Według Pawła Lisickiego Kościół ubogi, wrażliwy i słuchający nie głosi skutecznej wiary, naraża się przeto na śmieszność. Autorowi książki „Dogmat i tiara” chodzi o wplątanie Ewangelii w politykę, a polityki w Ewangelię.
Czy Duch Święty się śmieje? Czy śmieje się Bóg w Trójcy Jedyny? Czy Chrystus śmiał się, chodząc po ziemi? Może trzeba zacząć od pytania bardziej fundamentalnego: czym jest sam śmiech, czemu służy, czy w ogóle jest potrzebny? Skoro spośród wszystkich żywych istot pod niebem śmieje się jedynie człowiek (żadne inne zwierzę, żadna inna istota żywa), śmiech musi mieć – jak mowa, zdolność abstrakcyjnego myślenia czy duchowa moc dystansowania się wobec świata – znaczenie kolosalne.
Był on też obiektem troskliwej refleksji, pisano o nim mądre dzieła. Jedni go potępiali jako zgoła diabelski dar, bo odbiera człowiekowi powagę, wykrzywia i deformuje twarz; inni bronili, jak lwica swoje młode, jego walorów niezbywalnych, dzięki którym człowiek wznieść się potrafi na wyżyny lekkości, błyskotliwości, nie zawsze wszak stosownej do powagi sytuacji czy wagi poruszanych treści. Jakkolwiek by było, zjawisko śmiechu kontrowersje rozliczne budziło i budzi, jawiąc się jako dwuznaczny, jak wszystko w świecie ludzkim, dar.
W ujęciu Pawła Lisickiego chrześcijaństwo jest siecią dogmatów. A przecież jest ono spotkaniem z żywym Bogiem, a nie z martwym dogmatem
Śmiechu nienawidził z całego swego ponurego serca zakonnik Jorge z powieści Umberto Eco „Imię róży”. W usta tego fanatycznego starca wkłada autor słowa następujące: „Śmiech to słabość, zepsucie, jałowość naszego ciała. Jest rozrywką dla wieśniaka, swawolą dla opilca, nawet Kościół w mądrości swojej wyznaczył momenty święta, karnawału, jarmarku, tę całodzienną polucję, która uwalnia od ciężaru humorów i pociąga ku innym pragnieniom i innym ambicjom (…), lecz śmiech pozostaje rzeczą nikczemną, obroną dla prostaczków, zdesakralizowaną tajemnicą dla gminu”.
Oto diatryby, zgoła przekleństwa nieprzystojne rzucane na śmiech przez mnicha fanatycznego, pełnego złości i nienawiści, który – dla prawdy przez siebie posiadanej – gotów jest mordować i przelewać krew wątpiących i stawiających niewygodne pytania. Gotów jest wszelkimi sposobami wzbudzać wszechobecny strach, byle ludzi prawdą swoją zamordować, stłamsić, pozbawić zdolności stawiania pytań krytycznych. Straszna musi być prawda, która domaga się śmiertelnej powagi, tzn. powagi zadającej śmierć i grożącej śmiercią tym, którym jest głoszona. Prawda taka z władzą i przemocą musi być pożeniona, by mogła okazać się skuteczną.
„To jest właśnie rzymski katolicyzm”?
Biorę do ręki książkę znanego publicysty Pawła Lisickiego „Dogmat i tiara. Esej o upadku rzymskiego katolicyzmu”. Z kolejnych kart opasłego dzieła (dobrych 500 stron) wyłania się ku mojemu przerażeniu postać Jorgego – wprawdzie bohatera literackiego, ale jakby za sprawą diabelskiej sztuczki wcielonego oto w polskiego pisarza i publicystę.
Cóż bowiem czytamy w tej książce? Prawda, aby być skuteczną (bo skuteczna być musi), winna być tożsama z władzą. Prawda wyłania się z władzy, a władza ma prawdę wspierać. Skoro zaś Kościół jest absolutnym posiadaczem prawdy (tak chce zasada dogmatyczna z taką furią broniona przez polskiego publicystę), powinien on posiadać władzę bezwzględną nad całością rzeczywistości, sprawować dyktat autorytarny nad wszelkim stworzeniem (pewnie i Panu Bogu podpowiadać, jak i co myśleć winien, jakim rodzajem przymusu wątpiących zniewolić).
Autor „Tajemnicy Marii Magdaleny” żywi bezbrzeżną tęsknotę za chrześcijaństwem jako układem zamkniętym, ustalonym raz na zawsze, dogmatycznie jednoznacznie określonym, władczo strzegącym swojego stanu posiadania. Symbolem takiego układu jest tiara.
