funkcjonowania prymasa po powrocie z więzienia. Te zapiski wyglądają trochę jak książka telefoniczna. Wyszyński spotyka się z dziesiątkami ludzi, duchownych i świeckich, którzy po stalinowskim okresie komunizmu próbują się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Intensywność spotkań jest w tym okresie gigantyczna. Takie natężenie trwa do roku 1958.
Drugi powód jest głębszy: to mentalność prymasa i jego sposób postrzegania rzeczywistości. On świadomie nie formułuje takich ocen. Z jednej strony wie bowiem, że Polska znajduje się w stanie uzależnienia ideologicznego od imperium sowieckiego i nie ma szans na ułożenie relacji między państwem a Kościołem z poszanowaniem wzajemnych pól integralności. Ale z drugiej strony nie jest mu wszystko jedno, który komunista rządzi, na ile jest on wyprany z więzów z własnym społeczeństwem. W tej perspektywie ekipa Gomułki jest bardziej związana z Polską niż poprzednicy. Ale też prymas nie ma złudzeń co do skali samodzielności nowego przywódcy.
Nie można też zatrzymywać się na ocenach z tego okresu, lecz trzeba widzieć ich dynamikę. Bardzo charakterystyczny jest tu casus Cyrankiewicza. Prymas podejrzewa go, że był inspiratorem aresztowania w 1953 r. W latach 1956–1957 obaj panowie spotykają się jednak kilkukrotnie. To taka odwilż w stosunkach Cyrankiewiczowsko-prymasowskich. Ale sympatii nie ma między nimi za grosz. A ewolucja tych stosunków skończy się w roku 1970 stwierdzeniem Wyszyńskiego, że Cyrankiewicz odpowiada za rzeź robotników na Wybrzeżu. To ocena na wyrost, ale prymas osobiście oskarżał o to Cyrankiewicza.
Jeśli chodzi o Gomułkę, to jest podobnie. Prymas widzi, że jakieś zmiany w Polsce następują, ale jednocześnie polityczna szachownica jest ustawiona na stałe i tego położenia nie da się zmienić. W tym sensie jego zupełnie nie interesują frakcje w PZPR. Natolińczycy nie są w ogóle problemem dla prymasa, on ich nie zauważa. Bo on nie myśli z perspektywy Komitetu Centralnego. W tym właśnie sensie, jak powiedział kiedyś były prezes Instytutu Pamięci Narodowej Łukasz Kamiński, edycja Pro memoria zmienia paradygmat myślenia o PRL. Po raz pierwszy mamy do czynienia ze źródłem tak wielkiej rangi, które zupełnie nie fascynuje się sporami wewnątrzpartyjnymi, prezentując postawę całkowicie niezależną od koniunktur w partii komunistycznej. Wyszyński to przedwojenny chadek, który patrzy na rzeczywistość w tamtych kategoriach, choć jest świadomy, co się wokół niego dzieje.
Prymas ma świadomość, że Polska nie jest suwerennym krajem i ekipa Gomułki jest zależna od Moskwy, ale on sam definiuje, że w sumie bronią oni Polski przed Moskwą
Są też praktyczne powody, dla których prymas nie zapisywał swoich refleksji politycznych. Po pierwsze, trzeba pamiętać, że kartki z zapiskami Pro memoria były dostępne dla wszystkich pracowników Sekretariatu Prymasa. Każdy z nich mógł tam zajrzeć, również osoby utrzymujące kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa. Bezpieczniej było nie pisać tam wszystkiego. Pro memoria zatem to nie jest zbiór wszystkich przemyśleń prymasa.
Friszke Ten ostatni argument mnie najbardziej przekonuje, bo to przecież całkowicie niemożliwe, żeby człowiek o takim horyzoncie myślowym jak Stefan Wyszyński nie zauważył i nie poddał refleksji sytuacji na Węgrzech. Mógł nie chcieć zostawiać swych myśli na papierze. Miał przecież za sobą doświadczenie z 1953 r., że władze zabrały mu te notatki (w tym tomie czytamy zresztą o ich oddawaniu).
Natomiast uważam, że prymas nie mógł ignorować dylematu „natolińczycy czy Gomułka”. On mógł tego tak nie nazywać, ale przecież obchodziło go, kto rządzi w Polsce. Czy są to neostalinowcy, których celem jest fizyczne zniszczenie Kościoła i upodobnienie Polski do Moskwy, wedle sowieckich standardów, czy też ci komuniści, którzy uznają istnienie Kościoła i są gotowi dać mu pewną autonomię, wyrażoną m.in. w małym porozumieniu z grudnia 1956 r. To było wtedy centralne pytanie o stosunki w Polsce, a za nim szły dalsze, o zakres wolności Polaków. Nie można było tego ignorować, nawet – jak słusznie powiedział pan Skibiński – w sensie intelektualnym żyjąc ideami chadecji lat trzydziestych.
