Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Ks. Dariusz Godawa: Jeśli wyjadę, dzieci zostaną darmową siłą roboczą. Do wylizania zostanie im tylko miska

Ks. Dariusz Godawa z podopiecznymi z sierocińca w Kamerunie. Fot. Misja-Kamerun.pl

Twórca sierocińców w Kamerunie, były dominikanin ks. Dariusz Godawa odpowiada na zarzuty „Gazety Wyborczej” i zapowiada proces.

„Gazeta Wyborcza” opublikowała w maju cykl trzech tekstów Piotra Żytnickiego i Jędrzeja Pawlickiego o działalności ks. Dariusza Godawy, byłego dominikanina, twórcy sierocińców w Kamerunie. Pierwszy – o surowym traktowaniu przez ks. Godawę podopiecznych; drugi – o jego finansach; trzeci – o umocowaniu w Kościele.

Monika Białkowska w trzech rozmowach dla Więź.pl rzuca na sprawę więcej światła. Dopytywała obecnego prowincjała dominikanów o. Pawła Kozackiego oraz o. Pawła Krupę – autora dominikańskiego raportu o misji w Kamerunie. Dziś publikujemy rozmowę z ks. Dariuszem Godawą, który nie udzielił żadnego komentarza „Wyborczej”, a jedynie wydał krótkie oświadczenie, zaprzeczając wszystkim podanym w niej informacjom.

Monika Białkowska: Co się wydarzyło w Bertoua 14 maja 2009 roku? 

Ks. Dariusz Godawa: Na 16 maja miałem kupiony bilet do Polski – miałem zawieźć jedną z uczennic, Jacky, na studia. Bilet kupowałem dużo wcześniej przez agencję w Jaunde, nie było wtedy takiego internetu ani takich możliwości jak dziś.

Dwa dni wcześniej, w nocy, lał potworny deszcz. Byłem zdziwiony, bo w maju nie powinno aż tak padać. Przeszła wichura, potem zaczęła się ulewa, jaką zrozumieć może tylko ktoś, kto był na równiku. Największe urwanie chmury w Polsce to przy tym mżawka. 

Może nie powinienem był takich filmików – które mogą być różnie odebrane – tworzyć i publikować. „Piorący” czy „noszący wiadra z ziemią” to po prostu bawiące się dzieci, naśladujące starszych od siebie. Tak samo jak polskie dzieci sięgające po odkurzacz

ks. Dariusz Godawa

Udostępnij tekst

Mieszkałem wtedy jakieś 300 metrów od sierocińca, po drugiej stronie drogi. Do sierocińca chodziłem w zasadzie głównie na posiłki, miałem wtedy jeszcze na głowie całą parafię.

Rano przybiegł ktoś z sierocińca, wołając mnie, że zdarzył się wypadek. Pobiegłem tam i zobaczyłem zawalony budynek. Ludzie płakali. Zaczęliśmy odgruzowywać chłopaków, ale było za późno. To byli Daniel i Cedric.

Na miejscu zaraz zjawiła się policja. Funkcjonariusze poprosili, żebym przyjechał potem do nich na komisariat. Zrobiłem to, kiedy chłopcy zostali zabrani do kostnicy. Złożyłem zeznania, trwało to kwadrans, może pół godziny. Nie byłem aresztowany. Zostawiłem tylko paszport i wróciłem do domu. Byłem roztrzęsiony, bolało mnie serce, bardzo źle się czułem. Naprawdę kochałem tych chłopaków.

Kiedy leżałem w domu, przyszedł do mnie ks. Andrzej Kryński. Wiedział już, co się stało. Pytał, co będzie dalej. Mówię, że będę musiał odłożyć wyjazd, żeby sprawa się wyjaśniła. Wezwał do mnie lekarza. Potem wyszedł i wrócił z moim paszportem. Powiedział, że zapłacił za niego 500 tys. franków (ok. 3500 zł). Nie dałem mu ich, bo nie miałem takiej sumy. Ks. Andrzej nie pokazał też żadnego pokwitowania. Wiedziałem, że tak czy inaczej ocena tego, co się stało, zależy od policji i sądu.

Do aresztu trafili Achille i Marianne, moi współpracownicy. W „Gazecie Wyborczej” piszą, że Achille miał koneksje w policji, i że to on załatwił mi wolność. Jeśli miał koneksje, to dlaczego sam siedział?

„Wyborcza” pisze co innego: „Misjonarz i jego pomocniczka Marianne Ndinga zostają zatrzymani. Dwa dni później Godawa wychodzi za kaucją. 500 tys. franków zachodnioafrykańskich (3,5 tys. zł) wpłaca ks. Andrzej Kryński”. Czy to jest nieprawda?