Pisze Lisicki: „Tiara jest typem korony zamkniętej. Zamknięcie oznaczało pełnię suwerennej władzy, dlatego zamknięta była najpierw jedynie korona papieska i cesarska”. I dalej: „To jest właśnie rzymski katolicyzm: papież obwieszcza światu, że nauka ta jest przez Boga objawiona i że kto chce być uczniem Chrystusa, posłusznie musi ją wyznawać, bez zastrzeżeń i wątpliwości” (s. 44, 160).
Dla Lisickiego słowami-kluczami do rozumienia orędzia ewangelicznego są: posłuszeństwo (najlepiej ślepe i głuche), władza, autorytet, osąd, sąd, podporządkowanie się, uległość. Nie jest zamiarem Chrystusa rozmowa z człowiekiem, Zbawiciel nie prowadzi dialogu, nie wsłuchuje się w biedy ludzkie. On nakazuje, naucza, zobowiązuje, domaga się uznania, wzywa i rozkazuje.
Nie dowierzasz, Czytelniku? Oddajmy głos Lisickiemu: „Ale przecież Kościół nie uczestniczy w «poszukiwaniu prawdy» i nie potrzebuje «pomocy przez wymianę myśli». Nie, zasada dogmatyczna mówi, że Kościół jest posiadaczem prawdy i nauczycielem, że taka jest jego główna godność! Jak może jednocześnie mieć i szukać tego, co już ma? Jak ma wymieniać się i szukać pomocy w tym, co już znalazł? Czym jest ten wszechobecny dialog, który zakłada równość stron? Ale zasada dogmatyczna nie jest dialogiczna. Chrystus nie dialoguje, ale zobowiązuje, nakazuje, naucza, wzywa, domaga się uznania i wiary! Odkrycie Boga jest obowiązkiem moralnym człowieka, a prawda Boża domaga się uznania i posłuszeństwa” (s. 289 – 290).
Obłędny taniec skuteczności
Czym zatem różni się Chrystus Lisickiego od kaprala, który wydaje wojskowe komendy? Albo czy nie jest najpełniejszym wyrazem Ewangelii działalność inkwizytora teutońskiego Konrada z Marburga, opętanego żądzą władzy i bezwzględnego posłuszeństwa, zniewolonego nerwicą natręctw? Sprawą człowieka ma być w tej wizji ślepa akceptacja prawd głoszonych przez autorytarny Kościół, bezrozumne przylgnięcie do nich i w ten sposób wciągnięcie swojej osoby na listę beneficjentów zbawienia. Zbawienie wszak przysługuje temu tylko, kto obuchem prawd bezdyskusyjnych (bo niebiańskich) uderzony, pozwoli się im półprzytomnie prowadzić. Wszyscy inni na potępienie zasługują i taki też im los wyznacza nasz inkwizytorski publicysta.
Wszystko, co jest poza Kościołem, bądź z Kościoła się nie wywodzi, jest w tym ujęciu niegodne uwagi; złe z samej swojej istoty, jeśli tylko na ludzkiej opiera się wynalazczości i przemyślności. Tymczasem jezuita o. Henri de Lubac (dla Lisickiego jeden z licznej grupy heretyków) rozumie przesłanie Ewangelii szeroko, podkreślając w swoim dziele „Katolicyzm”, iż Kościół katolicki nie jest ani łaciński, ani grecki, ale powszechny, zaś nic, co prawdziwie ludzkie, obce mu być nie może, skądkolwiek by przyszło.
Według Lisickiego jest zgoła odwrotnie: nie jest sprawą Kościoła szukanie prawdy (bo już jest posiadaczem prawdy) czy uczestnictwo w wymianie myśli ze światem. O czym wszak ze światem dyskutować? Cóż on może zaoferować wszechwiedzącej potędze i wszechwiedzy Kościoła? Co świat i Kościół mają ze sobą wspólnego? Rzeczą świata jest słuchać, Kościoła rozkazywać.
Głębokiego oddechu możemy zaczerpnąć, sięgając po ojca de Lubaca, który podkreśla, iż Boży wysłannicy nie przychodzą, aby burzyć, lecz dopełniać; nie niszczyć, ale podnosić, przemieniać i uświęcać. A gdy na błędy się natkną, to nie po to, by je usunąć, lecz naprostować – poprzez rzetelny dialog i otwarcie wzajemne.
Ale Lisickiemu nie w smak taka „miękka” strategia. Z upodobaniem (a jakże!) cytuje papieża Bonifacego VIII, bojownika o świecką, absolutną władzę Kościoła, który w swoim ręku dzierży miecz potęgi świeckiej i duchowej. Jak pisał żądzą władzy opętany wikariusz Chrystusa: „Obie władze pochodzą od Boga, jednakże ład wymaga, aby jedna była podporządkowana drugiej: wyższa jest jednak władza duchowna. To jej przystoi ustanawiać władzę świecką i napominać ją, kiedy zbłądzi” (s. 43).
