Jesień 2024, nr 3

Zamów

Kard. Kazimierz Nycz: Nie zamykać kultu prymasa Wyszyńskiego w wymiarze pietystycznym

Kard. Kazimierz Nycz podczas pogrzebu abp. Henryka Hosera. Warszawa, 20 sierpnia 2021. Fot. Episkopat.pl

Prymas mówił, że najłatwiej jest reformować cały świat, a najtrudniej siebie samego – wspomina metropolita warszawski kard. Kazimierz Nycz w rozmowie Katolickiej Agencji Informacyjnej.

Marcin Przeciszewski, KAI: Księże Kardynale, jesteśmy u progu wyniesienia na ołtarze kard. Stefana Wyszyńskiego i Matki Elżbiety Róży Czackiej. Aktu beatyfikacji w najbliższą niedzielę dokona w stołecznej świątyni Opatrzności Bożej kard. Marcello Semeraro, prefekt Kongregacji Spraw Świętych. Jakie znaczenie to wydarzenie ma dla Kościoła powszechnego, Kościoła w Polsce oraz naszego społeczeństwa?

Kard. Kazimierz Nycz: Każda beatyfikacja i kanonizacja jest wydarzeniem istotnym, gdyż Kościół otrzymuje nowych błogosławionych i świętych. A nauczył nas tego szczególnie święty Jan Paweł II, ponieważ beatyfikował i kanonizował tak wielu błogosławionych, jak żaden papież przed nim. A beatyfikacji tych dokonywał osobiście w Rzymie bądź podczas swych pielgrzymek. Pewnie z tego powodu nie uświadamiamy sobie dostatecznie różnicy pomiędzy beatyfikacją a kanonizacją.

Benedykt XVI zmienił te zwyczaje decydując, że papież dokonuje wyłącznie kanonizacji, bowiem ma ona zasięg powszechny dla całego Kościoła, natomiast beatyfikacji dokonuje prefekt Kongregacji Spraw Świętych w kraju, gdzie żył dany błogosławiony.

Beatyfikacja, w odróżnieniu od kanonizacji, ma zasięg lokalny, a kult błogosławionego jest sprawowany na terenie Kościoła partykularnego, czyli diecezji. W Kościele partykularnym liturgiczne wspomnienie takiej postaci jest obowiązkowe, a w innych diecezjach dobrowolne.

Potrzebne jest świadectwo takiego zakonu „spod krzyża” na wzór sióstr franciszkanek z Lasek: zgromadzenia ubogiego i prostego, które służy ludziom – nie tylko niewidomym w sensie fizycznym, ale i duchowym

kard. Kazimierz Nycz

Udostępnij tekst

Jeśli chodzi o kard. Wyszyńskiego, jest to nieco inaczej, gdyż wszyscy wiemy, kim był on dla Kościoła w Polsce. Był biskupem dwóch diecezji, warszawskiej i gnieźnieńskiej, złączonych unią personalną, a jako prymas sprawował również funkcję przewodniczącego episkopatu. Ponadto był legatem papieskim pod nieobecność nuncjusza i dysponował specjalnymi pełnomocnictwami od Stolicy Apostolskiej odnośnie do ziem poniemieckich oraz Kościoła na Wschodzie. To pozwoliło mu na zbudowanie tak silnego autorytetu, że – jak to podkreślił Jan Paweł II – można go nazwać Prymasem Tysiąclecia.

Był też jedynym w dziejach Polski prymasem mającym tak szerokie kompetencje. A stało się tak, gdyż czasy wymagały takiego prymasa. Dziś może on być orędownikiem i wspaniałym przykładem do naśladowania nie tylko dla tych, co noszą sutanny czerwone, fioletowe czy czarne, ale i dla wszystkich wiernych. Temu właśnie służy beatyfikacja.

Jak my, zwykli ludzie, możemy dziś podążać drogami świętości jakie wyznaczyli kard. Wyszyński oraz Matka Czacka?

– Kard. Wyszyński może nam służyć jako wzór poprzez swoje zjednoczenie z Bogiem, swoją modlitwę i swoją pracowitość oraz troskę o człowieka. Chciałbym być tak zorganizowanym i potrafić tak pracować jak On. Drugi wymiar to modlitwa. Przy tylu zajęciach, jakie miał, potrafił wygospodarować obowiązkowy czas na rozmowę z Panem Bogiem.