– Tak, to nieprawda. Nigdy nie byłem aresztowany, a bez aresztowania i zarzutów nie można mówić o kaucji. Paszport mi zatrzymano, bo to normalna procedura przy wyjaśnianiu spraw. Czym były pieniądze, które ks. Kryński zapłacił – nie wiem. Nie miałem z nimi nic wspólnego. Paszport przyniósł mi z powrotem on sam, bez mojej inicjatywy.

Co było potem?

– Następnego dnia po wypadku spotkałem się z miejscowym biskupem. To on kazał mi natychmiast wyjeżdżać z Bertoua. Tłumaczył, że przecież wiem, jacy są ludzie w Afryce. Nie ma znaczenia, kto jest winny – trzeba się zemścić albo oskarżyć białego, bo on na pewno będzie wtedy płacił. Biskup od 50 lat żył w Afryce, rozumiał tamten świat. Nie kazał uciekać przed prawem. Kazał uciekać przed ślepą zemstą. 

Wziąłem dzieciaki, wynająłem dom i zacząłem kolejno zawozić je do Jaunde. To prawie 350 km, pokonywałem tę trasę w tygodniu codziennie, w tę i z powrotem. Codziennie mijałem kontrole policji, przynajmniej cztery na trasie, przy wjeździe i wyjeździe z każdej większej wioski. Przed nikim się nie ukrywałem. Dopiero kiedy dzieciaki były bezpieczne i miały nowy dom, wyleciałem z Jacky do Polski. Prowincjał powiedział mi, że mam zostać, dopóki sprawa się nie wyjaśni, bo on nie może pozwolić, żeby mnie tam zamknęli w więzieniu albo żeby ludzie mnie rozszarpali. 

Dokument z sądu wyszedł z datą 2 grudnia 2010 roku. Marianne i Achille zostali uniewinnieni. Ja w ogóle zostałem wyłączony ze sprawy, nie postawiono mi zarzutów. 10 grudnia 2010 roku wsiadłem z powrotem w samolot do Kamerunu. 

Dlaczego chłopcy w ogóle byli w tym budynku w nocy? Zostali ukarani zamknięciem w toalecie za to, że nie nakarmili księdza psów? Miało o tym świadczyć to, że nie byli w piżamach.

– Wszystko wydarzyło się nie w nocy, a wcześnie rano. Chłopcy prawdopodobnie wstali, żeby nakarmić psy, to był ich dyżur. Nie byli w piżamach, bo w Afryce nikt piżam nie zna. Ludzie wieczorem kąpią się, zakładają ubranie na następny dzień i idą spać. A zamknięci być nie mogli z prostego powodu: to był prosty budynek, tam w drzwiach nie było nawet klamek, nie mówiąc o zamkach. Wewnątrz były trzy toalety, szambo pod spodem i dziura: nic nadzwyczajnego, afrykański standard, do dzisiaj takie mam. Drzwi były popychane, jak w saloonach w westernach. Kiedy się wchodziło do toalety, krzyczało się: „Top, top, top!” albo klaskało się w ręce. A jeśli ktoś był w środku, krzyczał, że jest zajęte.

Ten budynek toalety był postawiony przez kleryka, którego biskup powierzył mi na wakacje. Chłopak miał papiery technika budowlanego. Sam z kolegami robił pustaki, bo nie można ich było wtedy kupić. Po zawaleniu się budynku okazało się, że murek szamba zrobił z pustaków 15 cm, zamiast 25 cm. I na dodatek rozkradał cement, bo pustaki były osadzone w samym tylko piasku. 

Nie wiem, czy wyciągnięto wobec niego jakieś konsekwencje, on był miejscowy. Gdyby tak się stało, pewnie bym o tym wiedział…

W mieście wcale wielce nie rozpaczano po śmierci chłopców. Rozchodziła się plotka, że ta śmierć to było „bouffer”, czyli ofiara, jaką musiałem złożyć, żeby Jacky mogła wyjechać na studia. Ludzie tam wierzą, że aby wspiąć się wyżej na drabinie społecznej, trzeba złożyć z kogoś ofiarę, najlepiej z bliskiego otoczenia – swojego syna, dziecka żony, które ma z innym mężczyzną. Im więcej się tych ofiar złoży, tym bardziej można awansować społecznie. Jestem przekonany, że duża część tutejszych elit ma na koncie takie „bouffer”. 

Taka pogłoska więc funkcjonowała, ale żaden dziennikarz nie ośmieli się o niej napisać, z prostego powodu: jeśli jest dziennikarzem, to znaczy, że jest w mieście kimś. Jak do tego doszedł? Pewnie też złożył „bouffer”.

Wróćmy jeszcze do wypadku chłopców w toalecie. Żeby zamknąć 11- i 12-latka nie potrzeba zamków w drzwiach, wystarczy autorytet prowadzących sierociniec. Według „Wyborczej” policja ustaliła, że chłopców zamknięto w toaletach na całą noc za karę, bo nie nakarmili psów. Czy „Wyborcza” albo miejscowa policja się mylą?

