Zima 2024, nr 4

Zamów

Dochód podstawowy. Krok naprzód, ale…

Premier Mateusz Morawiecki w Katowicach, maj 2020. Fot. Adam Guz / KPRM

Dziś spór polityczny nie powinien już dotyczyć tego, czy zielona transformacja jest wyzwaniem społecznym, ale tego, jakich narzędzi społecznych użyć, by sobie z nią poradzić.

Niedawne polityczno-personalne fajerwerki przyćmiły – rewolucyjną na polskim gruncie – propozycję dochodu podstawowego na poziomie pensji minimalnej dla osób odchodzących z górnictwa.

Niewiele stoi przed Polską większych i ważniejszych wyzwań niż sprawiedliwa transformacja od węgla ku zielonej gospodarce. Trudno wyobrazić sobie sukces tego niełatwego procesu bez społecznej akceptacji. Zwłaszcza bez akceptacji tych, których sprawiedliwa transformacja ma bezpośrednio dotyczyć: pracowników branży węglowo-energetycznej, ich rodzin i społeczności. Szczególnie w sytuacji, gdy nie brakuje polityków chcących budować swój kapitał na gniewie i rozczarowaniu pracowników i całych regionów obawiających się bezrobocia i społecznej degradacji[1].

Propozycję dochodu podstawowego dla osób opuszczających branżę węglową przedstawił w Bogatyni, w niedalekim sąsiedztwie elektrowni i kopalni w Turowie, szef partii Polska 2050, Michał Kobosko, różne jej wersje prezentowali także posłanka PL2050, Hanna Gill-Piątek oraz lider ruchu Szymon Hołownia. 

Co myśleć o tej propozycji?

Kto kupi od byłego górnika, czyli nie można działać bez rynku

Zacznijmy od pozytywów. Zdecydowanie na plus trzeba policzyć jej innowacyjność i rozpoznanie skali wyzwania, przed którym stoi transformująca się Polska. Niestety większość polskich polityków, także tych wracających z europejskich salonów, wciąż zdaje się pozostawać na etapie: „Niech naukowcy się spierają o konkretne przyczyny tej katastrofy i sposoby jej zapobiegania” – podważając w ten sposób naukowy konsensus stwierdzający, że kryzys klimatyczny jest skutkiem działaności człowieka, przede wszystkim spalania paliw kopalnych. 

Niestety równie wielu ważnych polskich polityków wykazuje podobnie nonszalanckie podejście nie tylko do strony ekologicznej kryzysu, lecz także do jego strony społecznej, nie proponując pracownikom i regionom, żyjącym do tej pory z wydobycia i spalania węgla, żadnych alternatyw. Polityków lekceważących społeczne wyzwania transformacji można podzielić na dwie kategorie. 

Dochód podstawowy może okazać się nawet gorszy od jednorazowej dużej odprawy. Większe pieniądze z wypłaconej na raz lub w większych transzach odprawy można przynajmniej zainwestować w sprzęt i założenie własnej firmy. Trudniej założyć firmę za pensję minimalną

Mateusz Piotrowski

Udostępnij tekst

Pierwsi, związani z obozem rządowym, lekceważą realny układ sił w Europie i ramy ekonomiczno-instytucjonalne europejskiego rynku, wewnątrz których musi konkurować polska gospodarka. Politycy ci obiecują pracownikom zatrudnienie na wiele lat przy wydobyciu węgla. Swoje obietnice opierają na możliwości uzyskania dopłat do wydobycia. 

Rzecz w tym, że takie gwarancje są wysoce ryzykowne i wątpliwe. Opierają się na wierze, że na dopłaty do wydobycia węgla zgodzi się Komisja Europejska. A szansę na to, że Komisja Europejska, która wzięła ostro kurs na „zieloną transformację”, na takie dopłaty się zgodzi, są bliskie zeru.

Trudno założyć, że politycy obozu rządowego, obiecujący związkowcom i pracownikom stabilne miejsca pracy przy wydobyciu węgla, nie biorą takiego ryzyka pod uwagę. Gwarantująca pracownikom zatrudnienie w branży węglowej tzw. umowa społeczna służy więc nie tyle rozwiązaniu problemu, co po prostu kupieniu przez rządzących – na krótko – spokoju społecznego i przygaszeniu gniewu pracowników lub przekierowaniu go na Unię Europejską. 