Skibiński Zgadzam się absolutnie, że nie było mu wszystko jedno. I on rzeczywiście postawił na Gomułkę, uznając, że to jest opcja do przyjęcia na tym etapie. Natomiast mnie chodziło o coś innego. Myślę bowiem, że różnimy się nie w sposobie postrzegania prymasa, tylko postrzegania PZPR.
Dla mnie istnieje bardzo cienka granica między neostalinizmem a gomułkowszczyzną. Wystarczy popatrzeć chociażby na Cyrankiewicza, czyli premiera z czasów stalinowskich. I podkreślam, że prymas nie tyle abstrahował od zmiany sposobu funkcjonowania państwa i zmiany jego celów po Październiku, ile nie był przywiązany do myślenia takimi kategoriami, które podpowiadają nam dysydenci partyjni – a to oni narzucili historykom dominujący sposób myślenia o historii PZPR. Według nich kluczowe znaczenie miał spór puławian z natolińczykami. A dla Wyszyńskiego ten spór w ogóle nie miał charakteru zasadniczego. W tej kwestii mam większe zaufanie do prymasa niż do dotychczasowego pokolenia historyków. Moim zdaniem z zapisków prymasa należy więc wyciągnąć wniosek, że trzeba na nowo napisać historię PZPR.
Jeśli jednak na wysokim szczeblu w Watykanie prymas mówi o polskim komunizmie nacjonalistycznym, to chyba można powiedzieć, że stawiał właśnie na komunizm nacjonalistyczny (czyli gomułkowski), a nie internacjonalistyczny?
Skibiński Na pewno tak. Tutaj między nami nie ma sporu. Zresztą określenie „nacjonalistyczny” może być kalką z języka włoskiego. Prymas dość często w notatkach po polsku zostawiał takie naleciałości z innych języków, którymi się posługiwał w kontaktach z rozmówcami. Widać to zwłaszcza podczas pobytu w Rzymie. Ale dla niego liczyła się w tej kwestii nie frazeologia nacjonalistyczna (gdyby myślał w tych kategoriach, to w roku 1968 powinien poprzeć Mieczysława Moczara, czego przecież nie zrobił), lecz samodzielność Polski względem Moskwy.
W przeciwieństwie do księży patriotów, zaprzedanych komunistycznej władzy, w latach 1953–1956 urzędujący polscy biskupi wybrali raczej sposób przetrwania poprzez „nicnierobienie”
Pod tym względem charakterystyczny jest jego zapis w Pro memoria z 31 grudnia 1966 r. (był już wcześniej publikowany). Pisał wtedy, że jednym z trzech podstawowych celów milenium chrztu Polski było szukanie poszerzenia samodzielności Polski względem Moskwy. To dla niego się liczyło.
Friszke Pod tym względem się zgadzamy. Natomiast ja mimo wszystko powtórzę, że słyszę w określeniu „komunizm nacjonalistyczny” echo pojęcia „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. Prymas doskonale pamiętał, że właśnie pod tym hasłem kilka lat wcześniej miała miejsce niezwykle agresywna kampania przeciwko Gomułce. Nie mógł się tym nie interesować, więc musiał mieć to pojęcie w głowie. Nie mogę zgodzić się z pretensją, że historycy uważają za centralny spór natolińczycy–puławianie, ale też nie sposób go ignorować. W systemie monopartyjnym układ sił między frakcjami określa granice wolności ludzi, kultury, zakres praworządności, stopień autonomii wobec Moskwy.
Proponuję teraz przejście do kwestii wewnątrzkościelnych. W jaki sposób po swoim powrocie do Warszawy i Gniezna prymas podchodził do kwestii rozliczeń tych biskupów, którzy zawiedli w poprzednich latach, i do duchownych, którzy w różnych formach współpracowali z władzami? Pytam o to ze świadomością, że wtedy zrodziło się specyficzne rozumienie pilnie strzeżonej jedności episkopatu, które ma swoje konsekwencje aż do dzisiaj. Kogo prymas rozliczał, komu przebaczał? Czy można pod tym względem znaleźć jakieś kryteria?
