Pochylam się nad notesem Miklósa Radnótiego, patrzę w pożółkłe światło między wersami, jakbym chciał z niego wyczytać prawdę zapisaną atramentem sympatycznym. Robię to, bo jedynie konkret umie, przynajmniej na chwilę, postawić się nicości. Te wiersze zastąpiły Radnótiemu nieśmiertelnik.
Pamięci Kazimierza Waligórskiego (1919–1945)
Dzisiaj narysujemy linię papilarną. Wydobędziemy ją z błotnistego tła. Dotąd niewidzialną unaocznimy, nieprzytomną ocucimy, a zaprzeszłą uprzytomnimy. Zrównaną z ziemią uwypuklimy. Leżącą bez zmysłów – uzmysłowimy. Nakreśloną woskiem poprawimy ołówkiem. Bo ołówek, jak twierdzą przewrotni księgoznawcy, trzyma najdłużej. Jest nie do zdarcia. I z gruntu nie do wymazania.
Ta linia początek bierze na pograniczu Serbii, Bułgarii i Rumunii, w samym środku trójkąta wołoskiej magii, to znaczy w Borze, gdzie od początku XX wieku na wielką skalę wydobywano, wytapiano i hartowano miedź. Obecnie, po dekadach socjalizmu i latach turbokapitalizmu, jest to miasto upiór, swoją widmowością kwalifikujące się do miana miejsca niewidzialnego, tak jak niewidzialna może być dziura w skarpecie, jeśli pożre swoją żywicielkę.
Kopalnia wsysa materię. Dość wspomnieć, że najbardziej reprezentacyjna ulica w Borze kończy się przepaścią, a lokalny wydział promocji turystyki reklamuje miasto jako największą jamę w Europie, co oczywiście ma uczulić zwiedzających na piękno eksploatacji odkrywkowej i gwarantowaną przez nią księżycowość pejzażu, ale jeśli weźmiemy pod uwagę trzydziestoprocentowe bezrobocie, masową emigrację i ogólne nomen omen zdołowanie, nabiera znaczenia zgoła dosłownego.
Nie zawsze tak było. Po 1904 r., kiedy właściciel kopalni, Đorđe Vajfert (1850–1937), sprzedał ją paryskiemu konsorcjum Mirabaud, Francuzi rozpoczęli proces metamorfozy zabitej deskami wsi w nowoczesną kolonię górniczą, do której zjeżdżali pracownicy z całej Europy. Bor prosperował coraz lepiej, dopóki III Rzesza nie zajęła Paryża. Niemcy, korzystając z usług organizacji Todt, podpięli kopalnię do maszynerii wojennej, wydobyta ruda zaspokajała odtąd potrzeby przemysłu zbrojeniowego. Brak siły roboczej sprawił, że od lata 1943 r. w górzystej okolicy powstały trzydzieści trzy obozy pracy przymusowej, oznaczone później nazwami niemieckich miast i regionów: Drezden, Innsbruck, Berlin, Brünn, Wien, Bregenz, Heidenau, Rhön, Vorarlberg, Holstein, Westfalen, Tirol, Sachsen itd.
Kolaborujące z nazistami Węgry, dyktatorską ręką rządzone przez admirała Miklósa Horthyego, wysyłały do Boru Żydów, nazarejczyków, sabatarian i świadków Jehowy. W zamian otrzymywały dwa kilogramy chromu i osiemdziesiąt kilogramów skały płonnej za każdego robotnika. Pierwszy transport, liczący tysiąc dwieście osób, dotarł tam w czerwcu 1943 r., drugi, pięć tysięcy osób, późną wiosną 1944 r.
Wśród nich znalazł się Miklós Radnóti (1909–1944), poeta, eseista i tłumacz m.in. Wergiliusza, który ekspresjonizm, bez uszczerbku dla mocy wyrazu, wtłaczał w ramy klasycyzmu, aleksandrynem i heksametrem rytmizując ody, elegie i eklogi. Ten pacyfista, komiliton niedostatku, strat i braków, od urodzenia uzbrojony w śmierć1, tworzył literaturę zawierającą jednocześnie pierwiastek katastrofizmu2, jak i epikurejskiej radości życia. Akcję liryczną swoich wierszy, nawet tych obozowych, często osadzał w bukolicznych dekoracjach. Wierzył, że przyroda może być odtrutką na jady ideologii zżerających Europę. Złu przeciwstawiał świat zwierząt, rzeczywistość amoralną, a przez to niepokalaną – idyllę bez uprzedzeń, jakie narzuca cywilizacja.