Druga grupa polityków lekceważąca los pracowników branży węglowo-energetycznej zdaje się wierzyć, że kwestię sam rozwiąże abstrakcyjnie rozumiany rynek. Problem w tym, że większość polskich regionów węglowych, być może z wyłączeniem Górnego Śląska, nie dysponuje wystarczającą ilością prywatnego kapitału i nie posiada odpowiednio ukształtowanego ekosystemu biznesowego, zdolnego do wchłonięcia dużej liczby pracowników, którzy nagle znajdą się bez pracy.

Mówiąc prościej, regiony wokół takich miast jak Bełchatów, Bogatynia, Konin czy Bogdanka są uzależnione od dużych, prywatnych lub państwowych, zakładów wydobywających i/lub spalających węgiel. To gospodarcze monokultury. Gdy zakłady-matki padną, powstanie społeczna i gospodarcza próżnia, grożąca zapaścią gospodarczą i długotrwałą degradacją całych regionów. 

Trudno w tej sytuacji obiecywać pracownikom i ich rodzinom, że nagle zjawią się prywatni inwestorzy-cudotwórcy, którzy zapewnią regionowi dynamiczny rozwój. Zwłaszcza, że wiele z tych regionów, choćby Polesie Lubelskie, ma problem z kluczową dla inwestorów infrastrukturą komunikacyjną.

Trudno też zakładać, że lukę inwestycyjną zapełnią małe firmy, także te zakładane przez byłych górników, pozbawione większych partnerów z kapitałem i odpowiednim know-how. W sytuacji nagłego i strukturalnego bezrobocia, implozji regionalnego rynku, małe i świeże firmy, siłą rzeczy nakierowane na zaspokajanie lokalnego popytu z niewielką możliwością ekspansji poza region nie zapewnią impulsu umożliwiającego podtrzymanie rozwoju.

Sytuacji nie rozwiążą też odprawy ani mikrodotacje, które na rynku w stanie zapaści wsiąkną w piasek. Nie zlikwidują problemu strukturalnego bezrobocia, nie podtrzymają poziomu aktywności gospodarczej, nie wytworzą wystarczająco stabilnych miejsc pracy. Nie dlatego, że górnikom brakuje gospodarności czy przedsiębiorczości – tych mają bardzo wiele. Po prostu nie będą mieli komu sprzedać swoich dóbr i usług. Nawet najbardziej pomysłowi i zdeterminowani drobni przedsiębiorcy nie mogą na dłuższą metę działać i zarabiać bez realnie istniejącego rynku, w strukturalnej gospodarczej i społecznej zapaści.

To, że polityka rozwoju regionalnego nie może kłaść zbyt wielkiego ciężaru na małych przedsiębiorców, także tych przekwalifikowanych z górników, nie zapewniając odpowiedniego impulsu inwestycyjnego i nie dbając o odpowiedni ekosystem biznesowy, pokazuje klęska brytyjskiego programu British Coal Entreprise. W regionach pozbawionych kapitału-koła zamachowego w sytuacji wysokiego bezrobocia i spadku siły nabywczej mieszkańców regionu małe firmy zakładane przez byłych górników wzajemnie się kanibalizowały, zamiast tworzyć między sobą pozytywne sprzężenia zwrotne.

Zostawieni w tyle

Na tym tle propozycja Hołowni jest krokiem naprzód. Wychodzi od podstawowego rozpoznania, że ani kryzys klimatyczny, ani kryzysy lokalnych rynków pracy nie rozwiążą się same. 

Problem polega na tym, że dochód podstawowy nie rozwiązuje problemu lepiej niż odprawy. Dochód dla byłych pracowników to odprawa rozłożona na raty. A te, choć mogą okazać się potrzebne, nie wystarczą, by zapewnić rozwój regionom lub przynajmniej uchronić je przed zapaścią.