Białkowski Trzeba zacząć od tego, że gdy pod koniec października 1956 r. przyjechali do Komańczy biskup Zygmunt Choromański, sekretarz Konferencji Episkopatu Polski, i ówczesny przewodniczący KEP, biskup łódzki Michał Klepacz, to ze łzami w oczach poprosili prymasa o przebaczenie. Ich postawa wobec władz państwowych, zwłaszcza w latach 1953–1956, w okresie uwięzienia prymasa, była zdecydowanie uległa.
Obaj zatem mają świadomość, że zawiedli. I obaj uzyskują przebaczenie. Nie ponoszą żadnych konsekwencji. Prymas ma pełną świadomość tego braku rozliczenia. W jego rozumieniu jest to działanie świadome i celowe. Wspomina na kartach Pro memoria, że nie podejmuje rozliczeń właśnie dlatego, żeby nie dokonywać wyłomu w episkopacie, aby zachować całkowitą jedność episkopatu, jego zwartość, integralność. I w tym celu gotów jest ponieść ofiarę z samego siebie, swojego bólu, cierpienia i zawodu osobistego, którego doznał.
Ciekawym dalszym etapem tych relacji jest wspomniany już historyczny wyjazd prymasa Wyszyńskiego do Rzymu. Jest to jedna z najdłuższych jego podróży do Włoch – trwa od 6 maja do 18 czerwca 1957 r. Zabiera w nią zarówno skompromitowanego bp. Klepacza, jak też człowieka, którego w tym kontekście należy sytuować na przeciwległym biegunie: autentycznego męczennika z czasów stalinowskich, bp. Antoniego Baraniaka. Był on wówczas biskupem pomocniczym gnieźnieńskim. Ten wyjazd stał się dla niego życiową cezurą. Właśnie wtedy, zresztą w bardzo miłych okolicznościach przyrody, już w czasie podróży po południowej części Półwyspu Apenińskiego, prymas przekazał mu – i całej towarzyszącej mu grupie duchownych – informację o nominacji Baraniaka na urząd arcybiskupa metropolity poznańskiego. Baraniak to postać absolutnie niezłomna i niewzruszalna w swojej wierności prymasowi.
Został aresztowany równolegle z Wyszyńskim i wrócił ze swojego internowania po prymasie.
Białkowski Przeszedł podobną drogę co prymas, ale skala represji wobec Baraniaka była nieporównywalnie większa, łącznie z torturami fizycznymi.
Jednak biskupi to nie wszystko. Obok szczebla najwyższego hierarchii kościelnej jest też inny bardzo ważny poziom, mianowicie duchowni, którzy kierowali diecezjami jako wikariusze kapitulni, jak na przykład w Gnieźnie ksiądz infułat Stanisław Bross czy we Wrocławiu ksiądz infułat Kazimierz Lagosz. W tych przypadkach linia działania prymasa jest bardzo wyraźna. Ci duchowni aspirowali do odgrywania bardzo znaczącej roli, ale zostali całkowicie odsunięci na boczny tor.
Nic dziwnego, bo np. ks. Bross skompromitował się bardzo, odbywając ingres do katedry gnieźnieńskiej, zasiadając na tronie prymasowskim, nadużywając w ceremoniale różnych symboli i oznak władzy. Podobnie było z ks. Lagoszem. Zatem na poziomie duchownych średniego szczebla, ale posiadających w tej nadzwyczajnej sytuacji władzę ordynariuszy prymas zachował się bardzo jednoznacznie, całkowicie ich odsuwając. Tutaj był bezwzględny. Obu księży nie spotkały jednak surowe kary dyscyplinarne. W ciągu kilku lat obaj opuścili diecezje, którymi niesławnie kierowali w latach 50. Ksiądz Lagosz zmarł w Warszawie w 1961 r., a ks. Bross we Wrocławiu w 1982 r.
Jak zrozumieć tę różnicę w podejściu do skompromitowanych biskupów i skompromitowanych księży?
Skibiński To dość oczywiste. Prymas nie dezawuuje wyświęconych biskupów, bo to dużo trudniejsze. Zmienia natomiast wikariuszy kapitulnych, którzy nie byli biskupami, czyli nie byli dożywotnimi ordynariuszami danej diecezji.
