Bez upartej wiary Zbyszka, bez jego troski o rzetelność myślenia i pluralizm, bylibyśmy świadkami wewnątrzkościelnej „wojny wszystkich ze wszystkimi”. A tak, dzięki Bogu, nie jesteśmy.
Wiele lat temu – na początku obecnego stulecia, a może jeszcze wcześniej – gościłem w pewnym niedużym seminarium duchownym. Miałem wykład dla kleryków; o ile pamiętam, słuchali uprzejmie, choć nie wydawali się szczególnie zainteresowani. Potem była kolacja z przełożonym, w czasie której rozmawialiśmy o porządkach panujących w seminarium. Kiedy zadałem pytanie, jak dalece kontrolowane jest to, co klerycy robią w czasie wolnym, ich wyjścia i powroty z miasta, przełożony uśmiechnął się i powiedział: „No cóż, człowieka nie można tak od razu PODEJRZEWAĆ, że ma dobrą wolę”.
Uczciwie muszę zaznaczyć, że przełożony ów nie zaakcentował słowa „podejrzewać”, to ja je tu podkreśliłem. On wypowiedział je szybko, jakby mimochodem. Słowo to jednak mocno zapadło mi w pamięć, jestem pewien, że się nie przesłyszałem. Duchowny, który je wypowiedział, był sympatyczny i otwarty – musiał być otwarty, skoro zaprosił z wykładem redaktora miesięcznika „Znak”, pisma już wtedy uznawanego w niektórych kręgach za „nie całkiem katolickie”… Jako przełożony odpowiadał za formację kleryków i za to, jak zachowują się nie tylko w murach seminaryjnych, ale i poza nimi. A jednak słowo, którego użył mimowolnie, odsłoniło mi coś, co ja sam podejrzewałem od jakiegoś czasu: Kościół w Polsce toczyła choroba nieufności.
Zbyszek, odkąd go pamiętam, wydawał się uodporniony na chorobę nieufności
Diagnoza ta potwierdzała się co i rusz przy kolejnych okazjach. Była to nieufność nieuchwytna w statystykach, bo statystyki opierają się na deklaracjach, a deklaruje się zwykle to, co chce się myśleć i czuć, a nie to, co naprawdę myśli się i czuje.
Kościół instytucjonalny wydawał się jeszcze wtedy potężny, silny autorytetem odbitym – Jana Pawła II – ale też własnym. A jednak to właśnie w tamtym czasie zaczął się proces wypłukiwania owego autorytetu. Kościół niszczył siebie sam swoją nieufnością: instytucja postawiła na wzmacnianie struktur, zwieranie szeregów, oddzielanie „prawdziwych” i „nieprawdziwych” katolików i tak dalej.
Słowo „pluralizm” stało się podejrzane, podobnie jak słowo „dialog”. Kościół nie miał być wspólnotą poszukujących, silną nie jednomyślnością, lecz więzią mocniejszą – wzajemnym zaufaniem, „wymianą zawierzeń”, jak to ujmował ks. Józef Tischner. Postawiono raczej na lojalność, na formę, na związek z władzą i materialne bezpieczeństwo. A u spodu tak dokonanego wyboru kryła się wspomniana obawa: że zaufać ludzkiej dobrej woli byłoby przesadą.
Dlaczego o tym piszę we wstępie do książki, która gromadzi wybrane teksty Zbyszka Nosowskiego z ostatnich trzydziestu lat? Bo Zbyszek, odkąd go pamiętam, wydawał się na chorobę nieufności uodporniony. Powiem więcej: miało się wrażenie, że ma ufności w nadmiarze i że obejmuje ona nawet to, co w oczach innych zdawało się już nie do uratowania. Dłużej niż inni wierzył, że ci, którzy odpowiadają za struktury, pójdą w końcu po rozum do głowy, zamiast pchać kościelny transatlantyk na mieliznę (to jego własne porównanie). Występował przeciwko krytykanctwu, zachęcał do bicia się we własne piersi, w momentach kryzysowych pokazywał, jak rozliczać najpierw siebie i własne środowisko.
Czy na darmo? Wcale tak nie uważam. Bez upartej wiary Zbyszka, bez jego troski o rzetelność myślenia i – wyklinany w innych miejscach – pluralizm, bylibyśmy świadkami wewnątrzkościelnej „wojny wszystkich ze wszystkimi”. A tak, dzięki Bogu, nie jesteśmy. Przeciwnie, widzimy, jak wokół pewnych spraw – spraw, co tu gadać, najważniejszych – gromadzą się ludzie przychodzący z różnych stron i reprezentujący różne wizje Kościoła.