Radnóti nie traci nadziei
Wezwanie otrzymał 19 maja 1944 r. Mieszkali wówczas z żoną Fanni (1912–2014) w Peszcie na ulicy Pozsonyi. Tego wieczora napisał jeszcze wiersz Wyimek (Töredék), zaczynający się od słów: „W takich czasach żyłem na ziemi”3, a dzień później stawił się w Sződliget pod Vácem, gdzie wojsko zorganizowało punkt zborny. Czekając na wyjazd, wysłał do domu pięć pocztówek i pięć listów. 27 maja razem z większą grupą został wywieziony do Serbii.
Zaczęła się trwająca pięć i pół miesiąca kalwaria, chociaż początek podróży tchnął optymizmem. Za dnia drzwi wagonu były otwarte, mężczyźni leżeli na sianie, a Radnóti prowadził erudycyjne wykłady o literaturze, filozofii i języku, a także podnosił na duchu młodych i niedoświadczonych. Sam bowiem jechał na roboty już trzeci raz.
1 czerwca przybyli do Zaječaru, gdzie przesiedli się na lory do transportu węgla i kolejką wąskotorową dotarli do oddalonego o czterdzieści kilometrów „Berlina”, lagru centralnego w Borze. Węgierskie dowództwo i niemieckie kierownictwo organizacji Todt dokonały podziału na komanda. Radnóti razem z czterystoma jeden więźniami trafił do podobozu Heidenau, ulokowanego wysoko nad Žagubicą „pośród jękiem przejętych serbskich gór” (A la recherche).
Strażnicy zabrali im większość rzeczy osobistych, nawet buty. W zamian wyfasowali drewniane chodaki. Pobudkę trąbiono o szóstej, więźniowie myli się nad miską, jedli skromne śniadanie, szli między baraki na apel, a potem w luźnym szyku do pracy w kopalni, na budowie linii kolejowej Bor–Petrovac–Požarevac albo przy karczowaniu lasu czy, rzadziej, piłowaniu drewna. O osiemnastej wracali do obozu. Mimo braków w dostawie aprowizacji, wyczerpującej harówki i konieczności poruszania się po „dzikich górskich ścieżkach” (Ósma ekloga) Radnóti nie tracił nadziei. Tworzył.
Komendant lagru Heidenau, podporucznik Antal Száll (1911–1997), człowiek łagodny i skory do kompromisu4, dał zgodę na świetlicę. Mężczyźni spotykali się w niedziele wieczorem. Między deskami baraku sączyło się nikłe światło, nad dachem huczały amerykańskie liberatory bombardujące rafinerię w pobliskim Ploeszti, a oni przymykali oczy, wsłuchani w miękkie dźwięki skrzypiec Miklósa Lorsiego (1909–1944) i rytmiczny głos Radnótiego, który z przejęciem opowiadał o żonie, recytował wiersze, robił wykłady o francuskim dramacie klasycznym, balladach Jánosa Aranya, Jeanie Baptiście Racinie i – co ma znaczenie również symboliczne – Federicu Garcíi Lorce.
Wiersze niczym nieśmiertelnik
Dzięki pobłażliwości Szálla robotnicy wchodzili w interakcję z mieszkańcami okolicznych osad. W ten sposób od serbskiego chłopa poeta zdobył trzydziestokartkowy kratkowany zeszyt o wymiarach 14,5 × 10 cm, z cyrylickim napisem Avala 5 na okładce. Na pierwszej i drugiej stronie umieścił informację w pięciu językach: po węgiersku, serbsku, niemiecku, francusku i angielsku: „Ten notes zawiera wiersze węgierskiego poety Miklósa Radnótiego, który prosi znalazcę o przekazanie ich wykładowcy akademickiemu Gyuli Ortutayowi na adres: Horánszky u. 1. I. VII., Budapeszt, Węgry”.