Ciasny, fanatyczny i dogmatyczny katolicyzm Pawła Lisickiego jest dokładnym odpowiednikiem dogmatycznego, bezkrytycznego i zadowolonego z siebie ateizmu Richarda Dawkinsa
W zbieżności dość oczywistej myślenia Lisickiego z papieżem Bonifacym możemy odgadnąć, o co chodzi redaktorowi: o polityczne uwikłanie Kościoła, o polityczną aktywność, o wplątanie Ewangelii w politykę, a polityki w Ewangelię. Tymczasem Ratzinger od pracy nad swoją habilitacją dotyczącą św. Bonawentury ciągle podkreślał, iż Kościół nigdy nie może stawać się jedną z sił w walce politycznej, uczestnicząc w urzeczywistnianiu wielu doczesnych utopii. Natomiast wedle Lisickiego Kościół ubogi, wrażliwy i słuchający nie głosi skutecznej wiary, naraża się przeto na śmieszność.
Wiara skuteczna to wiara, która poraża mocą i potęgą (również materialną i militarną), nie pozostawia pola dla żadnej dyskusji. Posłuchajmy Lisickiego: „Rezygnując z władzy, nie powoduje się jej wzrostu w duchu, ale otwiera się drogę do panowania złych mocy, które tylko na to czekają. Kościół ubogi, Kościół słaby, Kościół całkowicie odświatowiony nie głosi skuteczniej wiary, ale pozwala na wzmocnienie tych antykościelnych sił, które chcą wiarę zniszczyć” (s. 485–486).
Nasz autor usiłuje Kościołowi narzucić świecką logikę Realpolitik, wedle której przemoc rodzi przemoc, dlatego przemocy należy się przeciwstawiać przemocą większą. Znowu zaproszeni zostajemy do obłędnego tańca skuteczności, wpływów i polityki. Tyle że to nie ta przestrzeń.
Lisicki kontra Ratzinger
Tu rozpoczyna się rozprawa Lisickiego z papieżem Benedyktem XVI. Nikt tak Kościoła nie naraził na śmieszność, jak teutoński papież, bo głosić się ośmielił, iż właśnie na braku mocy polega wielkość sług Bożych, zaś moc ta w ostateczności jest większa niż wszystkie siły świata wzięte razem dlatego, że wiąże się z wszechmocą Najwyższego. Boża wszechmoc natomiast nie jest mocą, która uderza, lecz mocą życzliwą, inspirującą do wolności i uzdrawiającą, nie nachalną, lecz poszerzającą myślenie miłością. Skoro Chrystus kuszony na pustyni przez diabła zrzekł się władzy nad światem, tym bardziej papież powinien się jej wyzbyć.
Wzywał zatem papież Benedykt do odświatowienia (Entweltlichung) Kościoła. Proces ten winien się wyrażać w zrzeczeniu się zajmowanych przez Kościół światowych stanowisk i przywilejów, co pozwoli się pozbyć pozornego bogactwa. Ono właśnie (dla Lisickiego nieodłączny atrybut Kościoła), niesie ze sobą ogromne zagrożenie, przesłaniając sobą prawdę i uniemożliwiając dostęp do niej.
W jednym z tomów „Jezusa z Nazaretu” („Dzieciństwo”) – składających się na jedyną w swoim rodzaju chrystologię, którą zostawił po sobie mądry papież – Ratzinger jeszcze raz podkreśla przesłanie Chrystusa oraz przewartościowanie, które dokonało się wraz z Jego Osobą: „Od samego narodzenia jest On poza obszarem tego, co dla świata ma znaczenie i moc. Jednak właśnie Ten pozbawiony znaczenia i niemocny okazuje się kimś naprawdę mocnym, Tym, od którego w końcu wszystko zależy. Dlatego cząstką stawania się chrześcijaninem jest wyjście z tego, o czym wszyscy myślą i czego chcą, odrzucenie dominujących kryteriów, umożliwiające znalezienie światła prawdy naszego bytu, i wejście w tym świetle na dobrą drogę”.
Cytat ten potwierdza wyraziście nową wrażliwość teologiczną. Jest on również odsłonięciem fundamentalnego wymiaru chrześcijaństwa, zakrytego przez świat władzy i kalkulacji. Dla Ratzingera prawda współistnieje z miłością, dla Lisickiego – z władzą. Miłość jest zaś procesem bez kresu. Porwani miłością, choćbyśmy zdobyli nawet całkowitą pewność, Boga winniśmy ciągle na nowo znajdywać i odkrywać w Jego niewyczerpanym bogactwie. Tylko wówczas odsłoni się przed nami nieskończona otchłań Istoty Boskiej.