– To nie są informacje pochodzące z policji, tylko z miejscowej prasy. Informował ją człowiek winny mi pieniądze. Gdyby policja rzeczywiście tak ustaliła, byłbym ukarany albo przynajmniej zostałyby mi postawione zarzuty. Tak się nie stało. Proszę też nie sugerować, że – jednym słowem – zmuszam dzieci do siedzenia w nocy w otwartym pomieszczeniu. W sierocińcu po pierwsze nie ma takich kar, a po drugie nie byłbym w stanie ich wyegzekwować. Nigdy też przed nikim nie ukrywałem, co się wydarzyło w Bertoua. Dla mnie to też była tragedia. 

Jak wyglądają księdza relacje z lokalnymi władzami? 

– Była tu niedawno pani konsul Mirosława Etoga. Ganiła mnie – półżartem i wyśmiewając się ze mnie – że dzieci mają tu za dużo luzu, że za dobrze jedzą, że za dobrze śpią. „Wyborcza” pisze, że byli u mnie prezydent i prezydentowa. Jeśli tak, to widać pod moją nieobecność i w tajemnicy, bo ani ja ich nigdy nie spotkałem, ani nikt ich tutaj nie widział. 

Poważnie mówiąc: nie słyszałem, aby prezydent Paul Biya, żelazną ręką rządzący Kamerunem od 1983 roku, odwiedzał peryferia kameruńskich miast. On większość czasu spędza teraz w szwajcarskich klinikach. Prawdą natomiast jest, że prezydentowa ma wokół siebie grupę kobiet, z którą prowadzi działalność charytatywną. Robią tak pierwsze damy w wielu krajach. Dostajemy od nich czasem jakieś krzesła albo inne prezenty. Ale na tym kończy się znajomość, nigdy jej nie widziałem. 

Pomoc konsul honorowej Mirosławy Etogi po wypadku w Bertoua polegała na tym, że wraz z mężem wspierała mnie moralnie po wypadku dzieci. Jest też honorowym członkiem stowarzyszenia tutaj, w Kamerunie. Byłoby dziwne, gdybym jej nie znał, mieszkając w stolicy jako polski misjonarz. Jej przyjazdy traktuję też jako rodzaj wizytacji; będąc u nas raz w tygodniu widzi, w jakiej kondycji są dzieci, jakie mają warunki.

Oprócz tego w każdym roku mam kilka kontroli z różnych urzędów. Mam dokumenty, które to potwierdzają. Co tydzień przyjeżdża też do nas przedstawiciel delegatury do spraw sierocińców Ministerstwa Spraw Socjalnych. Myślę, że te relacje są poprawne, jak przystało na sprawnie działającą instytucję. 

Dlaczego założył ksiądz Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci Słońca, nie informując o tym swoich przełożonych w zakonie? 

– Stowarzyszenie założyła pani Kasia, która w 2007 roku przyjechała do Kamerunu, zachwyciła się sierocińcem i chciała mu pomóc. To właśnie ona była pierwszym prezesem. Osób, które byli wówczas w zarządzie, nawet nie znałem – Magdę spotkałem raz w życiu. To byli ludzie z zewnątrz, którzy chcieli coś dla nas zrobić. Nie inicjowałem tego, tak naprawdę sierociniec był tylko odbiorcą, którym stowarzyszenie miało się opiekować. Nie było wtedy WhatsAppa, więc łączność mieliśmy ograniczoną. Ja też przyznaję, że od prawie 30 lat mieszkam w Afryce i niespecjalnie się już orientuję w polskim prawie, w polskiej rzeczywistości. Ktoś uznał, że zrobi coś dla nas – to dlaczego mu zabraniać?

Potem z Kasią coś nie zagrało. Ona miała swoje kłopoty, zlecała fundraising zewnętrznym firmom, niewiele z tego wynikało. Wtedy po dość ostrej rozmowie zdecydowałem, że skoro tak ma to działać, to sam się zajmę tym stowarzyszeniem. Dziś wiem, że to był błąd. Nie pytałem prowincjała o stowarzyszenie przy jego zakładaniu, bo wtedy nie miałem z tym nic wspólnego – a potem, kiedy obejmowałem zarząd, zwyczajnie nie przyszło mi to do głowy. 

Zaniedbałem to, nie wiedziałem, że powinienem był z tym do niego iść, zwłaszcza, że od początku istnienia misji nikt się nie interesował naszymi finansami ani tym, czy mamy z czego żyć, by pomagać innym. Finansów stowarzyszenia pilnuje księgowa w Polsce, oburzona zresztą tym, co przeczytała w tekście „Wyborczej”. 