Drugi aspekt jest taki, że prymas Wyszyński aż tak źle nie oceniał postawy Klepacza i Choromańskiego. Owszem, zdarzały mu się surowe słowa, np. z 1956 r., że trzy lata wcześniej bronił go tylko Niemiec i pies. Jednak to słynne zdanie nie oddaje całościowo podejścia prymasa do kościelnych rozrachunków z biskupami za lata 1953–1956. Bo w przeciwieństwie do księży Lagosza czy Brossa, zaprzedanych komunistycznej władzy, urzędujący polscy biskupi wybrali raczej sposób przetrwania poprzez „nicnierobienie”. Po prostu byli bardzo mało aktywni we wcielaniu w życie w swoich diecezjach rozmaitych pomysłów na kontrolę wewnętrzną Kościoła przez środowisko księży patriotów. Oni po prostu trwali w zawieszeniu. I okazało się, że to wcale nie było najgorsze rozwiązanie. Również Konferencja Episkopatu Polski w czasie uwięzienia prymasa pracowała – pod kierownictwem biskupów Klepacza i Choromańskiego – ale tam się praktycznie nic nie działo poza działaniami czysto administracyjnymi.
Białkowski Wynikało to z faktu udziału w obradach KEP tych wikariuszy kapitulnych, co do których nie było pewności, że dochowają tajemnicy kanonicznej. Natomiast częściej zwoływana była Komisja Główna, czyli ścisłe prezydium episkopatu, gdzie już tych panów się nie zapraszało, bo nie byli jej członkami. To była raczej strategia przetrwania, przeczekania, hibernacji. Dopiero rok 1956 przyniósł pod tym względem istotną zmianę. Widać to choćby w tematyce listów pasterskich, które od razu zaczęły się pojawiać. Wcześniej ich prawie nie było. Były za to wydawane dokumenty mocno zideologizowane – powiedziałbym nawet: pisane przez episkopat niejako na zamówienie centralnych władz państwowych.
Friszke Dorzuciłbym jeszcze uwagę, że po 1956 r. prymasowi zależało przede wszystkim na wewnętrznym skonsolidowaniu Kościoła. Aby osiągnąć to zjednoczenie pod jego przywództwem, nie można było iść za głęboko w rozliczenia z przeszłością, bo one z natury rzeczy dzielą. Odsetek księży zaangażowanych w ruch po stronie władzy oblicza się na 10%. Zresztą trzeba pamiętać i o tym, że w Łodzi biskup Klepacz był osobą bardzo popularną i szanowaną. Gdyby nagle zaczęły go spotykać jakieś afronty ze strony prymasa, byłoby to niezrozumiałe dla mieszkańców diecezji łódzkiej i krzywdzące w ich oczach.
Dziwi mnie natomiast – i nie mam na to dobrego wyjaśnienia – że bp Zygmunt Choromański pozostał sekretarzem KEP aż do swojej śmierci w 1968 r. Jego funkcja to urząd bardziej administracyjny i tu łatwiej było wprowadzić zmianę niż na urzędzie biskupa diecezjalnego. Uważam więc – tu słowo „zaufanie” jest jak najbardziej potrzebne – że Wyszyński miał zaufanie do Choromańskiego jako swojego biskupa pomocniczego, pomimo zaszłości z lat 1953–1956. Dlaczego tak było, tego właśnie nie rozumiem. Ale mam prawo nie rozumieć.
Skibiński Należałoby odróżnić tych, którzy wykazali się słabością, od tych, którzy zdradzili. Choromański i Klepacz to byli ci słabi, którzy nie potrafili przeciwstawić się władzy. Ale w gruncie rzeczy Wyszyński był przekonany o ich wewnętrznej lojalności. A trzeba pamiętać, że Choromański był człowiekiem zaufania jeszcze kard. Augusta Hlonda. To Hlond ustanowił go biskupem pomocniczym warszawskim i sekretarzem episkopatu. Wyszyński odziedziczył zatem Choromańskiego po poprzedniku. Podobnie zresztą jak wspomnianego wcześniej biskupa Baraniaka, który był jednym z najbliższych współpracowników kardynała Hlonda w Gnieźnie.
Bp Choromański miał mentalność kanonisty i administratywisty. Prymas widocznie ocenił, że będzie on lojalny – i rzeczywiście był lojalny. To Choromański przecież przez cały okres gomułkowski niósł na sobie główny ciężar utarczek administracyjno-publicznych z władzami. Bardzo zaciekle bronił codziennych interesów Kościoła i resztek swobód społecznych w Polsce. W jakimś sensie prymas dał mu drugą szansę, przywrócił go do życia, a on z tego skorzystał.
Zabierając bp. Klepacza do Rzymu razem z bp. Baraniakiem, prymas zapewne chciał pokazać, że Kościół w Polsce to i ci słabi, i ci heroiczni. Czym innym od słabości była natomiast zdrada, jak było w przypadku Brossa. Bo przecież nie wszyscy wikariusze kapitulni z okresu stalinowskiego zdradzili. Na przykład ks. Franciszek Jop, który był wikariuszem kapitulnym archidiecezji krakowskiej, potem został biskupem opolskim. Krótko mówiąc, nie trzeba było być świnią na tym stanowisku. Wydaje mi się, że takie rozróżnianie to klucz do polityki personalnej prymasa Wyszyńskiego.