Spotkanie z żywym Bogiem, a nie z martwym dogmatem
Lisicki tropi z uporczywością detektywa kolejne ślady upadku katolicyzmu rzymskiego. Oto kluczowy schemat, nad którym pracowano w czasie obrad II Soboru Watykańskiego, zatytułowany „De fontibus revelationis” („O źródłach Objawienia”). Dwa źródła objawienia wskazywano do tamtego czasu: Pismo Święte i Tradycję.
Takie ujęcie spraw kluczowych dla chrześcijaństwa nieustannie groziło bądź Scyllą skrypturycyzmu, bądź Charybdą tradycjonalizmu. Pierwsze niebezpieczeństwo wiązało się z zamknięciem Boga w literze Biblii, w filologicznej akrybii, absolutyzacji metody historyczno-krytycznej oraz innych naukowych ekscesach, które uprawiano nad Pismem Świętym. Czasem pytać należało, czy jeszcze słyszalny był głos Boga spoza naukowego szumu oplatającego Pismo Święte. Niebezpieczeństwo tradycjonalizmu wiąże się natomiast z zamknięciem Boga w ludzkich tradycjach, sztywnych schematach, zatem grozi rodzajem antropomorficznego rozmycia.
Genialna intuicja Ratzingera sięga poza Pismo Święte i Tradycję – do Boga żywego, do Wydarzenia Boga w Jezusie Chrystusie. To nie Pismo i Tradycja są źródłami Objawienia, lecz słowa i odsłonięcie się Boga stanowi jedyne źródło (unus fons), z którego wypływają obydwa strumyki (rivuli), czyli Pismo i Tradycja. Samo Objawienie pozostaje czymś więcej niż jego świadectwo utrwalone w Piśmie, stanowi żywą rzeczywistość, którą Pismo jedynie ujmuje i ukazuje. Centralnym wydarzeniem Objawienia jest Jezus Chrystus. Od tekstów Pisma Świętego wydarzenie objawiające jest wcześniejsze.
Takie pojęcie Objawienia nie jest statyczne i metafizyczne jak dotychczas, lecz powiązane jest z działaniem i obecnością Boga w historii. Poprzez nie stykamy się z żywym Bogiem, nie zaś z martwą ludzką tradycją czy filologicznymi kościotrupami. Chrześcijaństwo jest spotkaniem z żywym Bogiem, a nie martwym dogmatem. Dlatego istnieje tylko jedno źródło Objawienia – udzielenie się Boga w historii, a przede wszystkim w Jezusie Chrystusie.
Ratzinger zaznaczał, iż jego zadaniem jest wydobywanie jądra wiary spod skorup, gruzowiska dziejów, aby przydać mu dynamiki i siły. W czasie marnym (a taki jest nasz czas) trzeba budzić twierdzenia wiary ze skostnienia w systemie, przywracając im pierwotną żywotność bez odrzucania istotnych rzeczy. Tymczasem Lisicki zatrzymał się na jurydycznym obrazie Kościoła, dla którego ważniejsze są drobiazgowe zabiegi o wykazanie prawne i dogmatyczne prymatu papieskiego oraz poszerzenie granic nieomylności jego nauczania, a także to, czy dźwiga na głowie tiarę.
Dla Ratzingera prawda współistnieje z miłością, dla Lisickiego z władzą
Dla autora „Doskonałości i nędzy” chrześcijaństwo jest siecią dogmatów, które niczym pajęczyna opleść winny ludzki umysł, raz na zawsze skuwając go swoją spójnością i przejrzystością oraz przywiązując do instytucji, która zapewni mu i życie i zbawienie. Pisze on: „[…] w dotychczasowej nauce Kościoła to właśnie troska o pełnię i czystość doktryny była warunkiem prawdziwego świadectwa życia w Chrystusie” (s. 207). W dogmaty należy wierzyć wiarą przejrzystą, pozbawioną wszelkich wątpliwości. Wiarę katolicką winny cechować stabilność i nienaruszalność (por. s. 233). Kto chwieje się w swojej wierze, niegodny jest, by do Kościoła należeć.