Żadne urzędy nie mają zastrzeżeń do rozliczeń stowarzyszenia. Jeśli chodzi o prezesurę, to z radością ją oddam, nawet dziś. To nie jest moja bajka, do niczego tego nie potrzebuję. To jest polska sprawa, ja mieszkam w Afryce. Ważne dla mnie jest tylko to, żeby zapewnić sierocińcowi utrzymanie. Sama Afryka tego nie zrobi. 

A fundacje, przez które zbiera ksiądz pieniądze?

– Fundacji żadnej nie mam. Przez żadną nie zbieram pieniędzy. Owszem, stowarzyszenie dostaje wpłaty, mogę wszystkie wymienić z datami i kwotami. Fundacja wymieniana przez „Wyborczą” jako rzekomo ta, którą się posługuję, „Nowe Teraz”, wpłaciła na nasze konto pieniądze jeden raz, w kwietniu tego roku – to był przelew na 999,47 zł. Żaden z członków tej fundacji nigdy się nie ze mną nie kontaktował, z żadnym nie wymieniłem ani jednej wiadomości, poza tym, że pan Artur zaprosił mnie do znajomych na Facebooku. 

W ciągu dwóch ostatnich lat na moje konto wpłacały pieniądze fundacje „Nowe Teraz”, „Otoczmy Troską Życie”, „Nowe Szanse”. Łącznie przez te dwa lata 26 tys. zł.

Na konto stowarzyszenia od początku jego istnienia wpłacały fundacje „Równe Szanse”, „Warbud” i „Się Pomaga” – razem przez cały ten czas 7887 zł. Tyle, jeśli chodzi o fundacje, przez które rzekomo „zbieram pieniądze”. Raz jeszcze: osobiście nie jestem z nimi w żaden sposób związany, to są nasi darczyńcy. 

Dramatycznie w tekście „Wyborczej” wyglądająca kwota 800 tys. zł, wydana na „koszty administracyjne” stowarzyszenia, wynika między innymi z błędu w zestawieniu, popełnionego w 2011 i 2012 roku, kiedy to wszystkie koszty zostały wpisane jako administracyjne. Oczywiście jest to niemożliwe, można to wykazać zestawieniem przelewów. Po korekcie tego błędu okazuje się, że kwota przeznaczona na koszty administracyjne to w ciągu 10 lat 400 tys. zł, czyli średnio ok. 3 tys. zł miesięcznie. To pieniądze między innymi na obsługę księgową, opłaty bankowe (w jednym miesiącu mogą one wynieść nawet 500 zł), od czasu do czasu również utrzymanie domeny internetowej czy opłaty za użytkowanie programów. W całym 2019 roku na administrację wydaliśmy niespełna 17 tys. zł – przy przychodach wynoszących ok. 218 tys. zł.

W wywiadach mówi ksiądz, że oprócz prowadzenia sierocińca przyznaje stypendia – raz że kilkaset, innym razem że kilka tysięcy. Istnieją relacje osób, które wpłacają pieniądze na księdza konto, ale nie wiedzą, co się dalej z nimi dzieje. Czy może się ksiądz do tego odnieść? 

– Kilka tysięcy to liczba ogólna, wszystkich przez 28 lat, a nie jednorazowa. Podana szacunkowo. Liczba stypendiów – pomocy udzielanej dzieciom, po prostu – jest płynna. Jak wspomniałem, jestem tu sam. Nie dam rady prowadzić księgowości. To nie jest urząd, który na wniosek wypłaca 500+. Jeśli wiem, że dziecko potrzebuje pomocy, to pomoc wysyłam. Jak ktoś zaufany mi mówi, że 350 kilometrów dalej jest dziesięcioro dzieciaków, które nie mają pomocy do szkoły – to ktoś im zawozi pieniądze i pilnuje, żeby poszły na dzieci, a nie na alkohol rodziców. Ale czy tych dzieci będzie dziewięcioro czy jedenaścioro: jaka to różnica? Naprawdę tego nie wiem na bieżąco, nie liczę. Pomagam.

W organizacjach humanitarnych też nikt nie liczy, ile porcji chleba dostał konkretny człowiek. Przyszedł, potrzebował, to dostał. W Afryce nie ma nawet paragonów czy pokwitowań za każde zakupy. Wiem, że w Europie lubimy mieć kontrolę nad każdym naszym groszem od początku do końca. Tu panuje inna logika. Może bardziej ewangeliczna? Dajesz temu, kto akurat potrzebuje. Dawanie pieniędzy misjonarzom, a przez misjonarzy afrykańskim dzieciom opiera się nie na rachunkach, ale na zaufaniu.