Białkowski Ale warto też dodać, że władze partyjno-państwowe o biskupie Klepaczu nie zapomniały. W Pro memoria pod datą 17 października 1963 r. prymas zanotował bowiem, że rządzący sondują możliwość zawarcia konkordatu, ale pod warunkiem, że rozmowy będzie prowadził wyłącznie bp Klepacz. W połowie lat 60. rozpoczęto natomiast intrygę mającą doprowadzić do nominacji kardynalskiej Klepacza. Zaangażowane w to były polskie służby specjalne. Wszystko spaliło na panewce, ponieważ w styczniu 1967 r. bp Klepacz umarł. A kapelusz kardynalski otrzymał wtedy młody arcybiskup krakowski Karol Wojtyła.
Chciałbym przejść do wątku „prymas a świeccy katolicy”. Czy porównywali Panowie zapiski kardynała Wyszyńskiego z dziennikami Jerzego Zawieyskiego i Janusza Zabłockiego?
Friszke Dzienniki Zawieyskiego nie są opublikowane w całości. Ale zapewniam – bo czytałem całość i pomagałem w ich edycji – że opublikowane są wszystkie fragmenty dotyczące Kościoła i spraw publicznych. Pominięto – ze względu na ogrom pozostawionego przez pisarza materiału – część refleksji nad książkami czy przedstawieniami teatralnymi, niektóre refleksje dotyczące własnej twórczości, samopoczucia itp. Można zatem te edycje porównywać pod względem ukazania spraw publicznych.
Białkowski Te trzy źródła memuarystyczne są też dobrym punktem wyjścia do sporządzenia charakterystyki każdego z autorów. Nawet pomimo tych zabiegów, o których mówił prof. Friszke, w dziennikach Zawieyskiego mamy jednak obraz świata kręcącego się wokół niego samego. Egocentryzm jest elementem bardzo mocno odróżniającym Zawieyskiego od Wyszyńskiego. Prymas też pisze o sobie, ale robi to w inny sposób, przyswajalny. U Zawieyskiego po prostu znaczna część narracji dotyczy jego życia, jego potrzeb, jego oczekiwań i relacji osobistych.
Z tych trzech źródeł najbardziej polityczne są dzienniki Janusza Zabłockiego. To wyrafinowany, a czasami nawet wyrachowany polityk, który ma olbrzymie ambicje. Widać to na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Natomiast Zawieyski mimo pełnienia wysokich funkcji politycznych – był przecież członkiem Rady Państwa – pozostaje w swym dzienniku przede wszystkim artystą literatem. Co nie zmienia faktu, że jest tam wiele ważnych opisów świata polityki, nawet bardzo ciekawych i bardzo istotnych.
Diariusz prymasa Wyszyńskiego to przede wszystkim dziennik człowieka Kościoła, opatrznościowego pasterza, a także męża stanu. Dla niego Kościół jest perspektywą absolutnie priorytetową, najważniejszą, porządkującą wszystko inne.
Skibiński Wydaje mi się, że trudno porównywać te trzy dzienniki. Zawieyski i Zabłocki to, w różnym stopniu, uczestnicy polityki PRL-owskiej, Wyszyński natomiast jest, można powiedzieć, elementem zewnętrznym wpływającym na politykę. Prymas nie jest politykiem, ale politykę rozumie i się do niej odnosi. Takie usytuowanie pozwala mu spojrzeć niekiedy z szerszej perspektywy niż uczestnikom wydarzeń uwikłanym w sprawy bieżące. Również ranga postaci jest zupełnie inna. W przypadku kardynała Wyszyńskiego mamy jednego z najwybitniejszych Polaków XX wieku. Zawieyski i Zabłocki to osoby w najnowszej historii Polski rozpoznawalne, ale na pewno nie z pierwszej dziesiątki. Dlatego wolałbym tych dzienników nie porównywać.
Trzeba też pamiętać, że u obu panów Z. w pisanych dziennikach istnieje silny element kreacyjny. To, co czytamy, jest z zamierzenia przewidziane do jakiejś formy publikacji. Natomiast w przypadku Wyszyńskiego są to notatki robocze, pisane właśnie ku pamięci, pro memoria. To nie było pisane jako dziennik osobisty, lecz jako dziennik roboczy – po to, żeby mieć notatki do dalszej pracy.