Co więcej, w regionach, gdzie nie ma odpowiedniego poziomu prywatnych inwestycji i otoczenia biznesowego tworzącego warunki do działania dla mniejszych firm, dochód podstawowy może okazać się nawet gorszy od jednorazowej dużej odprawy. Większe pieniądze z wypłaconej na raz lub w większych transzach odprawy można przynajmniej zainwestować w sprzęt i założenie własnej firmy. Trudniej założyć firmę za pensję minimalną.

Można oczywiście argumentować, że dochód podstawowy, przypisany do osoby a nie do regionu, może ułatwić górnikom lub energetykom rozpoczęcie nowego życia w Warszawie lub Krakowie. Wada tej koncepcji polega na tym, że nie odpowiada ona na problem degradacji związanej z depopulacją regionów. Wypłukanie z regionu najbardziej przedsiębiorczych jednostek i „wessanie ich” do największych ośrodków to przepis na pogrążenie pozostałych w jeszcze większym marazmie.

Takie podejście abstrahuje od realnych barier dla mobilności, choćby tego, jak wygląda polski rynek mieszkaniowy. Operuje także w paradygmacie polaryzacyjno-dyfuzyjnym, czyli w ramach wizji polityki gospodarczej opartej na wierze, że bogactwo, koncentrując się w kilku największych metropoliach, „skapnie” też do miast średnich i mniejszych.

Dziś widzimy konsekwencje wdrażania tego modelu: od angielskiej północy, opowiadającej się za Brexitem, przez amerykański Pas Rdzy, głosujący w 2016 masowo na Donalda Trumpa, po dotknięte traumą transformacji polskie miasta i regiony. Wszystkie te miejsca doświadczyły nie tyle „skapywania bogactwa” z Londynu, Nowego Jorku czy Warszawy, co dramatycznie rosnącego poziomu wewnątrzkrajowych nierówności regionalnych i poczucia „zostawienia w tyle”. Właśnie na tym poczuciu wyrzucenia na „śmietnik historii” całych grup zawodowych i regionów chcą dziś budować polityczny kapitał antyklimatyczni politycy.

Uniknięcie społecznej katastrofy

Czy znaczy to, że dla Polskich regionów nie ma żadnej nadziei i musimy je po prostu spisać na straty? Na szczęście nie. Dobre, choć nie tak medialne, propozycje wypracowują lokalne organizacje pozarządowe we współpracy z samymi pracownikami. W Wielkopolsce Wschodniej Instytut Zielonej Przyszłości oraz Rada Pracowników Kopalni Węgla Brunatnego Konin stworzyły zestaw kompleksowych propozycji obejmujących m.in. pakiety szkoleniowe.

Jednak nawet najlepsze szkolenia nie pomogą, jeśli w regionie nie będzie przedsiębiorstw, gdzie przeszkoleni mogą znaleźć sensowną pracę. Sensowną – to znaczy stabilną i godną, ale także przystosowaną do potrzeb mieszkańców i środowiska, w którym żyją. Pracę ważną dla rozwoju i poziomu życia regionu, jak rekultywacja terenów pogórniczych, przywracanie stosunków wodnych czy termomodernizacja budynków. Pracę, której wykonania nie bierze na siebie sektor prywatny.

Tę rolę – tworzenia sensownych miejsc pracy stymulujących lokalny rynek – mogą pełnić spółki celowe, spółdzielnie i spółki pracownicze tworzone w ramach tego, co często nazywa się gwarancją zatrudnienia. To rozwiązanie, dające miejsca pracy w bezpiecznych dla środowiska i niezagrożonych likwidacją branżach pozawęglowych, zyskuje też coraz większe poparcie samych związkowców z regionów węglowych. Listy otwarte skierowane do administracji apelujące o niezwłoczne rozpoczęcie prac nad programami gwarancji zatrudnienia poza węglem podpisali przedstawiciele ZZG Makoszowy z Zabrza, a także ZZG „Solidarność”, ZZG „Kadra” oraz Związku Zawodowego „Przeróbka” z lubelskiej Bogdanki.  