Może nam też służyć jako ważny wzorzec poprzez swoją miłość do nieprzyjaciół. Widzimy to patrząc na jego stosunek do prześladowców w okresie uwięzienia, a wcześniej do Niemców podczas powstania warszawskiego. Charakteryzowała go postawa miłości, bardzo konkretnej, aż po miłość nieprzyjaciół. Ktoś kiedyś powiedział, że miłość do nieprzyjaciół jest najlepszym świadectwem istnienia Boga, gdyż kochać nieprzyjaciół może tylko człowiek głęboko z Nim zjednoczony.

Miłość kard. Wyszyńskiego do wrogów zaowocowała również tym, że wsparł swym podpisem list polskich biskupów do niemieckich z 1965 r. ze słynnymi słowami: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, otwierającymi proces pojednania naszych narodów. Zresztą zapłacił za to wysoką cenę, bo komuniści z tego powodu zorganizowali histeryczną nagonkę na niego.

Czy jednak czasami prymas nie był zbyt „miękki”, jeśli chodzi o stosunek do władz komunistycznych? Takie zarzuty stawiano mu nawet w Watykanie po podpisaniu „porozumienia” z władzami w 1950 r., które de facto było uznaniem nowego reżimu.

– Śledząc tę sprawę z zainteresowaniem, przyglądam się relacjom pomiędzy prymasem Wyszyńskim a kard. Adamem Sapiehą, ówczesnym metropolitą krakowskim. I faktycznie na początku lat 50. bardzo różnili się oni w kwestii podejścia do komunistów. Stary doświadczony Sapieha widział to inaczej. Zebranie episkopatu, na którym było podpisywane porozumienie z ówczesnym rządem, miało miejsce w Krakowie w kwietniu 1950 r. Kardynał Sapieha nie akceptując go, wyszedł z posiedzenia. Powiedział ostro, że „z diabłem się nie paktuje”.

Tymczasem Wyszyński chciał w ten sposób dać czas Kościołowi, aby nie dotknęły go tak ostre prześladowania jak w innych krajach bloku. Był świadom, że musi zyskać trochę czasu, gdyż w Polsce może mieć miejsce tak samo ostre starcie z władzami komunistycznymi, jak stało się to na Węgrzech. Starcie, do którego trzeba było przygotować Kościół i samego siebie.

Prymas stawiał jednak wyraźne granice kompromisu. Dowodem było jego „non possumus” z 1953 r., kiedy władze chciały ingerować w wewnętrzne nominacje w Kościele, aż do szczebla parafii. Wówczas powtórzył słowa św. Piotra, że „bardziej trzeba słuchać Boga niż ludzi”. A doskonale zdawał sobie sprawę, że będzie uwięziony, że jest to kwestia czasu. Przypuszczał, że może nawet zostanie wywieziony z Polski.

Motywem tych wszystkich działań prymasa była nie tylko miłość do Kościoła, ale miłość do Polski. Szedł w kierunku odważnych decyzji, których czasem inni nie akceptowali, nawet biskupi. Ale podejmował je, gdyż wiedział, że jest to potrzebne w tym momencie, że trzeba rozmawiać, że trzeba się troszczyć o dobro wspólne, jakim jest Polska. W jego myśleniu i wyborach liczył się na pierwszym miejscu człowiek, później rodzina, naród i Kościół.

Dzisiaj powiedzielibyśmy, że był „propaństwowcem”, nawet jeśli tym państwem rządzili komuniści. I choć wielu miało liczne wątpliwości co do jego strategii na końcu lat 40. czy na początku 50., to nie ulega wątpliwości, że rok 1956 przyznał rację Wyszyńskiemu. Tym bardziej, że okres uwięzienia przysporzył mu wielkiego autorytetu, niezbędnego w kolejnych zmaganiach.

Wówczas prymas rozpoczął realizację programów duszpasterskich na kolejne lata, takich jak Jasnogórskie Śluby Narodu czy Wielka Nowenna przed tysiącleciem chrztu, które przyniosły duże owoce.

– Jeszcze w więzieniu przyszedł mu do głowy pomysł, że zbliżające się tysiąclecie chrztu Polski trzeba wykorzystać jako siłę nośną wieloletniego programu duszpasterskiego. A było to spojrzenie prorocze. To właśnie w więzieniu narodziły się Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego i Nowenna Tysiąclecia.