I ostatnia różnica – objętość. W przypadku Wyszyńskiego mamy dwadzieścia osiem tomów notatek z trzydziestu lat. To kilka, jeśli nie kilkanaście razy więcej niż w przypadku Zabłockiego i Zawieyskiego.
Friszke Zgadzam się z tymi rozróżnieniami. Dodałbym jeszcze, że Zabłocki mógł wprowadzać poprawki do oryginalnych notatek. Gdy on sam pokazywał mi fragmenty swojego dziennika (było to około roku 2000), wszystko to było już przepisane, to nie były rękopisy. A zatem nie wiemy, co on sam skreślił, co dopisał, które komentarze pojawiły się post factum.
Poza wszelką dyskusją jest również fakt, że diariusz prymasa Polski to dokument z zupełnie innej półki niż dzienniki dwóch działaczy katolickich. Ważne natomiast – i o tym warto porozmawiać – jak kardynał Wyszyński widział rolę laikatu, choćby na przykładzie obu wymienionych działaczy, a w roku 1957 głównie Zawieyskiego, bo Zabłocki jeszcze był za młody.
Ta kwestia budzi zresztą ogromne namiętności. Obejrzałem niedawno w internecie dyskusję na ten temat z udziałem Jana Żaryna, Pawła Skibińskiego i Rafała Łatki, którą dwa lata temu zorganizował IPN. To, co powiedział Łatka, wzbudziło moje najżywsze oburzenie – uważał on świeckich działaczy katolickich w PRL en bloc za kolaborantów, sługusów reżimu, agentów komunistycznych, a nawet sowieckich.
W moim przekonaniu natomiast Wyszyński rozróżniał dwa rodzaje laikatu. Jeden to ludzie związani z formacyjnymi organizacjami kościelnymi, jak Odrodzenie, Juventus Christiana, Sodalicja Mariańska. Gdy oni do niego przychodzili, to radził im, żeby byli ostrożni i wstrzymywali się z aktywnością – bo nie wiadomo, co dalej będzie politycznie. Ci świeccy prowadzą pracę formacyjną i misyjną, nie polityczną.
Druga grupa natomiast to krąg osób aktywnych w przestrzeni publicznej. Tu mieszczą się i powstające wtedy Kluby Inteligencji Katolickiej, i wydawnictwa katolickie, i działacze polityczni. To są wszystko ludzie, którzy działają na własną odpowiedzialność i na własne ryzyko – co prymas akceptuje i tego nie podważa. Nie traktuje ich tak jak pan Łatka, lecz uznaje za działaczy, którzy mają prawo do samodzielnej aktywności. Taka jest zresztą kościelna tradycja. Również przed II wojną światową działacze chadeccy nie byli przedłużeniem hierarchii kościelnej, lecz zachowywali swoją autonomię. Zawierali różne sojusze i nie biegali do prymasa po akceptację.
Rzecz jasna, z tej oceny wyłączone jest Stowarzyszenie PAX. Ono już wcześniej zasłużyło na surową ocenę prymasa i dla nich nie znajduje on dobrego słowa. Nie ma nawet próby spotkań z liderem PAX-u, Bronisławem Piaseckim. Pozostali działacze katoliccy natomiast w różnych sytuacjach, specyficznych dla PRL, i z różnym skutkiem podejmują się jakiegoś pośredniczenia w polityce między Kościołem a władzami. Tu zwłaszcza Zawieyski będzie niewątpliwie osobą szalenie ważną. I w sytuacji marginesu wolności po 1956 r. działacze ci starają się tworzyć inicjatywy kulturalne, społeczne, także polityczne przez wspieranie dążeń do większej wolności i praworządności.
Skibiński Rozróżnienie, które zaproponował prof. Friszke, ma podstawowe znaczenie. Odróżniłbym to także terminologicznie. Laikat pierwszy to świeccy działający w Kościele. A ten drugi wymiar to działalność publiczna katolików świeckich. I tu pojawia się problem, bo jak katolik ma prowadzić działalność publiczną w państwie totalitarnym? Na to pytanie prymas też nie odpowiada jednoznacznie, ale jednocześnie bardzo sceptycznie reaguje na owoce działalności różnych osób próbujących prowadzić taką działalność.