Zwolennicy gwarancji zatrudnienia i zwolennicy dochodu podstawowego często toczą z sobą ostry ideowy, a czasem nawet ideologiczny, spór. Mając na uwadze, że problemy związane z transformacją – nie tylko zieloną, lecz także cyfrową, a więc również ze skutkami automatyzacji pracy – będą nabrzmiewały, spór ten będzie w przyszłości coraz głośniejszy. Podobnie jak zwolennicy atomu i zwolennicy OZE nie spierają się o to, czy kryzys klimatyczny ma miejsce i czy, aby się przed nim uchronić, musimy odejść od węgla, a jedynie o to, jakie źródła energii najlepiej węgiel zastąpią – tak samo spór polityczny nie powinien już dotyczyć tego, czy zielona transformacja jest wyzwaniem społecznym, ale tego jakich narzędzi, jakich innowacji społecznych powinniśmy użyć, by sobie z nią poradzić.

Życzliwa krytyka pomysłu Polski 2050 na dochód podstawowy dla górników przedstawiona w tym tekście nie wynika z pryncypialnego odrzucenia tej propozycji. Jest tylko efektem pytania, jakie narzędzie najlepiej zadziała w określonym kontekście. Rozwiązanie proponowane przez ruch Hołowni może mieć ewentualnie sens na Górnym Śląsku, gdzie bezrobocie jest niskie. Górnikom łatwiej będzie dzięki temu podjąć nową pracę, chociaż nie na tym samym poziomie finansowym co wcześniej. Dochód podstawowy mógłby więc pełnić rolę uzupełnienia utraconych dochodów, zachęcając do podejmowania ryzyka wychodzenia z górnictwa i przekwalifikowania się. Mógłby też stanowić impuls do zakładania swoich firm jako poduszka bezpieczeństwa. 

Krytyka wynika więc przede wszystkim z pytania pragmatycznego, który zestaw rozwiązań najlepiej zadziała w konkretnym kontekście? Różnica między koncepcją transformacji, która – zdaje się – stoi za rozwiązaniem przedstawionym przez PL2050 a koncepcją transformacji związanej z postulatem wdrażania programów gwarancji zatrudnienia – jest zasadnicza.

Założenie, które stoi za pomysłem dochodu podstawowego dla górników, jak się wydaje, brzmi: sprawiedliwa transformacja nie może zostawić nikogo w tyle. „Nobody left behind” – to hasło powtarzane na kolejnych konferencjach poświęconych sprawiedliwej transformacji. Jest ono ważne, bo zdecydowanie bardziej realistycznie podchodzi do skali wyzwania niż hasła: „jakoś to będzie” albo „ratuj się kto może”, które do tej pory dominowały wśród polskich polityków mówiących o zielonej transformacji.

Jednakże hasło „nie zostawiajmy nikogo w tyle” ma pewną wadę. Zakłada ono, być może w sposób nie do końca uświadomiony, że na czele procesu transformacji stoją technokraci mobilizowani do szybszych działań przez aktywistów. Pracownicy i mieszkańcy mają być przez liderów procesu „włączeni”. Partycypację rozumie się tu zaś przede wszystkim jako proces, być może nieco rozciągnięty w czasie, ale zasadniczo jednorazowy; jako partycypacyjne konsultacje rozwiązań, które mają zostać wdrożone. Takie podejście niesie ze sobą duże ryzyko. Jak pisał niedawno Edwin Bendyk: 

„Projekt zielonej transformacji w wersji Europejskiego Zielonego Ładu przedstawiany jest jako technokratyczny plan przebudowy infrastruktury i gospodarki, którego oczywistą konsekwencją będą też przemiany społeczne. Ponieważ jednak zmiany są konieczne, należy je po prostu odpowiednio zakomunikować, włączyć do roboty artystów i specjalistów od projektowania, by pod hasłem »nowego Bauhausu« opowiedzieli i wymyślili nowy, lepszy świat, a zmiany potoczą się bez szwanku”. 

Program gwarancji zatrudnienia bierze to wyzwanie pod uwagę. Dlatego zakłada on wmontowanie partycypacji pracowników i mieszkańców na stałe.