Notes nosił w tylnej kieszeni spodni. Równym kaligraficznym pismem zapisywał w nim, od razu na czysto, wiersze, które wcześniej musiał wielokrotnie obracać w myślach. Gdy przyjrzymy się faksymilom, zobaczymy, że w tekście prawie nie ma poprawek. Radnóti musztrował drobne litery, formował je w szyki. Nie znajdziemy u niego kleksów, kulfonów ani samotnych liter, osypujących się niby trociny ku krawędziom stron. Mimo rozmazania wskutek wilgoci na zaciemnionych niebieskim atramentem kartkach panuje ład i porządek. Jeśli są skreślenia, jak w przypadku Ósmej eklogi, to jedną prostą linią ukośnie przez cały tekst.
Pochylam się nad tym notesem, patrzę w pożółkłe światło między wersami, jakbym chciał z niego wyczytać prawdę zapisaną atramentem sympatycznym. Robię to, bo jedynie konkret umie, przynajmniej na chwilę, postawić się nicości. Te wiersze zastąpiły Radnótiemu nieśmiertelnik. Nie tylko go przeżyły – one usankcjonowały jego tożsamość, i to w jak najbardziej literalnym sensie, pomogły bowiem w identyfikacji zwłok. Obok strzępków listów, kilku kartek pocztowych i dokumentów, oprócz pięciu zniszczonych fotografii oraz dwóch złotych zębów rozkładowi oparła się Avala 5. Znaleziono ją z innymi rzeczami w czerwcu 1946 r. podczas ekshumacji.
Z dziesięciu zawartych w niej wierszy pięć powstało w Heidenau. Rejestrują one doświadczenia osoby, która ponad wszystko kocha życie, a ciągle musi konfrontować się ze śmiercią. Siódma ekloga (Hetedik ecloga), Ósma ekloga (Nyocadik ecloga), List do żony (Levél a hitveshez), Korzeń (Gyökér) i A la recherche to świadectwa walki o jeszcze jeden krok w coraz ciaśniejszej przestrzeni bez wyjścia. Opoką i punktem oparcia dla nadziei są żona, ukochana Fifi, a także napowietrzna wizja domu. Wszystkie wiersze cechuje przy tym wiarygodność dokumentu. Dlatego również dzisiaj służą za drogowskaz każdemu, kto próbuje zrekonstruować biografię poety.
Radnóti spędził w podobozie trzy miesiące. W tym czasie Amerykanie wylądowali w Normandii, jugosłowiańscy partyzanci urośli w siłę, Sowieci skutecznie przeprowadzili operację jasko-kiszyniowską, a w Bukareszcie obalono proniemiecki rząd Iona Antonescu. Niemcy poczuli zagrożenie i zarządzili ewakuację. 29 sierpnia o świcie wyruszyło z Heidenau czterystu dwóch więźniów. W krajobrazie ogarniętym popłochem i przerażeniem, mijani przez wozy zaprzęgnięte w osły i woły, szli tempem, które w żargonie żołnierskim nazywa się forsownym marszem, czyli z prędkością trzydziestu kilometrów na dzień. Późnym popołudniem dotarli do podobozu Brünn, blisko „Berlina”. To, co tam zastali, przechodziło wszelkie pojęcie. Warunki panowały fatalne, z pryczy trzeba było zgarniać całe naręcza pluskiew, do tego dochodziło nieludzkie zachowanie strażników. Przywiązywali więźniów do pręgierzy i bili ich wściekle rzemiennymi pasami, a jednego – co potwierdzają świadkowie – za niesubordynację lub po prostu „dla żartu” wrzucili do latryny wypełnionej fekaliami.
W datowanym na 30 sierpnia 1944 r. wierszu Razglednica5 poeta donosił: „Znad Bułgarii wali dzika kanonada / huk biegnie po graniach, waha się i spada”. Napięcie rosło. Tego dnia w morderczym tempie przeszli do obozu głównego, co znalazło odbicie w wierszu Forsowny marsz (Erőltetett menet), napisanym aleksandrynem z wyraźną cezurą po siódmej sylabie, graficznie rysującą ścieżkę upadków i powstań. W „Berlinie” poeta skopiował część wierszy i przekazał je przyjacielowi Sándorowi Szalaiemu (1912–1983), dzięki któremu dwa z nich ukazały się wkrótce na łamach temesvárskiego dziennika „Déli Hírlap”.