Niezależnie od tego, co pisze „Wyborcza”, nie dorobiłem się tutaj majątku na dzieciach. I zapewniam, że gdybym wrócił do Polski, żyłbym nieporównanie wygodniej i bezpieczniej. Wszystko, co dostaję, służy dzieciom. I nic nie jest tu moje.

Czy ziemia pod sierociniec była kupiona przez podstawionych ludzi? 

– Była kupiona przez Achille i Marianne, moich współpracowników. Jestem biały, gdybym chciał kupić ją na siebie, nie byłbym w stanie zapłacić takich pieniędzy i przejść tylu formalności. W Polsce też przecież kupowanie ziemi przez obcokrajowców jest mocno ograniczone. Cała ta ziemia służy dzieciom, stoi na niej sierociniec: jeden dom w Jaunde, jeden w Bertoua. 

Odbiera ksiądz kontenery i handluje towarem z Polski?

– Rozmówca „Wyborczej” Jacek T. opowiada, że wysyłałem go co dwa tygodnie po kontenery do Douala. Kontenery nie są zamawiane przeze mnie, tylko są z Fundacji „Serce dla Afryki”. Nie są też dla mnie, tylko dla wielu misjonarzy z Afryki, w tym z Czadu i Republiki Środkowoafrykańskiej. Przysyłane są dwa, czasem trzy razy w roku. Ja jestem w stolicy, więc je odbieram, tu są rozładowywane, a potem misjonarze przyjeżdżają odbierać to, co jest dla nich.

Kiedy przyszło dla nas, dla sierocińca, pół kontenera żeli pod prysznic, którym termin ważności kończył się za dwa miesiące, to tak – za zgodą albo wręcz zgodnie z wolą darczyńcy najpierw rozdałem to innym misjonarzom (dużo tych żeli wzięli pallotyni do swojego seminarium) – a to, co zostało, sprzedaliśmy. Pieniądze oczywiście są przeznaczone na utrzymanie dzieci i domu. Taka sytuacja miała miejsce cztery czy pięć lat temu.

Hodowla psów to sposób na zarabianie? Psy jedzą lepiej od dzieci?

– Psy zacząłem hodować po napadzie na dom, kiedy policja prosiła mnie, żebym się uzbroił. Zacząłem szukać w internecie, znalazłem hodowlę. Sprowadziłem dwa szczeniaki. Potem następne. Kiedy pojawiły się młode, ludzie je kupili i okazało się, że za jednego szczeniaka mogłem opłacić cały rok pracy kucharki dla domu! 

Przez pięć lat cały sierociniec żył głównie z tych szczeniaków. Mogliśmy za to kupować dla dzieciaków mięso – wprawdzie z osła, ale szybko się przekonały, że jest tak samo dobre, jak każde inne. Kości osła gotowane z ryżem były dla psów. Próbowałem karmić psy gotową karmą, najtańszą, jaka tu była, ale to się nie sprawdziło.

Dom, który ksiądz wybudował, na zdjęciach wygląda okazale. To jest standard misyjny? Czy jednak wyróżnia się ksiądz na tle innych misjonarzy?

– Są misjonarze, którzy żyją w dżungli, ale są też misje dużo większe i bogatsze. Proszę pamiętać, że Jaunde to nie jest wieś. To jest stolica, oficjalnie dwumilionowe miasto z wieżowcami i rondami, w którym mieszka więcej ludzi niż w Warszawie. Jeśli ktoś sobie wyobraża, że wokół są same lepianki, to się myli, wystarczyć poszukać zdjęć w internecie. 

Nowy dom owszem, wygląda specyficznie i prawdę mówiąc, mnie nie zachwyca. Ale projektowała nam go dziewczyna, Kamerunka, która skończyła architekturę w Atenach. Stąd te kolumny i tarasy, które sprawiają wrażenie, że dom jest większy niż w rzeczywistości. 

Dom ma cztery pokoje. W jednym, 12-metrowym, mieszkam ja. W drugim, z własną łazienką – małżeństwo moich współpracowników. Dwa pokoje są dla gości, którzy się tu czasem zatrzymują. Wspólna jadalnia, kuchnia, wspólny salon dla wszystkich, w tym dla gości. Jest jeszcze małe pomieszczenie, rodzaj magazynu. To wszystko.

Poza tym, w odróżnieniu od innych misji, nie mieszkam oddzielnie, daleko od Afrykańczyków, zamknięty na własnej przestrzeni. Jesteśmy razem 24 godziny na dobę, jak jedna rodzina. To wśród misjonarzy jest rzadkie. 

Prowadzi ksiądz „adopcję na odległość”. Jak są wydawane i rozliczane pieniądze?