Był to dziewięcioletni program odnowy duchowej i moralnej społeczeństwa, niezwykle szeroki także w sensie terytorialnym. Obejmował całą Polskę, wszystkie diecezje i parafie. Był to też program bardzo pogłębiony merytorycznie, gdyż każdy rok miał swój konkretny temat nawiązujący do jasnogórskich przyrzeczeń z 1956 r.

Pamiętam z dzieciństwa, kiedy rozpoczynała się nowenna w 1957 r., jak poważnie była przeprowadzana w mojej rodzinnej parafii i jak wszyscy w tym uczestniczyliśmy. Wtedy postawienie przez prymasa na religijność ludową było bardzo dobrym posunięciem. Bo kto wówczas bronił prymasa? Właśnie ten lud przywiązany do Kościoła i wiary ojców. Gdyby Wyszyński nie miał za sobą ludzi i wiary społeczeństwa – byłby słabszy. Wiedział, że musi budować wiarę prostych ludzi, mimo że wiele osób zarzuci mu „ludową pobożność”.

A Matka Czacka, jak możemy podążać śladami jej świętości?

– Dobrze się dzieje, że dogoniła ona kardynała w drodze do beatyfikacji, choć jest znacznie mniej znana. Ja sam jestem tego przykładem, bo do niedawna wiedziałem tylko, że była założycielką Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i Dzieła Lasek. Teraz mam świadomość jak była to nietuzinkowa, głęboka i wielka postać.

I to nie tylko dlatego, że pogodziła się ze swoim kalectwem, ale kalectwo to potrafiła przekuć w służbę bliźniemu. Dzieło Lasek w koncepcji Matki Czackiej było nie tylko pomysłem na działania charytatywne wobec niewidomych. Chodziło nie tylko o stawianie niewidomych na nogi poprzez dobrą edukację, ale by mogli oni w twórczy sposób uczestniczyć w otaczającym życiu, a nawet w przemianie świata, do czego powołany jest każdy człowiek.

Inna ważna rola Lasek to promocja świeckich w Kościele. Matka podkreślała, aby siostry robiły swoje, a nie zastępowały świeckich. I w tym zdecydowanie wyprzedzała epokę, w jakiej żyła. A nawet różniła się od Wyszyńskiego, który tego aspektu nie zauważał.

Dzięki temu, że w Laskach był także ks. Władysław Korniłowicz, pojawił się jeszcze jeden wymiar, mianowicie powstało tam ważne intelektualne środowisko katolickie. Z tego środowiska wychodzili wielcy ludzie, tacy jak chociażby związani równocześnie z ruchem „Odrodzenia” Stefan Swieżawski czy Jerzy Turowicz.

Do Lasek przybywali też twórcy tej miary co Zbigniew Herbert, Jerzy Zawieyski, Antoni Słonimski czy Zygmunt Kubiak. Środowisko Lasek, zarówno pod kątem rozumienia roli świeckich w Kościele, jak i dialogu z niewierzącymi, znacząco wyprzedzało Sobór Watykański II.

Można powiedzieć, że wkład Matki Czackiej był bardzo komplementarny do kard. Wyszyńskiego. Zresztą przyjaźnili się od chwili poznania w 1926 r. aż do śmierci Matki Czackiej w 1961 r. i wiele nawzajem sobie zawdzięczali.

Kard. Wyszyński poznał Matkę Czacką dzięki ks. Korniłowiczowi, a później spędził w Laskach wiele czasu podczas wojny jako kapelan, także kapelan oddziałów powstańczych. Prymas był głęboko przekonany o świętości Matki Czackiej, czemu dał wyraz zaraz po jej śmierci. Mówił: „Ja się nigdy nie modlę za Matkę Czacką, ja się tylko modlę do Niej”.

Obie te beatyfikacje są bardzo ważne. Oboje w XX stuleciu byli postaciami niezwykłymi i ewidentnie wnoszącymi bardzo wiele. Warto więc sięgać do ich spuścizny.

I dziś Kościół w Polsce tego potrzebuje…

– Z pewnością bardzo potrzebuje. Potrzebne jest świadectwo takiego zakonu „spod krzyża” na wzór sióstr franciszkanek z Lasek: zgromadzenia ubogiego i prostego, które służy ludziom – nie tylko niewidomym w sensie fizycznym, ale i duchowym.

Jestem przekonany, że ten Duch Lasek, który tak mocno inspirował pewne środowiska w okresie międzywojennym i powojennym, dzisiaj powinien jeszcze bardziej inspirować nasz katolicyzm, a w pierwszym rzędzie środowiska katolików świeckich. A jeśli chodzi o wymiar edukacyjny, to Laski powinny być „Formułą 1”, wzorem dla wszystkich innych tego typu ośrodków dla niewidomych.