To II Sobór Watykański, a nade wszystko Ratzinger, zupełnie wiarę katolicką rozchwiali, sprowadzili ją na manowce. Oddajmy raz jeszcze głos publicyście: „Z pojęcia wiary znika to, co absolutnie podstawowe: uległość, podporządkowanie się, przylgnięcie, poddanie się autorytetowi, znika ten najbardziej tajemniczy i niezwykły moment posłuszeństwa wobec tego, co przekazane, wiary ze słyszenia, jak mówił św. Paweł, a pojawia się w to miejsce wiara jako niepewność, ryzyko, skok. Łatwo zauważyć, jak bardzo takie rozumienie schlebia człowiekowi” (s. 310).
Wiara nie jest chłodną akceptacją twierdzeń
Zaprasza nas zatem redaktor Lisicki nie do wiary, lecz do znakomicie funkcjonującej machiny totalitarnej, w łonie której człowiek jak śrubka w maszynie znajdzie właściwe sobie miejsce, gdzie jak na talerzu ma podane to, co bez ryzyka aberracji i zbłądzenia przyjąć i zaakceptować może i powinien, gwoli własnego dośrubowanego szczęścia.
Wiara tymczasem, jak chce Ratzinger, jest żywym procesem, któremu nieobce są wątpliwości, pytania, zmaganie się z trudną materią i świata, i Boga. Zdawali sobie sprawę z tego już wybitni myśliciele średniowieczni, którzy jak choćby wielki św. Bonawentura podkreślali, iż nie jest konieczne dla wierzenia zasadniczego wierzenie we wszystkie bez wyjątku artykuły wiary wiarą wyraźną i jawną.
Wiara jest wizją, jest przenikliwym widzeniem świata, dostrzeganiem nieskończoności w skończoności, odnajdywaniem Boga wplątanego w bardzo często nieprzejrzystą materię świata. Nieobce jest wierze błądzenie, nieobcy lęk, przedzieranie się ku milczącemu i tajemniczemu Bogu, ale to właśnie sprawia, że jest to wiara żywa, nie zaś ideologiczne zamroczenie.
Ratzinger znakomicie pokazuje, jak wiara chrześcijańska zmagać się musiała z jednej strony z poznaniem Boga jedynego, z drugiej zaś z atrakcyjnością innych potęg, uważanych za bardziej niebezpieczne, bliższe, a przez to ważniejsze dla człowieka niż daleki i tajemniczy Bóg. Z ogromnym wyczuciem ukazuje Benedykt XVI, że i dzisiaj cicha oczywistość Boga nie została całkowicie wyeliminowana, choć uległa mocnemu zaciemnieniu wskutek przemocy, jaką wywierają na nas potęga i zysk.
Pisze: „[…] obecną sytuację w sposób zasadniczy cechuje podobne napięcie między przeciwnymi dążeniami istniejącymi w całej historii ludzkiej: z jednej strony wewnętrzne otwarcie duszy ludzkiej na Boga, a z drugiej o wiele silniejszy pociąg do zaspokajania potrzeb i do przeżywania natychmiastowych doświadczeń. Człowiek jest rozdarty między tymi dwiema tendencjami. Nie jest zdolny, aby uwolnić się zupełnie od Boga, ale nie ma też siły, aby wejść na drogę ku Niemu”.
Wiara nigdy nie jest w stanie spełnić wymogów obiektywizmu – zwłaszcza tak, jak go rozumie Lisicki. Nie jest chłodną akceptacją twierdzeń naukowych, jasnych i wyraźnych. Tak rozumiany obiektywizm jest rodem z myślenia neopozytywistycznego. To pozytywiści logiczni wierzyli w zdania bazowe, protokolarne, które są w stanie oddać istniejący stan rzeczy. Tymczasem wiara chrześcijańska jest zaangażowana w poszukiwanie ostatecznego sensu istnienia człowieka.
Zauważa Ratzinger w klasycznej pracy „Wprowadzenie w chrześcijaństwo”, iż czystej obiektywności nie uświadczysz nawet w fizyce, bowiem odpowiedź przyrody zależy od pytania, jakie się jej stawia. Zaś im wyższą wartość posiada dla człowieka przedmiot, tym bardziej angażuje, tym mniej możliwe jest zachowanie wobec niego czystego, chłodnego obiektywizmu.
Prostota czy prostactwo?
Myli też Lisicki obiektywizm z neutralizmem. Dietrich von Hildebrand pokazuje znakomicie w klasycznej pracy „Serce”, że obiektywizm nie zakłada postawy wyłącznie obserwacyjno-badawczej. Zaś postawa obiektywna polega na tym, że w pełni oddaje sprawiedliwość przedmiotowi, jego wartości, promieniowaniu. Tylko w takim sensie postawa wiary jest obiektywna.