– Ona jest naprawdę na odległość, również dla mnie. Początkowo opłacałem szkołę aż 840 dzieciakom. Jest oczywiste, że nie wszystkie mieszkają w sierocińcu. Wiele z nich żyje daleko, w promieniu 350 km. Na początku każdego trymestru otrzymują pieniądze na szkołę i jakąś wyprawkę. Ale nie jestem z nimi na bieżąco, nie jestem w stanie robić każdemu zdjęć nawet na życzenie polskich sponsorów. Najczęściej kontaktuję się z nimi przez moje starsze dzieciaki, które w tych wioskach mieszkają.

Jest też stała rotacja dzieci. Przyznaję: nie prowadzę nawet żadnej kartoteki. Tu jest Afryka, a ja jestem z tym sam. Ważniejsze jest, żeby te pieniądze trafiły do celu, żeby dzieci chodziły do szkoły i miały co jeść, niż żebym zajmował się notowaniem. Musiałbym tu zatrudniać dwóch sekretarzy. 

W 2001 roku przeżyłem napad. Skradziono mi wtedy 8 milionów franków (ponad 55 tys. zł), przez cztery godziny mnie torturowano, bito, miałem w ustach lufę pistoletu i maczetę na gardle. Wtedy rzeczywiście dzieciaki na szkołę nie dostały, nie miałem skąd wziąć tych pieniędzy.

„Wyborcza” przytacza księdza korespondencję z Martą, kobietą zaangażowaną w adopcję na odległość. Dlaczego pisze do niej ksiądz opryskliwie? Na przykład na jej pytanie, „Czy dziewczynka ma nazwisko?”, miał ksiądz odpowiedzieć: „Ma, ale nie pamiętam. I nie mam czasu szukać i się dowiadywać. Czy będzie to Kowalska, czy Nowak, to mi to powiewa”.

– Rzeczywiście nie zawsze jestem miły. Wszyscy to wiedzą. Tych, których uraziłem swoją obcesowością, przepraszam. Ale znów: tu jest Afryka. Nie zbywałem tej pani. Naprawdę często nie znam nazwisk dzieci, które nie mieszkają na stałe w misji. Bywa, że one same ich nie znają. Mają po kilka imion i nazwisk, bardzo skomplikowanych. Różni ludzie różnymi imionami różnie zwracają się do dziecka, a ono wie, że o nie chodzi. Do tego nie przywiązuje się specjalnej wagi. Nazwisko mają. Ale znalezienie tego wymaga czasem wysiłku, a do codziennego funkcjonowania jest niepotrzebne.

Może nauczyłem się już myśleć kategoriami afrykańskimi, według których zajmowanie się czymś takim zupełnie nie ma sensu… W „Wyborczej” przywołany został Jaś Majchrzak wraz z tezą, że rzekomo „nadaję dzieciom polskie nazwiska”. To też nieprawda. Jasiek w papierach wpisane ma Yan, jak inaczej do niego mówić?

Jego mama Salome sama jest wychowanką sierocińca, pomogliśmy jej skończyć szkołę hotelarską. Pracowała w Gabonie, bo tam można więcej zarobić. Potem wróciła. Z Gabonu przywiozła Davida, teraz jeszcze urodziła Jaśkowi siostrę. David też u nas czasem przez jakiś czas bywa. Zdarza się, że Salome mieszka tu przez kilka tygodni, czasem kilka miesięcy.

Kiedy Yan był chrzczony, przebywał tu Polak, który został jego ojcem chrzestnym. Salome poprosiła, żeby nadać Yanowi nazwisko po chrzestnym, żeby go uszanować. Tu nie ma obowiązku noszenia nazwiska po matce albo ojcu. A w samym Bertoua zostało pewnie z pięciu „Dariuszy Godawa” po mnie. I nikt mnie nawet nie pytał o zgodę!

Mama dzieci, które mieszkają w sierocińcu? To dlaczego te dzieci tam są? Chyba trzeba powiedzieć, czym w zasadzie jest sierociniec? 

– Polskie słowo jest tu źle dobrane, kojarzy się z zupełnie inną rzeczywistością. Po francusku nazywamy je „Foyer St. Dominique”. Słowa „foyer” używa się na określenie ogniska, również ogniska domowego, domu, świetlicy, miejsca zabaw. Po polsku pewnie najbliższe tego, co robimy w Jaunde byłoby słowo „oratorium”, takie, jakie zaczął robić ks. Bosko. Dzieci w jednym miejscu mają dom, pomoc w nauce, miejsce modlitwy i ewangelizacji, a także zabawy.

Część dzieci jest sierotami. Mają daleką rodzinę, która nie ma ochoty ich utrzymywać i wszystko im jedno, gdzie te dzieci żyją. Część dzieci ma rodziców, którzy przysyłają je do nas: bo wiedzą, że dostaną tu lepsze jedzenie, lepszą edukację, lepsze warunki życia. Ci rodzice tu przyjeżdżają, widzą, jak wygląda dom i jak dzieci są traktowane. 