Kardynała Wyszyńskiego cechowała „długomyślność”, o czym już mówiliśmy. Układał on i realizował zakrojone na wiele lat programy duszpasterskie, jak choćby Wielka Nowenna przed Millennium Chrztu. Programy te głęboko przeorały naszą kościelną i polską rzeczywistość. Czy dziś nie brakuje Kościołowi takich działań?

– Na pewno taka dalekosiężna strategia, dalekosiężne myślenie, jest bardzo potrzebne. Nieco nam tego brakuje. Ale mam też świadomość, że prymas Wyszyński jest godny naśladowania, ale nie kopiowania, gdyż mamy zupełnie inne czasy.

Czego patronem może być dziś kard. Wyszyński? O co możemy się modlić za jego wstawiennictwem?

– Zależy mi bardzo, aby jego kult, który mam nadzieję będzie się rozwijał, nie ograniczał się do pacierza, czy innych zewnętrznych form, ale był połączony z naśladowaniem prymasa. Ważne jest, aby to naśladowanie przynosiło konkretne efekty w życiu każdego człowieka. Natomiast bardzo bym nie chciał, aby ten kult sprowadził się wyłącznie do kultu relikwii czy do nadawania jego imienia parafiom.

Krótko mówiąc, zależy mi bardzo, aby kultu kard. Wyszyńskiego nie zamykać w wymiarze pietystycznym, ale by przynosił on owoce w naszym codziennym życiu, aby nie spełniły się słowa: „Wiara bez uczynków martwa jest”.

Wiele rzeczy, które kard. Wyszyński czynił w tamtym czasie są nie do powtórzenia, ale wiele innych – choćby osobiste zaangażowanie człowieka w przemianę świata, jest bardzo aktualne. Prymas mówił, że najłatwiej jest reformować cały świat, a najtrudniej siebie samego. Apelował więc, aby każdy robił to, co robi z zaangażowaniem. Pracę traktował jako dzieło przetwarzania świata i drogę do świętości. Mówił nie tylko o prawach człowieka, ale także o obowiązkach, co bardzo mocno rozwinął później Jan Paweł II w swej encyklice „Laborem Exercens”.

Bardzo aktualny na dziś wydaje się również jego program Społecznej Krucjaty Miłości, ogłoszony w 1967 r. A przede wszystkim kard. Wyszyńskiego charakteryzowała troska o każdego człowieka. Przychodzi mi na myśl, jak się modlił. Miał w ręku brewiarz, a w nim zawsze jakąś karteczkę z intencjami, za które się modlił: za Kościół, rozmaitych ludzi, chorych, ale także za księży, którzy odeszli z kapłaństwa.

Czy po beatyfikacji prymasa katedra warszawska stanie się jego sanktuarium, z ruchem pielgrzymkowym oraz innymi podobnymi atrybutami?

– Najważniejsze jest, aby kult Wyszyńskiego i Czackiej był na tyle prawdziwy, żeby mógł przenieść się na życie każdego człowieka. „Matka kościołów”, czyli wspomniana katedra, jest miejscem, gdzie znajdują się relikwie kardynała w nieotwieranym sarkofagu. Wierzę, że ludzie będą tam przyjeżdżać, tak jak będą przyjeżdżać do rezydencji na Miodowej, która była miejscem, gdzie żył, pracował i modlił się przez 30 lat.

Dlatego tu na dziedzińcu odsłonięty został wczoraj jego pomnik. Chciałbym, aby to popiersie ułatwiało modlitwę, refleksję i zadumę nad dziełem kard. Wyszyńskiego, kiedy będą tu przyjeżdżać pielgrzymi czy inne wycieczki.

Ostatnie pytanie ma charakter bardziej osobisty. Podczas konferencji z 28 sierpnia Ksiądz Kardynał mówił, że beatyfikację Wyszyńskiego i Matki Czackiej traktuje jako zwieńczenie swojej posługi biskupiej, odwołując się także do swej daty urodzenia zawartej w peselu. Jak te słowa mamy rozumieć?