Po pierwsze, daje mieszkańcom ekonomiczne narzędzie realizowania celów ważnych dla nich z perspektywy społecznej i ekologicznej z pomocą spółek celowych i spółdzielni realizujących nierealizowane przez sektor prywatny cele społeczne i ekologiczne, czy jest to rekultywacja terenu po kopalni węgla i przywrócenie stosunków wodnych, których potrzebują miejscowi rolnicy, czy też ocieplenie budynków.

Daje także możliwość realnej i ciągłej partycypacji samym pracownikom. Nie tylko w formie konsultacji i paneli – wydarzeń krótkotrwałych i bliższych doświadczeniu zawodowemu aktywistów i klasy średniej. Tam, gdzie będzie to możliwe, gdzie wytworzy się odpowiednia kultura organizacyjna, gwarancja zatrudnienia daje także możliwość brania odpowiedzialności za współzarządzanie swoim przedsiębiorstwem w formie spółdzielni czy spółki pracowniczej.

Gwarancja zatrudnienia nie jest rzecz jasna magicznym kluczem, otwierającym wszystkie drzwi. Nie we wszystkich regionach i branżach jest konieczna, w wielu miejscach rzeczywiście sektor prywatny lepiej poradzi sobie sam. Nie jest też panaceum na wszystkie problemy: tam, gdzie będzie wdrażana, musi być uzupełniania innymi narzędziami, choćby wspominanymi kompleksowymi programami szkoleń.

Wesprzyj Więź

Jednocześnie jest to narzędzie, dzięki któremu – w wariancie minumum – zwiększymy szanse na uniknięcie społecznej katastrofy. Zaś w wariancie optimum, zamontujemy na trwałe mechanizmy partycypacyjne, dzięki którym mieszkańcy i pracownicy znajdą się nie w ogonie, a w środku sprawiedliwej transformacji. Nie tylko jako odbiorcy pomocy, ale jako współtwórcy gospodarki, która pracuje dla mieszkańców i ich środowiska.


[1] Na niepokojące sygnały o skutecznym wywoływaniu tego strachu przez polityków antyklimatycznych wskazuje raport think tanku „Counterpoint. Green Wedge? Mapping Dissent Against Climate Policy in Europe”. Można w tym kontekście zadać pytanie: czy straszenie „prawicowymi populistami” jest konieczne, żeby elity liberalno-lewicowe zainteresowały się tym, co stanie się z regionami węglowymi i ich mieszkańcami? Czy polskie regiony węglowe i ich mieszkańcy nie mają prawa do dobrego życia i rozwoju po prostu jako część Polski, jako obywatele tego samego kraju? Ciągłe powtarzanie „musimy coś zrobić dla ludzi, bo inaczej zagłosują na tych strasznych populistów” może prowadzić do przewrotnego wniosku: gdyby Janusz Kowalski, Donald Trump czy Marine Le Pen nie istnieli – mieszkańcy Bełchatowa, Pasa Rdzy czy francuskich miast poprzemysłowych powinni ich wymyślić.

Przeczytaj także: Inny pomysł na demokrację

Podziel się

Wiadomość

Ma Pan racje, w sposob wrecz marnotrawny, bo po co bidowac centralny port w Polsce, mamy przeciez w Berlinie, po co przekopywac mierzeje, bo gdyby natura……. po co dawac 500+, bo i tak przepija, wie Pan bywam w Polsce na urlopach, jak zobaczylem te dzieci zebrzace, to serce mi pekalo, mam zal do PiSu ze to usunal, tak chetnie dawalem tym biednym dzieciom, tak mi ich bylo zal, widzialem w nich los moich dzieci i wnukow gdybym z Polski nie uciekl. Brakuje mi tego, teraz moge sac na Radio Maryja czy TV Trwam, ale brakuje mi tego kontaktu, tej usmiechnietej buzi dziecka, dziecka po zakupach jakie z nim zrobilem, jak pomoglem mu taszczyc zakupy do domu za ktore zaplacilem, no i ta duma w oczach dziecka. Zadwonilem do drzwi i ucieklem. Nie zadaj zaplaty kiedy dobrze czynisz, lecz ciesz sie tym co mowi ci serce.