Pojawiła się plotka o posądzeniu o pedofilię.

– Również w kameruńskiej gazecie. Po wypadku w Bertoua jeden z parafian, który był mi winien duże pieniądze, a ja na dodatek upominałem go, bo miał cztery żony, a chodził do komunii w innej parafii, kiedy dowiedział się o wypadku, szybko pobiegł do gazety. Wymyślił, że to będzie sposób na pozbycie się mnie. Zaczął opowiadać, że maltretuję dzieci, że jestem transwestytą, pederastą, homoseksualistą – wszystkie trudne słowa, jakie znał. Gazeta o tym napisała.

Jego historia skończyła się okrutnie: otruła go jedna z żon. Umierał długo, wołałem do niego księdza, który mieszkał w pobliżu. Na łożu śmierci wyznał jeszcze, że zabił dwóch bratanków swojej żony, znałem tych chłopaków, jeden był moim ministrantem. Z innymi, też winnymi mi pieniądze, którzy wtedy mu przyklasnęli, już się pogodziliśmy. Przebaczyłem im, pieniędzy też już się nie dopominam… 

Widzowie filmów publikowanych przez księdza na YouTubie martwią się o dzieci, które rano przysypiają na mszy albo że ciężko pracują. 

– Klerycy w Krakowie w czasie mszy też przysypiają. Kiedy filmuję trzyletnie dziecko, które pierze, to jest oczywiste, że to jest żart i zabawa: wszystkie dzieci świata bawią się w naśladowanie starszych. Kiedy fotografuję roześmiane dzieci z wiadrami piasku na placu budowy, to jest chyba oczywiste, że trzylatek nie kopie fundamentów. Gdybym się nad nimi znęcał i wykorzystywał je do pracy, nie umieszczałbym takich zdjęć w internecie. Wydaje się, że konwencja zabawy jest tu oczywista.

Ale czy księdzu wypada pod wideo z piorącymi dziećmi podkładać muzykę z reklamy pralek i dodawać komentarz „W związku z pytaniami o model naszej pralki podajemy pełną nazwę”? 

– To był oczywiście żart. Może nie powinienem był takich filmików – które mogą być różnie odebrane – tworzyć i publikować. Wiem, że to nagranie wielu poruszyło. Zapewniam jednak, że „piorący” czy „noszący wiadra z ziemią” to po prostu bawiące się dzieci, naśladujące starszych od siebie. Tak samo jak polskie dzieci sięgające po odkurzacz.

Odprawia ksiądz msze do lustra?

– Odprawiam je przy ołtarzu. Udostępniam transmisje, bo ludzie chcą w tych transmisjach uczestniczyć. Ale skarżyli się, że chcą widzieć nie tylko ołtarz, ale również dzieci. Jak mam to zrobić w Afryce? Nie mam tylu kamer, co na Jasnej Górze. Mam jedną. Ustawiłem więc kamerę na dzieci, a lustro tak, że wprawdzie sam odbicia nie widzę, ale kamera widzi ołtarz nieco z góry, a w lustrze księdza. Korzystam z takich narzędzi, jakie tu mamy. Nic więcej nie wymyślę. 

Dzieci mieszkają w barakach? 

– Kiedy budowałem te „baraki”, dzieci mieszkały w luksusowym wynajętym domu, a ja w drewnianej szopie z psami. Potem razem z dziećmi mieszkaliśmy w parterowych budynkach, które gazeta nazywa barakami. W porównaniu z tym, jak się żyje w Afryce, to są bardzo dobre warunki.  

Kiedyś zatrzymał się tu u nas Arkady Fiedler, wnuk słynnego podróżnika, który chyba w 2014 roku przejechał maluchem Afrykę. Jego kamerzysta oznaczył wtedy nas dom w aplikacji dla podróżników jako miejsce, w którym można się zatrzymać za 30 zł, przespać się, coś zjeść – żeby dom na siebie trochę zarabiał. Czasem, oczywiście poza pandemią, mam tu trzy, cztery samochody jednego dnia. 

Czy dzieci jedzą raz dziennie?

– Dzieci ze szkoły podstawowej po mszy dostają śniadanie. Dostają też pieniądze na drugie śniadanie w szkole, zwykle to coś słodkiego – a wieczorem jedzą kolację na ciepło. Młodzież ze szkoły średniej w zasadzie zaczyna żyć jak miejscowi dorośli, którzy jedzą raz dziennie. Ale w praktyce często rano zjadają to, czego nie dojedli wieczorem. Oni również mają w szkole kieszonkowe, mogą kupić sobie jakąś przekąskę, wieczorem jedzą razem ze wszystkimi obiadokolację. 