Przytoczmy raz jeszcze autora „Nie-ludzkiego Boga”: „Zasadę dogmatyczną cechowała prostota. Każdy katolik, tak profesor uniwersytetu, jak i niewykształcony wieśniak, tak mistrz teologii, jak i małe dziecko po pierwszej komunii, wierzył dokładnie tak samo i w to samo. Wyznawał dokładnie taką samą wiarę” (s. 245).
Nie wiadomo, czy wybrzmiewa tutaj tęsknota za prostotą czy za prostactwem. Dlaczego myślenie ma być pokusą? Już scholastycy, których pewnie ceni nasz autor, rozróżniali pomiędzy fides quae creditur, czyli treścią wiary, oraz fides qua creditur, zatem samym aktem wiary. Pomiędzy nimi coś się dzieje. Akt wiary ożywia, budzi treści wiary, zaś treści wiary postrzegane są wedle dynamizmu aktu wiary, jego ostrości, wyrazistości. Dzieje się swoista dialektyczna gra. Bliższy tajemnicy wiary jest Czesław Miłosz, który w „Traktacie teologicznym” pisał, iż jednego dnia wierzy, zaś innego nie wierzy, niż doktrynerzy pokroju Lisickiego.
Wątpienie nie oznacza zwykłej obojętności, tumiwisizmu, ale jest dynamiczną odpowiedzią na złożoność i tajemniczość świata, na otchłanną głębię Boga samego. Jest postawą otwartości i niepokoju, poszukiwań i radykalnych pytań. Ciasny, fanatyczny i dogmatyczny katolicyzm Lisickiego jest dokładnym odpowiednikiem dogmatycznego, bezkrytycznego i zadowolonego z siebie ateizmu Richarda Dawkinsa, Daniela Clementa Dennetta czy Christophera Hitchensa.
Śmiech Ducha Świętego
Wróćmy do powieści „Imię róży”. Szukając śladów diabła w stworzonym świecie, autor nie znajduje go w materii (jak mogłoby się potocznie wydawać). Powiada, że szatan to zuchwałość ducha, to wiara bez uśmiechu, to prawda, której nigdy nie ogarnia zwątpienie. Wreszcie padają słowa, zdawałoby się bluźniercze: „Niewykluczone, że zadaniem tego, kto miłuje ludzi, jest wzbudzanie śmiechu z prawdy, wzbudzanie śmiechu prawdy, gdyż jedyną prawdą jest zdobyć wiedzę, jak wyzwalać się z niezdrowej namiętności do prawdy”.
Prawda domaga się kontemplacji i ciszy. Domaga się jednak nade wszystko miłości, tak jak miłość pragnie prawdy i ku prawdzie dąży. Tam zaś, gdzie jest miłość, jest również serdeczny śmiech. Śmieje się Duch Święty, który „wieje kędy chce”. A jeżeli się nie śmieje, to z całą pewnością ma poczucie humoru, bo jest inteligencją na wskroś przenikającą wszystko.
Śmiech i poczucie humoru są potrzebne tam, gdzie niewysłowione orędzie ewangeliczne, które jaśnieje bogactwem ogarniającym cały kosmos, zostaje sprowadzone do ideologicznych, ciasnych formułek. Ewangelia, która zamiast jawić się jako wyzwalająca i inspirująca człowieka moc, w umysłach doktrynerów wyradza się w jałową degrengoladę jednej z wielu partyjnych ideologii. Niebezpieczną, bo stwarzającą podziały, wykluczenia i anatemy.
Leszek Kołakowski pisał w wykładzie o śmiechu: „Śmiech jest więc bardzo dobrym wynalazkiem natury czy Pana Boga (bo Bóg, przynajmniej wedle Talmudu, ma poczucie humoru); jako że świat nie jest naprawdę nam przyjazny, lecz raczej wrogi, trzeba więc wrogość jego stępiać humorem” .
Niech zatem Duch Święty zainspiruje Pawła Lisickiego i jemu podobnych, by pozwolili się porwać pięknu Ewangelii, zamiast czynić z niej legitymację partyjną członków Partii Drobnych Posiadaczy Pana Boga (określenie Zbigniewa Herberta).
Przeczytaj też: Królestwa Bożego nie ma na mapie świata
No cóż… Publicystyka Lisickiego jest kompletnym przeciwieństwem teologii nadziei, którą głosi ks. Tomáš Halík. Ci dwaj autorzy tak bardzo się różnią w swoich duchowościach, że trudno uwierzyć, że są wiernymi tego samego Kościoła.
Frommowska osobowość autorytarna pragnąca poddać się Autortetowi Kościoła by przestać myśleć i nie mieć wątpliwości. A Kosciol ma być tak poteżny by można było żyć tak prosto jak dziecko.
Jakie to miłe….