Harmonijne wersy pośród hekatomby
Na nic jednak zdał się pośpiech. W „Berlinie” musieli czekać jeszcze dwa tygodnie. Główny komendant Ede Marányi, sadysta i zajadły antysemita, zapowiedział, że po wymarszu rozstrzelany będzie każdy, kto zostanie w tyle lub zboczy z trasy. Sześć tysięcy robotników podzielił na dwie grupy. Pierwsza, do której trafił Radnóti, opuściła Bor 16 września, a druga została na miejscu jeszcze dziesięć dni. Pod koniec miesiąca wyzwolili ją partyzanci Tity – dwustu pięćdziesięciu strażników rozgonił pluton chłopaczków z pepeszami.
Więźniowie wzięli ze sobą ubrania, koce i taczki, które pchali na zmianę. Dostali po jednej konserwie z rybą w sosie pomidorowym, ale chleba już nie. Od razu stało się jasne, że najpoważniejszym kłopotem będzie prowiant. Kierowali się na północny zachód w stronę oddalonego o sto osiemdziesiąt kilometrów Belgradu. 18 września minęli zniszczony przez NOVJ6 „Heidenau”. Przemierzając Homoljske planine, spali w krzakach.
Później droga wiodła przez wsie. Rolnicy traktowali więźniów z życzliwością. Ryzykując życie, dawali im kukurydzę, jabłka, chleb, a nawet papierosy. Uciekinierów kryli po stodołach, zranionym oferowali pomoc. Grupa z Radnótim, ustawiona w szyku po pięć osób w rzędzie, poruszała się pod komendą Antala Szálla. Pierwszy etap marszruty przebiegł więc spokojnie, bez straty w ludziach. Poeta czuł się jednak coraz gorzej, walczył z postępującą depresją. W tym okresie nie napisał żadnego wiersza.
Po pięciu dniach stanęli pod Belgradem. Przez miasto przeprowadzono ich dopiero o zmroku. Mimo eskorty esesmanów i volkswagenów Kübelwagen cywile rzucali w ich stronę pieczywo – jak podał jeden ze świadków – aż do wyczerpania zasobów w sklepach. Kolumna skazańców ciągnęła się na długości ponad kilometra. Postój zaordynowano za mostem na Sawie, czyli już na terenie NDH7. Byli lagrowcy noc spędzili na terenie niegdysiejszych Targów Międzynarodowych, gdzie do lipca 1944 r. był kacet Sajmište8, okryty niesławą z powodu używanych w nim na masową skalę tzw. duszogubek, czyli mobilnych komór gazowych. Radnóti z kilkoma towarzyszami spał na schodach pawilonu holenderskiej firmy Philips, tym razem pod dachem.
Wczesnym rankiem zerwały ich pokrzykiwania żołnierzy. Szybko musieli przedostać się nad Dunaj, skąd prom rzeczny zawiózł ich na drugi brzeg. Tu, w Banacie administrowanym przez mniejszość niemiecką, zaczęła się prawdziwa gehenna. Węgierskich strażników wsparli folksdojcze, rekrutujący się głównie z miejscowych Szwabów. W każdej gminie kolumnę przejmował inny pluton. Wszystkie odznaczały się wyjątkowym bestialstwem. Zziębnięci jeńcy, pozbawieni żywności i wody, maszerowali przy wtórze pojedynczych strzałów, przechodzących w serie z karabinów. Co rusz ktoś osuwał się na ziemię, czasem całe rzędy ludzi. Mordowano za byle co, nawet za zejście z drogi za potrzebą. Masakra trwała aż do mostu na Cisie, będącej wówczas granicą z Węgrami.
To prawdopodobnie tutaj powstała opatrzona późniejszą datą („Mohacz, 24 października 1944”) zwięzła, gnomiczna Razglednica (3):
Wołom z pysków krwista ślina broczy,
my wszyscy też w moczu mamy krew,
oddział się słania, fetor szczypie w oczy.
Nad nami świsty, kule, śmierci zew.