Nie tłumacząc radykalnych ocen mojego kolegi i współpracownika Rafała Łatki, powiem, że moim zdaniem zarzut prymasa Wyszyńskiego w stosunku do wszystkich środowisk katolickich zaangażowanych politycznie po 1956 r. w rzeczywistość gomułkowską to zarzut niedostatecznego katolicyzmu. To dotyczy zarówno Zawieyskiego, jak i Mazowieckiego czy Zabłockiego. Pomijam PAX, bo tu sprawa jest jasna. Z nimi prymas w zasadzie nie rozmawia. Natomiast z ludźmi Ruchu „Znak” rozmawia permanentnie, podobnie jak ze środowiskiem przyszłego Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego.
„Zarzut niedostatecznego katolicyzmu” to bardzo poważne sformułowanie z Pańskiej strony. A przecież w Pro memoria znajdujemy opinię prymasa z 10 stycznia 1957 r., przed wyborami parlamentarnymi, o tym, że jest „wąski wachlarz katolickich posłów «z prawdziwego zdarzenia». Do takich zaliczam panów Stommę, Zawieyskiego, Gołubiewa. Natomiast nie mogę zaliczyć do «katolików z prawdziwego zdarzenia» ludzi tego typu co pan Frankowski i inni. Możemy głosować na ludzi posiadających jakiś pion moralny”. Czyli dla prymasa kategoria, którą Pan określił jako „niewystarczająco katoliccy”, zaczyna się od Frankowskiego (czyli ChSS), a nie od Zawieyskiego, jak Pan uznał.
Skibiński Dlatego trzeba mówić o pewnej gradacji. I mieć świadomość, że te oceny mogą się zmieniać w czasie. Rzeczywiście w 1956 r. prymas uważał, że „Znak” to jakiś głos katolicki w przestrzeni publicznej. Natomiast kluczowe jest moim zdaniem to, co prof. Friszke nazwał pośrednictwem. I jest to dynamiczne, zmienne w czasie.
Ci katolicy, którzy poszli do polityki w 1957 r., chcieli mieć jakiś wpływ polityczny. Ale wpływ polityczny w rzeczywistości PRL był warunkowany współpracą z PZPR. W związku z tym większość posłów „Znaku” zajmowała się transmisją komunikatów partyjnych w stronę prymasa. A prymas oczekiwał od nich czegoś odmiennego – transmisji komunikatów kościelnych w stronę partii. Z czasem narastały pod tym względem różnice i napięcia. I prymas zaczął uznawać, że ta formuła się nie sprawdza.
Za jakiś czas prymas stwierdzi, że to, co początkowo uważał za katolicki przyczółek w rzeczywistości PRL, staje się niebezpiecznym elementem PRL-owskiej rzeczywistości wewnątrz katolicyzmu. W tej kwestii wielu szczegółów jeszcze nie znamy. Na przykład chciałbym poznać w całości korespondencję Jerzego Turowicza z prymasem Wyszyńskim, a jest ona zastrzeżona.
Przykładowo: w 1957 r. Stanisław Stomma był w oczach prymasa Wyszyńskiego katolickim posłem. W roku 1976 jego głosowanie w sprawie konstytucji PRL będzie traktowane pozytywnie przez kardynała. Ale wcześniej różne rzeczy będą dzielić obu panów bardzo mocno.
Friszke Nie wnikając w kwestie szczegółowe, chciałbym w tym momencie postawić pytanie fundamentalne dla dyskusji o relacjach między kardynałem a świeckimi działaczami katolickimi. Gdzie według prymasa Wyszyńskiego przebiegają granice ortodoksji? Czym jest katolicyzm i Kościół? Ile jest wolności w Kościele? Na ile przekaz katolicki ma być jednolity?
Pytam o to, bo mam wrażenie, że z czasem (to nie jest jeszcze tak mocno widoczne w tym tomie, o którym rozmawiamy) prymas uznał, że powinien być jednolity przekaz i jednolite dowództwo. Wątpliwe były inne spojrzenia filozoficzne czy teologiczne, zapożyczane z Zachodu, inspirowane II Soborem Watykańskim. A dla ludzi z Ruchu „Znak” było to oczywiście trudne do przyjęcia. Bo oni byli w ogromnej części uformowani przez zachodnią myśl filozoficzno-teologiczną. Oni, myśląc o Kościele, odnosili się do katolicyzmu w wymiarze powszechnym, a przynajmniej europejskim.
Uważam zatem, że bardzo istotne wątki pozwalające zrozumieć różnice i napięcia, o których mówimy, to: czym powinien być Kościół, problem wolności myślenia w Kościele i pytanie o to, jaki był zakres pluralizmu i wolności myślenia w Kościele prymasa Wyszyńskiego. Natomiast kwestie bycia przez świeckich działaczy pośrednikami między kardynałem a władzami PRL trzeba by analizować szczegółowo, punkt po punkcie, bo nie da się tego zamknąć w jednej formule. Sam próbowałem to zrobić na przykład w monografii o Kole Poselskim „Znak”.