Oj, przeszkadza, Pismo Święte, w pilnym tworzeniu nowego ładu religijnego i dostosowaniu do często wątpliwych potrzeb i zachcianek nowoczesnego człowieka za mało postępowej wiary. Tymczasem Kościół to nie klub dyskusyjno-towarzyski dla poszukiwaczy nadziei i ” ostatecznego sensu istnienia człowieka”. Ten sens i nadzieję już dawno ukazał Jezus a pismo święte rozpowszechniło jego proste ale wymagające przesłanie. I nie ma co tego usilnie modernizować, poprawiać albo nadziewać nowinkami typu dla każdego coś miłego. Dla większości ludzi wiara to niełatwa, czasami wyboista, ale jednak droga z drogowskazem, bardziej zasługująca na zaufanie, niż roboty drogowe prowadzone przez wątpliwą a nieraz partacką firmę .
Nie rozumiem dlaczego miałbym przeciwstawiać spotkanie z żywym Bogiem „martwym dogmatom”? Czy uważa Ksiądz, że żywy Bóg może po prostu unieważnić część Pisma np. dla dobra ludzi? Czy Ksiądz ma narzędzia by ustalić które części Pisma Bóg już odrzucił za Siebie? A może ustalimy to demokratycznie, synodalnie? Duch Święty podpowie teraz synodowi i zmieni kanon? A może każdy powinien mieć swój bezpośredni kanał do Boga i pisać własne Pismo Święte? To Jezus przyszedł i wypełnił Pismo i nie zmieni w nim nawet jedna jota, bo to w tych prawdach i dogmatach wiary jest dla nas żywy Bóg, a nie w kontrze do nich.
Mówisz o tym Piśmie, w którym nie wiadomo nawet czy listy Pawła są rzeczywiście Pawła?
Widocznie ksiądz zna takie ziemskie ścieżki pana Boga, gdzie dogmat nie sięga swą prawdą. Chętnie posłucham takiego świadectwa spotkania z „żywym” Bogiem
„U początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie” (Benedykt XVI, „Deus caritas est” 1).
A Pan bierze „żywego Boga” w cudzysłów…
Pełna zgoda z encykliką, która nota bene nie posługuje się określeniem „żywego” Boga, ale nadmienia o żywym kontakcie z Bogiem. Niuans, prawda? Akurat jestem w takiej sytuacji duchowej, w której formuła „żywego” Boga albo „czystej” Ewangelii” albo „martwego” dogmatu jawi się tylko jako znaki rozpoznawcze pewnej filozofii komunikacji, która na poziomie sygnalizacji może albo pomóc albo zupełnie zmylić drogi. Zależy od szczęścia użytkownika tych znaków i rozwagi kontekstowej tego, który używa tego określenia (np. JP II, Evangelium Vitae). Ks. Leszek widać duchowe nie wie, że spotkanie z Żywym Bogiem prowadzi człowieka nawróconego do Kościoła, nawet jeśli ten i jego dogmaty są martwe.
Innymi słowy to fałsz i szkodliwy mit o ludziach opuszczających Kościół, a zachowujących tajemnicę żywego Boga lub doświadczających żywego Boga, a odwróconych od Kościoła, choć na pewno niektórzy z nich mogą świadomie cierpieć z powodu tego rozdwojenia przeciwstawnych pragnień.
Kościół Pawła Lisickiego jest chyba dowodem na słuszność tezy prof.Tomasza Polaka o systemie kościelnym. Na szczęście Kościół jest większy niż im obu udaje się go oddać.
Jednak poglądy Pawła Lisickiego wymagają poważniejszej krytyki, bo mają solidną przyczynę. Proponowałbym zacząć od tego, które elementy jego argumentacji są uprawnione.
W pierwszym akapicie autor prezentuje błędną informację jakoby śmiech był zachowaniem tylko i wyłącznie ludzkim.
Wszystkie małpy z rodziny człowiekowatych zdolne są do śmiechu i wykorzystują go w relacjach społecznych.
Jestem też bardzo ciekawy kim według autora mógłby być niedogmatyczny i samokrytyczny ateista, skoro odmawia tych cech takiej postaci jak Daniel Dennett.
Sam ten zarzut zresztą, czyli dogmatyczność i bezkrytyczność jako coś negatywnego brzmią w ustach katolika raczej śmiesznie, bo przecież zaprzeczenie jakiemukolwiek dogmatowi jest równoznaczne z popadnięciem w herezję.
Twórczości i poglądów pana Lisickiego nie znam zbyt dobrze, ale ich obraz jaki wyłania się z tego tekstu brzmi raczej właśnie jako ten bliższy prawdziwemu obliczu kościoła rzymskiego, przynajmniej jeśli rozpatrujemy je pod kątem dokumentów soborowych, encyklik i katechizmu.