Był koniec września, często padał deszcz, koła pogrążały się w błocie, dlatego porzucili taczki. Ciążyły im też wilgotne pledy, więc i z nich rezygnowali. Cały czas cierpieli głód i pragnienie. W Banacie ani razu nie dostali jedzenia. Spali na błoniach, polanach i łąkach, na rozległych równinach wolnych od drzew. Strażnicy formowali ich w czworobok, każdy kładł się tam, gdzie został postawiony.
Za mostem w Titelu sytuacja znacznie się poprawiła. Odtąd prowadzili ich już tylko strażnicy węgierscy, w porównaniu ze Szwabami banackimi łagodni jak baranki. W Nowym Sadzie byli lagrowcy otrzymali solidne racje żywnościowe, bochny komiśnego chleba, kiełbasę… Nadzór złagodniał. 2 października wyczerpanemu Radnótiemu (w nogach miał trzysta kilometrów) udało się nadać kartkę pocztową do Gyuli Ortutaya i jego żony. Jak się później okazało, ostatnią w życiu: „Moi drodzy Gyulo i Zsuzso, drżę ze strachu na myśl o Fifi i reszcie rodziny. Od wyjazdu nie mam od nich żadnych wiadomości. Niech przynajmniej wiedzą, że jestem cały. Kochani, jeśli to możliwe, proszę o szybką odpowiedź. Pisałem też do Anyuski, bez skutku. Całuję Was wszystkich, Miklós”.
W Nowym Sadzie zatrzymali się na kilka dni, a potem pokrzepieni opuścili miasto, kierując się na północny zachód. Linię wędrówki przedłużyli o sześćdziesiąt kilometrów, kiedy po południu 6 października znaleźli się we wsi Crvenka, która w historii zapisze się jako miejsce krwawej łaźni. W ciągu kilku godzin jednostki SS dokonały tu masowej rzezi ponad pięciuset uczestników marszu, głównie świadków Jehowy.
Najpierw kolumnę zatrzymało auto z generałem w skórzanym płaszczu i trupią czaszką na czapce. Esesman zapytał węgierskiego żołnierza, kim są i kogo prowadzą. „Wracamy do domu na Węgry” – usłyszał w odpowiedzi. Skrzywił się tylko, ale zostawił ich w spokoju. Oddział Radnótiego, wciąż będący pod opieką Antala Szálla, zakwaterował się w cegielni na skraju wsi. Poeta położył się na piecu i próbował jeść zdobyczną kolbę kukurydzy, kiedy nagle przyszedł rozkaz, żeby przenieść się między suszarnie cegieł. Nowe legowisko urządził sobie blisko płotu, o który z drugiej strony czochrały się czarne świnie. W ich korytach jaśniała kiszonka z ziaren kukurydzy. Słychać było namiętne chrumkanie, odgłosy zwierzęcej uczty.
Obudził go ziąb, deszcz i krzyki po niemiecku. Wszędzie byli żołnierze SS. Wrzeszczeli, żeby ustawiać się w szyku, a następnie, miotając wyzwiska i przekleństwa, pognali grupę z Radnótim na tory kolejowe i dalej, do wsi Kruščić. Tam ku własnemu zdumieniu nieszczęśnicy dostali po menażce gorącej zupy. W tym czasie w Crvence trwała masakra.
W takich okolicznościach powstała Razglednica (2), wiersz dwudzielny, oparty na silnych kontrastach, a mimo to uderzający statyką obrazu, którą dodatkowo wzmacnia ściśle numeryczna wersyfikacja.
Dziewięć kilometrów stąd płoną
stogi i chaty,
na skraju łąk niemi kucają
chłopi, dym ciągną z fajki.
A tu jeszcze staw bosą stopą
mąci pastuszka śniada
i chmurę piją zgięte nad wodą
kudłate stada.
Nasuwa się pytanie, jak pośród hekatomby udało się Radnótiemu ułożyć tak harmonijne wersy. Czy z oddalonego o dziewięć kilometrów Kruščicia widział łuny nad Crvenką? Czy w ogóle były jakieś łuny? Czy on i jego kompani mieli świadomość, że nieopodal odbywa się pogrom? A może Razglednica (2) to reminiscencja spojrzenia przez Cisę, ze spokojnej Baczki do Banatu kontrolowanego przez lokalne SS?