W ostatnim czasie Zbyszek zaczął głosić „nadzieję bez optymizmu”. Nie dziwię się – powodów do optymizmu, nie tylko jeśli chodzi o przyszłość chrześcijaństwa w Polsce, mamy jak na lekarstwo. Na naszych oczach odbywa się coś, co Zbyszek nazwał „samosekularyzacją” polskiego Kościoła. „Tak wcale nie musiało być – pisał niedawno na łamach „Tygodnika Powszechnego”. – Nie wpadliśmy przecież w jakieś dziejowe wiry, które zaowocowały sekularyzacją. Na drogę szybkiej dechrystianizacji nasz Kościół wkroczył zbiorowo z własnej nieprzymuszonej woli, właściwie świadomie”.
Zabrakło pokory, samokrytycyzmu, dialogu ze współczesnością, górę wzięło „samozadowolenie, przyzwyczajenie, bierność, brak wizji duszpasterskiej, postawa «jakoś to będzie». Kapitanom naszego transatlantyku to nie przeszkadzało, choć dobrze znali zarówno sytuację w innych krajach, jak i polskie realia”.
Gdzie w tym wszystkim miejsce na nadzieję, choćby ostrożną? „Nadzieja nie umarła – przyznawał Zbyszek – ale jest dużo trudniejsza, bo nie znajduje tak łatwo punktów oparcia. I wiem dobrze, że nie jest to tylko moje jednostkowe doświadczenie. Dlatego zacząłem mówić o przeżywaniu zbiorowej ciemnej nocy Kościoła”.
Norwid pisał, że nadzieja jest z prawdy. Kiedy patrzę na dzieło Zbyszka, myślę sobie, że nadzieja jest także z pracy. Zbyszek jest niesłychanie pracowity. Wypisałem już w innym miejscu pochwałę jego pracowitości, ale tu nie sposób jej nie powtórzyć. Gdy inni rozmyślają nad tym, jak się w tym życiu ustawić, albo wypatrują bezradnie katastrofy, która nadchodzi – Zbyszek pracuje. Jest pracowity do tego stopnia, że nawet kiedy rozmawiamy, robi notatki, żeby mu coś ważnego nie umknęło…
I owoce tej pracowitości widać. Piszę ten tekst w dniu, w którym dwóch polskich biskupów zostało ukaranych przez Stolicę Apostolską za zaniedbania „w sprawach nadużyć seksualnych popełnionych przez niektórych duchownych wobec osób małoletnich”. Wina biskupów nie została w tym orzeczeniu wyraźnie opisana, a kary są raczej symboliczne i mało dotkliwe, niemniej można to wydarzenie potraktować jako sygnał, że droga, którą obrał Zbyszek – cierpliwego, żmudnego, pracowitego dochodzenia prawdy – jest słuszna.
Zbyszek może sobie zatem głosić „nadzieję bez optymizmu” – nadzieję ostrożną, nadzieję wbrew nadziei. Podzielam tę ostrożność i towarzyszący jej niepokój, trudno ich zresztą nie podzielać. Ale kiedy patrzę na jego wysiłki, kiedy czytam jego kolejne teksty z cyklu „Przeczekamy i prosimy o przeczekanie”, czuję, jak moja nadzieja pozbywa się tej ostrożności, jak ożywa, jak odzyskuje utracony wigor.
Może trwa to tylko chwilę, ale ta chwila jest ważna. To chwila odzyskanego zaufania, bez którego żadna odnowa – nie tylko Kościoła, także naszego państwa, naszej kultury, naszego sposobu życia – nie jest możliwa.
Powyższy tekst został opublikowany jako słowo wstępne do książki „Szukanie nadziei” – zawierającej 20 testów Zbigniewa Nosowskiego i wydanej z okazji 20-lecia kierowania przez niego „Więzią”. Książka nie jest przeznaczona do sprzedaży, ale można ją otrzymać, wspierając „Więź” na Patronite.pl
Przeczytaj także: „Wyniosłych złożył z tronu”. Po watykańskich karach dla siedmiu biskupów
Wspanialy, madry i skromny czlowiek, do takich nalezy przyszlosc Kosciola
Kolejny hołd dla Zbigniewa Nowowskiego, w dzienniku redagowanym przez… Zbigniewa Nosowskiego, na stronie z siedmioma innymi zdjęciami… Zbigniewa Nosowskiego… Zdrowy kult osobowości!
Dla równowagi można też u nas przeczytać co innego. Sporo tam o Nosowskim:
https://wiez.pl/2021/07/19/o-kul-u-sporach-i-wiezi-wojtysiak-odpowiada-nosowskiemu/
Do Sary:
Kult osobowości? Na pewno nie przejęzyczenie (zamiast osoby), raczej powiew Ducha. Bo red. Nosowski to naprawdę osobowość! Wielka!
To prawda Pani Saro, wg dzisiejszych standardów WHO autopromocja to właśnie objaw higieny psychologicznej:)