Skibiński Prymas Wyszyński na pewno nie był apodyktycznym autokratą, który niszczył wewnętrzny pluralizm kościelny. Z takim stawianiem sprawy nie mogę się zgodzić z perspektywy źródłowej, a nie z perspektywy mojego stosunku do jego osoby. Nie zgadzam się też z tezą, że Ruch „Znak” lepiej widział Kościół powszechny niż prymas Wyszyński. To opowieść po prostu nieprawdziwa. Nie jest to opis realiów, lecz raczej samoświadomości niektórych świeckich działaczy. Wydaje mi się, że bardziej twórcze byłoby zresztą mówienie nie o relacjach prymasa Wyszyńskiego z Ruchem „Znak” (bo on łączył wiele środowisk i nurtów), lecz z konkretnymi ludźmi, np. Stanisławem Stommą czy Jerzym Zawieyskim. Te wielkie skróty myślowe czasem zaciemniają obraz.
Białkowski Dyskusja pomiędzy Panami pokazuje, że istniejące różnice i podziały są bardzo złożone, wcale nie takie jednoznaczne. Być może należy je opisywać też w sposób niejednoznaczny, nie w sposób czarno-biały.
Dalsze analizy tych zagadnień widziałbym w dwóch wymiarach: politycznym i kościelnym. Panowie mówili teraz więcej o tym pierwszym wymiarze. A ważny jest także wymiar eklezjalny: jak te środowiska funkcjonują w relacji z prymasem i ze zmieniającym się Kościołem. Bo przecież na procesy dziejące się w Polsce nakłada się II Sobór Watykański, który jest wielką cezurą dla Kościoła. Warto kiedyś podyskutować pod tym właśnie kątem, porównać sytuacje z lat przedsoborowych i po roku 1970. Kościół powszechny się wtedy zmieniał, dostosowywał się do współczesności. Jak ten proces oddziaływał na Kościół w Polsce, na prymasa Wyszyńskiego, na środowiska świeckich katolików, na ich wzajemne relacje?
Trzeba będzie zatem wrócić do tych wątków przy okazji publikacji kolejnych tomów zapisków Pro memoria.
Michał Białkowski – ur. 1974. Historyk Kościoła i politolog, dr hab., profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek, m.in. Protokoły konferencji polskich ojców soborowych. Zbiór dokumentów. Redaktor naukowy czwartego tomu Pro memoria Stefana Wyszyńskiego, obejmującego lata 1956–1957. Współredaktor książki Prymas i Papież. Studia poświęcone prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu i papieżowi Janowi Pawłowi II. Od 2017 r. jest prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Toruniu, pełni również funkcję sekretarza Porozumienia Klubów Inteligencji Katolickiej w Polsce.
Paweł Skibiński – ur. 1973. Historyk, politolog, dr hab., profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Był wicedyrektorem Muzeum Historii Polski (2006–2008) oraz dyrektorem Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego (2010–2015). Od 2020 r. wicedyrektor Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego. Zajmuje się m.in. historią najnowszą Polski i Hiszpanii. Autor książek, m.in. Państwo generała Franco: ustrój Hiszpanii w latach 1936–1967, Między ołtarzem a tronem. Państwo i Kościół w Hiszpanii w latach 1931–1953, Polska 1918. Polityka i życie codzienne, Odnowa tej ziemi. I pielgrzymka Jana Pawła II do Polski, czerwiec 1979. Przewodniczący zespołu redakcyjnego wielotomowej edycji Pro memoria Stefana Wyszyńskiego.
Andrzej Friszke – ur.1956. Historyk, prof. dr hab., członek korespondent Polskiej Akademii Nauk. Profesor w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Od 1982 r. redaktor działu historycznego „Więzi”, członek Rady Naukowej Laboratorium „Więzi”. Autor licznych książek, m.in.: Opozycja polityczna w PRL 1945–1980; Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956–1989; Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi; Polska. Losy państwa i narodu 1939–1989; Rewolucja Solidarności 1980–1981; Między wojną a więzieniem. Młoda inteligencja katolicka 1945–1953; Sprawa jedenastu. Uwięzienie przywódców NSZZ „Solidarność” i KSS „KOR” 1981–1984; Państwo czy rewolucja. Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892–1920.
Dyskusja ukazała się w kwartalniku „Więź” jesień 2021.