Literatura przekracza granicę cierpienia i rozpaczy
We wsi spędzili noc. Jesienna aura nie była dla nich łaskawa. Bardzo marzli. 8 października w pięćset osób ruszyli z Kruščicia do Mohacza. Mijani przez wojskowe ciężarówki i furmanki z ewakuującą się lokalną ludnością niemiecką, wolno, coraz wolniej posuwali się ku granicy na Dunaju. W Sivacu z drogi gminnej zostali skierowani na boczną, gruntową. Rozkaz brzmiał „Kopf nieder!”9, co oznaczało, że mają położyć się na brzuchu i czekać. Esesmani zaczęli ich przeszukiwać, zabierali resztki rzeczy, zegarki, pierścionki, obrączki, a potem rozległy się strzały. Najpierw pojedyncze, później serie z karabinu, na chybił trafił, bez powodu. Obok w kościele katolickim dzwony biły na Anioł Pański. Południe. Żywi, leżąc wśród martwych, chłeptali wodę z kałuży.
W tej rzezi zginął muzyk Miklós Lorsi, który podczas marszu nie rozstawał się ze swoimi skrzypcami. Sznurami przywiązane do pleców niósł je jak tornister. Nie chciał ich oddać nawet pod groźbą śmierci. Dlatego został zabity. Ale nie od razu. Po pierwszym strzale jeszcze oddychał. Koledzy ujęli go pod ramię, próbowali unieść i postawić na nogi. Zakrwawiony, zatoczył się jednak i upadł na kolana. Poirytowany żołnierz wycelował mu z bliska w tył głowy i nacisnął spust.
Jednym z tych kolegów był Miklós Radnóti. Koszmar dojrzewał w nim przez trzy następne tygodnie, aż w końcu przemówił wierszem, bladym, o piaskowym odcieniu, ziemistym. Poeta zanotował go na odwrocie reklamy tranu z dorsza, zatytułował Razglednica (4) i podpisał „Szentkirályszabadja10, 31 października 1944”. Zastanawiające jest, że tę kartkę do zeszytu wkleiła, i to bardzo starannie, niewidzialna ręka. Do dziś pozostaje zagadką, kto i kiedy zadbał w ten sposób o ostatni utwór poety.
Runąłem obok, wyprężył ciało
i napiął się jak struna, nim pęknie.
Strzał w potylicę. – Widzisz, co się święci,
leż spokojnie – powiedziałem szeptem.
Cierpliwość kwitnie kolorami śmierci. –
Der springt noch auf! – krzyk nade mną bucha.
Z krwi i błota w uchu zasycha skorupa.
Litery są kształtne, smukłe, ustawione w równych odstępach od siebie. Charakter pisma wyrobiony, prosty, jakby wiersz pisał ktoś w pełni sił, a nie człowiek, którego dopiero co odkrztusiła śmierć. Na kartce panuje dramatyczny bezruch. Miękki ślad ołówka – gdyż jest to jedyna z Razglednic napisana ołówkiem – jest lekko zamglony, kilka wyrazów pogrubiono, ale wzrok mknie po ścieżce pisma bez przeszkód, czytający zaś nie może wyjść ze zdumienia, bo oto na jego oczach literatura przekracza granicę cierpienia i rozpaczy.
Tysiąc trzysta wraków ludzkich
Ocalali z pogromu w Sivacu kontynuowali marsz. Droga przecinała nizinne pustkowia Baczki, płaskiej aż po horyzont, jak cała Wojwodina. We wsi Kljajićevo esesmani powtórzyli „zabawę” w „Kopf nieder!”. Szeregi skazańców znacznie się przerzedziły, tym bardziej że wcześniej, jeszcze w Crvence, część z nich udała się inną trasą do Bai na Węgrzech. Piętnaście kilometrów dalej, w Somborze, zakomenderowano popas w rzeźni. Brakowało żywności, więc głodni ludzie wygrzebywali resztki z pobliskiego śmietnika.