Moim zdaniem Pan Leszek znalazł złego adresata dla swoich propozycji. Nie powinien nim być Paweł Lisicki, a kolegium biskupów w jedności z biskupem Rzymu, bo to właśnie biskupi na soborach i papieże kościół takim uczynili.
Kilka cytatów na potwierdzenie mojej tezy. Pomijam fragmenty mówiące o wyklęciu każdego kto ośmiela się choćby spróbować zakwestionować większość z omawianych tu „prawd”
„Zwyczajny i powszechny Urząd Nauczycielski papieża i biskupów pozostających w jedności z nim głosi wiernym prawdę, w którą mają wierzyć (…)” KKK 2034
„Najwyższy stopień uczestnictwa we władzy Chrystusa jest zapewniany przez charyzmat nieomylności. Ma on taki zasięg, jak depozyt Objawienia Bożego; obejmuje także wszystkie treści nauki, łącznie z moralnością, bez których zbawcze prawdy wiary nie mogą być strzeżone, wykładane czy zachowywane” KKK 2035
„(…) Wierni mają obowiązek zachowywania norm i decyzji wydawanych przez prawowitą władzę Kościoła. Ustalenia te domagają się uległości podyktowanej miłością, nawet jeśli mają charakter dyscyplinarny.” KKK 2037
„Biskupom nauczającym w łączności z papieżem należy się od wszystkich cześć jako świadkom boskiej i katolickiej prawdy, wierni zaś winni zgadzać się ze zdaniem swego biskupa w sprawach wiary i obyczajów, wyrażonym w imieniu Chrystusa, i trwać przy nim w religijnej uległości. Tę zaś zbożną uległość woli i rozumu w sposób szczególny okazywać należy autentycznemu urzędowi nauczycielskiemu Biskupa Rzymskiego nawet wtedy, gdy nie przemawia on ex cathedra, trzeba mianowicie ze czcią uznawać jego najwyższy urząd nauczycielski i do orzeczeń przez niego wypowiedzianych stosować się szczerze, zgodnie z jego myślą i wolą, która ujawnia się szczególnie przez charakter dokumentów bądź przez częste podawanie tej samej nauki, bądź przez sam sposób jej wyrażania.” SW II, Lumen Gentium, rozdz. III, 25.
„Nauka wiary, którą Bóg objawił, nie została bowiem podana jako wytwór filozofii, który dałby się udoskonalać mocą ludzkich umysłów, ale została przekazana Oblubienicy Chrystusa jako Boży depozyt, by go wiernie strzegła i nieomylnie wyjaśniała.” SW I, Dei Filius, rozdział IV, 54.
„Ludzie świeccy, tak jak wszyscy wierni Chrystusa, winni z chrześcijańskim posłuszeństwem stosować się ochoczo do tego, co postanawiają święci pasterze, reprezentujący Chrystusa, jako nauczyciele, i kierownicy w Kościele.” SW II, Lumen Gentium, rozdz. IV, 37.
I ok, ważne potwierdzenie, że Głódź też reprezentuje Chrystusa. Nauczający w łączności z papieżem Głódź zasługuje również na cześć jako świadek boskiej i katolickiej prawdy.
Ks. Leszek Łysień bardzo sobie ułatwia polemikę. To co napisał, to karykatura poglądów Pawła Lisickiego. Wydaje się, że czytałem zupełnie inną książkę. Ale widocznie nie jest on w stanie podjąć rzeczowej polemiki z autorem ,,Dogmatu i tiary”. Można i tak. Uwagi o kapralu i machinie totalitarnej można by zbyć wzruszeniem ramion, ale to charakterystyczne dla myślenia ks. Łysienia. Pismo św. i Tradycja są oczywiście jednymi ze źródeł Objawienia, bezpośrednim źródłem Jego jest sam Bóg, ale bez Pisma i Tradycji, której depozytariuszem jest Kościół, skąd wiedzielibyśmy o Objawieniu? Nie tylko depozytariuszem, ale jedynym właściwym interpretatorem. Słowa o historycznym objawianiu się Chrystusa. to czysty ewolucjonizm. Niestety wszystko to podane jest w mętnym sosie moralizowania typu: prawda domaga się kontemplacji i ciszy. Ale jaka prawda? Sytuacja dzisiejszego Kościoła pełna apostazji i herezji jest odzwierciedleniem takiej postawy. No ale prawda: Bóg nas kocha i wszyscy zostaniemy zbawieni.
Zapomniałam dodać. Jest jeszcze kryterium biblijne: ,, Po owocach ich poznacie”.