– Kiedy ma się 71 lat i gdy jest się księdzem od 48, a biskupem od 33 lat, to te 4 lata jakie zostały, są tylko malutkim fragmentem. Mówiłem wówczas, że miałem wielki dar i pewną własną zasługę w tym, że udało mi się doprowadzić do końca proces beatyfikacyjny ks. Popiełuszki, a teraz kard. Wyszyńskiego i Matki Czackiej. Będą to beatyfikacje, które są w pewnym sensie zwieńczeniem mojej osobistej drogi. Coś się zaczęło i coś się będzie kończyć.

Wesprzyj Więź

A kiedy to nastąpi, zostawmy Panu Bogu, choć trzeba być przygotowanym. Tym bardziej, gdy jest się po takiej chorobie i po doświadczeniu COVID-u. Słowa: „Bądź wola Twoja” stają się tym bardziej uzasadnione.

Rozmawiał Marcin Przeciszewski

Przeczytaj także: „Zachciało się ślepej babie zakon zakładać”

Podziel się

3
1
Wiadomość

A co Prymas mówił o Żydach ? Co mówił, pisał i robił w czasie powojennych pogromów (morderstw Polaków dokonywanych na ocalałych z Zagłady Żydach i okradania ze wszystkiego, co mieli przy sobie)? Czy dla przyszłego świętego człowiek i bliźni to był Polak, raczej mężczyzna i katolik?

~ Matylda Kostrzewska: Dziekuje. Mialem to samo napisac. Nadmuchuje sie balonik, z ktorego pozniej z hukiem wyleci powietrze. Przeciez nie zbadano nawet, ilu pedofilow Wyszynski uratowal przed wiezieniem stawiajac wyzej dobro „firmy” nad cierpieniem dzieci…

Jak zwykle w Polsce: pomnik bez skazy i zmazy…. Żadnych trudnych pytań, żadnych błędów, zawsze tylko Słuszność i Prawda. Upupianie i podszywanie dzieckiem na całego. Odrzucenie takiego kultu na widok takiej postaci gwarantowane.
Zasadą amerykańskiego kina jest: weź bohatera i pokaż go w załamaniu, upadku, błędzie, w jego ludzkości. Pokaż dlaczego się mylił, czy wyszedł z błędu, czy przezwyciężył załamanie. Co po nim zostało dobrego , co złego.

Ale to nie w Polsce. Małe dzieci nie lubią myśleć.
Lubią klaskać małymi łapkami.

Marek2: Widze to podobnie jak Pan. I dziwie sie, ze mimo filmow Braci Sekielskich, mimo ukaranych 10 biskupow nadal sie forsuje formy przekazu, ktore w swej lopatologii i naiwnosci podpadaja pod kanon „Lenin w Poroninie”…

A po co Kościół miałby zmieniać przekaz? Dla kogo?
Ci, którzy pragnęliby obrazu pełnego odcieni i niuansów, obrazu dla dorosłych a nie Teleranka stanowią tak małą, tak wymierającą, odchodzącą, milczącą część polskiego Kościoła że nie stanowią obiecującego targetu. Najgłośniej krzyczą i najbardziej widoczni są ci, którzy oczekują Prawdy tak prostej jak cios siekierą.
Kościół polski jest dziś w pułapce, skazany na przekaz prymitywny, bo inny zostanie uznany za zdradę, za masoństwo, za komunizm, za neomarksizm i co tam jeszcze mogą wymyślić utytułowani absolwenci KUL. Nie ma szans, by biskupi zaczęli mówić inaczej, by potrafili otworzyć się na tych, którzy widzą odcienie. Kościół jest zbyt słaby by sobie na to pozwolić. Musi trwać w swojej roli protektora Świętej Naszości.

Kościół nie może otworzyć się na tych, którzy widzą odcienie. Katolicyzm otwarty jest bankrutem przecież. Dlaczego? Bo istnieje jednak jakaś granica, której KK nie może przekroczyć. Nie może powiedzieć sobie biskup: „może się mylę” albo „nie wiem tego, ale”… Nie może powiedzieć – rozmawiajmy bez żadnych założeń. To jest dość zabawne oglądać, jak KK się męczy, wije starając z jednej strony być jak najbardziej prawilnym i twardym, a z drugiej udawać otwartą i chłonącą ludzkie doświadczenia instytucję. Idealnym przykładem są te śmieszne „dialogi w katedrze” Jędraszewskiego – owszem, Biskup odpowie na pytania, ale tylko te, które mu odpowiadają – i oczywiście nie zadane na żywo 🙂