Dzień później w Bezdanie podzielono ich na dwie grupy. Jedna musiała wrócić, żeby kopać doły i staczać do nich zwłoki zamordowanych kompanów. Druga pakowała na wozy dobytek uciekających cywilów, a później razem z nimi przeprawiła się na zachodni brzeg Dunaju, gdzie doszło do wymiany ognia między Wehrmachtem a oddziałami węgierskimi, ponieważ tego dnia (15 października 1944 r.) Horthy przestał być sojusznikiem Rzeszy. Esesmani zaostrzyli rygor. Ogłosili, że jeśli ktoś będzie próbował uciec, za karę rozstrzelani zostaną wszyscy.
W Mohaczu spędzili około ośmiu dni. Pracowali w fabryce skóry. SS nie spuszczało ich z oczu. Skromny prowiant wydawali im członkowie miejscowego Judenratu. Tu poeta zakończył pracę nad Razglednicą (3), wierszem, w którym słychać echo strzałów oddawanych jeszcze w Banacie, a zgroza promieniuje w nim tak samo na ludzi, jak i na zwierzęta.
24 października żołnierze wcisnęli ich do pociągów towarowych. W Mohaczu mogli zostać tylko krawcy, ślusarze i szewcy, pozostałych czekała deportacja do Niemiec. Dwudniowa podróż przebiegła w bardzo ciężkich warunkach. Cały czas musieli stać w tłoku, po siedemdziesiąt osób w wagonie, zwarci jak sardynki. Odczuwali pragnienie i głód, dusili się z braku powietrza. Oddawali mocz do manierek i to pili.
W Szentkirályszabadja Antal Száll, który tutaj znów przejął nad nimi kontrolę, ujrzał tysiąc trzysta wraków ludzkich. Strażnicy węgierscy byli lepsi od niemieckich, ale należy pamiętać, że w drugiej połowie października 1944 r. na Węgrzech władzę sprawowali już strzałokrzyżowcy, to znaczy faszyści i gorliwi antysemici, okrucieństwem ani trochę nieustępujący hitlerowcom. Wycieńczony Radnóti postawił tu ostatnią kropkę w zeszycie z Boru.
Zbliżał się koniec wojny. W pierwszych dniach listopada do Budapesztu wjechały pierwsze sowieckie czołgi. Wyzwolenie było na wyciągnięcie ręki, Niemcy i ich kolaboranci musieli więc się spieszyć. 6 listopada dano rozkaz wymarszu. Radnóti i towarzysze wyruszyli z Szentkirályszabadja przez Las Bakoński ku dolinie rzeki Cuha. Między wioskami Gyulafirátót i Eplényi skręcili w boczną drogę, która doprowadziła ich na nocleg u gospodarzy. Tego dnia pokonali pieszo dwadzieścia cztery kilometry. Spali w oborach i stodołach.
7 listopada przeszli przez cysterskie miasteczko Zirc, polną ścieżką dotarli do Nagyesztegár, a następnego dnia, minąwszy wieś Dudar, zobaczyli Bakonypéterd, skąd roztaczał się już widok na Pannonhalmę, nad którą z odwieczną pewnością górowało opactwo benedyktynów. Niedaleko stąd, we wsi Ravazda, Radnóti powiedział do swoich młodszych kolegów: „Dzieci, ja już nie mogę!” i zrezygnowany usiadł w rowie. W końcu jednak za ich namową doczłapał do miasteczka. Ostatnią noc w życiu spędził w cegielni, u podnóża wzgórz będących kolebką węgierskiego katolicyzmu. Czy on, konwertyta, zdążył się jeszcze zastanowić, co dała mu zmiana wiary?11.
9 listopada razem z innymi stanął do porannego apelu. Na plac podjechały dwie furmanki, ich właścicielami byli rolnicy z oddalonej o cztery kilometry wsi Écs. Ci, co nie mogli iść o własnych siłach, mieli zostać przewiezieni do szpitala. Lekarz József Bardos wskazał dwudziestu dwóch najsłabszych, wśród nich swojego kompana, Miklósa Radnótiego. Poeta zajął miejsce na wozie. Poobijane nogi zwisały mu bezwładnie między szczeblami burty.
Po południu „muzułmanie” zatrzymali się w pokrytej złogami pokrzywy, chwastu i popłochu pospolitego grząskiej okolicy Abdy (dziś w granicach wsi Pinnyéd), siedemset kilometrów od Boru. Pod nasypem ciągnącym się wzdłuż rzeki Rábca stał samotny dom, oberża Trzy Spódniczki (Háromszoknya), a kawałek dalej chatka strażnika wału przeciwpowodziowego, Kálmána Hujbera (1908–1987), który, jak się później okazało, z poddasza obserwował egzekucję. To, co widział, zasługuje na osobną opowieść.
Około trzeciej po południu na komendę strażników poeta wykopał sobie grób.
Został zabity strzałem w głowę.
*
Pod znakiem Bliźniąt, jedyna książka prozatorska Radnótiego, kończy się pytaniem:
Czy wirujący płatek jest już umarły,
gdy spadać zaczyna?
a może umiera, gdy ziemi dotyka?12
Płatek oderwał się 5 maja 1909 r. Trzydzieści pięć lat spadał, zanim poszedł do ziemi. Na szczęście wsunął się między kartki i odcisnął na nich ślad, który – choć długo ukryty – dzisiaj jest już widoczny jak na dłoni.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2021
1 „Umarli mi matka, ojciec i brat bliźniak też, / żonie młodsza siostra, ciotka, a także jej mąż” pisał w wierszu I bezlitosne (És kegyetlen) w 1933 r., a później jeszcze wiele razy potwierdział wszechobecność śmierci w swoim życiu, choćby w dzienniku pod datą 24 sierpnia 1938 r.: „Jestem bliźniakiem, mój młodszy brat i moja mamusia odumarli mnie przy porodzie. Dwojaczki okazały się ponad jej siły, serce pękło. Brat był słaby, wyssałem zeń wszystkie soki życiowe. Miałem dwanaście lat, kiedy zmarł mój ojciec. Mamy nie zdążyłem poznać, tatę natomiast pamiętam jak przez mgłę, w zaledwie kilku chaotycznych obrazach”, M. Radnóti, Napló, Budapeszt 2018, ebook. W Auschwitz zginęły przybrana matka i przyrodnia siostra poety, Ilona Molnár (1885–1944) i Ágnes Erdélyi (1914–1944) [jeśli nie podano inaczej, wszystkie tłumaczenia MW].
2 Warto zwrócić uwagę na niepokojące tytuły: Przed burzą (Vihar előtt), Tułaj się, tułaj, skazańcze (Járkálj csak, halálraitélt), Spokój, groza (Béke, borzalom), Niczym śmierć (Mint a halál), Niespokojna jesień (Nyugtalan őszul).
3 Wszystkie wiersze Miklósa Radnótiego podaję w tłumaczeniu własnym za serwisem internetowym uruchomionym przez Bibliotekę Węgierskiej Akademii Nauk w 2009 r. w stulecie urodzin poety: http://radnoti.mtak.hu/ [dostęp: 17.08.2021]. [dostęp: 17.08.2021].
4 Np. pozwalał więźniom-lekarzom wychodzić poza obóz i leczyć kryjących się po lasach partyzantów.
5 Razglednica (serb.) – pocztówka.
6 Narodnooslobodilačka vojska Jugoslavije – Narodowa Armia Wyzwolenia Jugosławii.
7 Nezavisna Država Hrvatska – Niepodległe Państwo Chorwackie.
8 Jest to kolejne miejsce niewidzialne, któremu należałoby poświęcić odrębny szkic, a w jego bibliografii na pewno znalazłaby się powieść Davida Albahariego Götz i Meyer (2007; Gec i Majer, 1998) oraz film Gorana Paskaljevicia Kiedy wstanie dzień (Kad svane dan, 2012).
9 Kopf nieder! (niem.) – Głowa w dół!
10 Warto wspomnieć, że ta miejscowość, w socjalizmie służąca za koszary, znana jest dzisiaj jako najsłynniejsze węgierskie szellemváros, czyli miasto widmo.
11 W 1943 r. Radnóti, zasymilowany Żyd, po trzynastu latach przygotowań dobrowolnie przyjął katolicyzm.
12 M. Radnóti, Pod znakiem Bliźniąt, tłum. J. Zimierski, Warszawa 1974, s. 83.