Pobożność ludowa faktycznie umiera, ale nie tzw. katolicyzm ludowy czy tzw. teologia narodu – a przecież prędzej czy później dojdzie do głosu kolejna neokonserwatywna siła. Kiedy Radio Maryja uruchomiło działalność, tzw. katolicyzm otwarty był w pełnej ofensywie, nie mając równego sobie przeciwnika. Więź, Znak, Tygodnik Powszechny, KIK i reszta tego Towarzystwa miała wszystko co trzeba do wygrania walki: otwarte salony medialne, prawie że monopol na występy w telewizji państwowej, udział w sprawowanej władzy (UD-UW), obsadę w KAI, splendor, prestiż i etos środowiska nabyty w czasach PRL, sojusz i pełna współpracę z Gazetą Wyborcza, urząd sekretarza generalnego EP oraz intelektualną wieżę i wzór myślenia dla maluczkich, czyli ks. Tischnera. Dziś prawie nic z tego nie zostało, ale za to jest nowy pontyfikat. Mam nadzieję i ciekawość oglądania tego nowego rozdziału przyszłej klęski.

Bardzo ciekawy komentarz (serio). Czy widzi Pan już jakieś sygnały upadku, tej „przyszłej” klęski? KK ma się przecież bardzo dobrze w Polsce, jest silny jak nigdy, oczywiście nie chodzi o wiarę i moralność, bo przecież nigdy o nią nie chodzi. Hm?

Robert Forysiak ma rację w tym, że kościół otwarty, łagiewnicki czy jak go nazwiemy rzeczywiście jest dziś w rozsypce i nie widać żadnych szans na odbicie. Jego zwolennicy najszybciej milkną, odchodzą, nie widzą w polskiej klerykalnej strukturze żadnej nadziei. Zostaje „Toruń”.
Kościół polski szybciej skurczy się do niewiele znaczącej grupki aniżeli odrodzi się w Polsce myślenie chadeckie w miejsce endeckiego. Nie ma tu miejsca na kościół gdzie nie masz Greczyna ani Żyda, jest miejsce dla kościoła narodowego w treści, choć dla niepoznaki powszechnego w formie (przynajmniej teoretycznie).
Chadecja, kościół otwarty, personalizm, filozofia spotkania, filozofia Twarzy w jej chrześcijańskiej formie wszystko to przegrało w zderzeniu z kolektywistycznym, narodowym dziedzictwem Dmowskiego. Więź, Tygodnik Powszechny to tylko niewiele znaczące wyspy nie mające przełożenia na masy.

A może będzie trochę jak w Stanach? W klasie ludowej i średniej chrześcijaństwo jako militaryzm, foliarstwo, niechęć do obcych, LGBT itp., w klasie wyższej – te wszystkie instytuty międzymorza i bogaci „konserwatywni” prawnicy i przedsiębiorcy zbratani z władzą 🙂

Nie będzie. Tam są setki religii. U nas będzie jak 100 czy 120 lat temu. Sytuację tę opisywał kiedyś Stanisław Mackiewicz w odniesieniu do kościoła katolickiego w Petersburgu do którego uczęszczali Polacy. Pewnego razu ksiądz się zeźlił i powiedział: „Czemu ja do was mówię państwo? Przecież tu są same kucharki!” Państwo wizyty w kościele sobie darowywali. Nie był im potrzebny. Potem Kościół to nadrobił dzięki szerokiej działalności społecznej. Dziś trudno o takim odrodzeniu marzyć.

Ale chyba wciąż w Polsce reprodukowane są katolickie schematy – chrzest (bo co babcia powie), ślub (biały welon), pogrzeby (bo potrzeba sensu). Czy to nie uratuje Kościoła?

Rytuały przejścia pozwolą na wegetację religii jako konwencji społecznej. Tak jak wegetowały kulty greckie i rzymskie dopóki nie zmiotło ich chrześcijaństwo, które wtedy było czymś więcej niż rytuałem i literaturą. Dziś samo musi ustąpić sekularyzacji, bo samo stało się rytuałem. I to rytuałem odbywanym przez wielu z tradycji a nie konieczności. Przez tych, którzy po epidemicznej przerwie nie wrócili już do kościołów.

Ale chrześcijaństwo zmiotło pogaństwo między innymi zakazem dziedziczenia przez nie-chrześcijan, niszczeniem świątyń i państwową dyskryminacją. To nie jest możliwe (ani oczekiwane) współcześnie. Wtedy zresztą też elita była pogańska.