W dni wolne od szkoły pierwszy posiłek w domu jest około godziny 12-14. W domu zawsze są dostępne dla dzieci ciastka, cukierki, owoce. Teraz dostaliśmy maszynę do lodów, dzieci dostaną je co niedzielę.

Anna Sobków, która była razem z księdzem w Kamerunie, napisała potem do prowincjała: „Normalnym zachowaniem było dawanie resztek dzieciom. Na przykład, gdy ojciec zjadł rybę i zostały ości, resztki głowy, wołał: »Kto chce rybę?«. Wtedy dzieci na wyścigi biegły. Podobnie ze skorupami po krewetkach czy kośćmi po mięsie”. Czy to prawda?

– Nie. Dzieci, kiedy już się najedzą, sprzątają ze stołów i wtedy zdarza się, że podjadają to, co zostało. Nie z głodu. Dlatego, że to, co my uważamy za resztki, dla nich jest przysmakiem. W Europie wyrzuca się to, co zostało na talerzach. Ale jeszcze w czasach mojego dzieciństwa i młodości tak nie było. Rodzice pilnowali, aby niczego nie zostawiać. Nawet, gdy coś zostało, a nadawało się do zjedzenia, to wyrzucane nie było. Zwłaszcza u nas, w Wielkopolsce.

Nie kupuję dla dzieci resztek. Nie karmię ich tym. Dostają swoje normalne porcje. Ale nie zabraniam „wylizywać talerzy” w imię europejskiej poprawności, „wyrzućcie, jedzenie łbów jest upokarzające”. W ich świecie nie jest upokarzające. To my im to wmawiamy, uważając się za lepszych – bo nam smakuje coś innego. 

Tymczasem tutaj rybie łby to jest lokalny przysmak. Każdy chciałby jeszcze więcej. Pani Anna oddawała rybie głowy kotom – na oczach dzieci! To jest tak, jakby u nas pokazać stęsknionemu słodyczy dziecku najlepsze ciastko, a potem rzucić je psu. Tak rozumieją to tutejsze dzieci – czują się gorsze od psów czy kotów… Pytanie, czy my chcemy rozumieć te dzieci…?

Pani Anna, która relacjonowała w „Wyborczej”, że dzieci są głodne, nie wiedziała, co dzieje się w domu rano, bo spała zwykle do południa. Żywiła się zresztą sama, nie z nami – chodziła na zakupy do specjalnego sklepu dla bogatych… Nie znała żadnego z języków, którymi posługują się dzieci. 

Raz jeszcze: dzieci nie żywią się resztkami. Mają swoje jedzenie na swoich naczyniach. Ale w lokalnej kulturze jest zwyczaj, że resztki jedzenia oddaje się dzieciom i one uważają to za wyróżnienie i nagrodę. W sierocińcu to nie jest zamiast ich własnej porcji, ale oprócz niej. Z punktu widzenia Europejczyka to może być trudne do przyjęcia, ale tu jest społeczną normą.

Przyznaję, że kiedy są specjalne okazje, mamy gości, święta czy urodziny, stawiamy szwedzki stół, gdzie rzeczywiście obsługiwani jesteśmy według tradycyjnej w Afryce kolejności. I wtedy specjalnie staram się nakładać na talerz zawsze bardzo dużo. Robię to nawet w tajemnicy przed kucharkami – które, jako miejscowe, tego nie rozumieją! – żeby mieć co oddać dzieciom, tym najmniejszym, dla których tradycyjnie zostają najmniejsze kawałki. Wtedy ten mój pełny talerz jest zabezpieczeniem tego, że najmłodsze też dostaną solidna porcję, że starsze nie zjedzą im wszystkiego. 

Czy nie można dawać wszystkim dzieciom jedzenia po równo? 

– Teoretycznie można, ale po pierwsze inne potrzeby ma 5-6 latek, a inne osoba wchodząca w dorosłość. Po drugie zaś – co z tymi dziećmi dalej? One dorosną i nadal będą żyć w Afryce. Muszą umieć w tym świecie funkcjonować. Dlatego kuchnią rządzą miejscowi. Nie mogę zmieniać na siłę wszystkich ich powszechnie przyjętych norm i zwyczajów.

A ksiądz sam co i jak jada?

– Jem śniadanie po mszy i kolację około 19. Około 10 rano wypijam bezkofeinową kawę. Mówienie o pięciu posiłkach dziennie jest nieprawdą.

Czy dzieci są karane brakiem posiłku?

– To się zdarza w bardzo wyjątkowych przypadkach i dotyczy tylko nastolatków. Nie chodzą wtedy głodne: nie siadają do wspólnego, wieczornego posiłku, ale nadal mają kieszonkowe na zakupy. Młodsze dzieci w takich wyjątkowych sytuacjach jedzą, ale oddzielnie, karą dla nich jest pozbawienie towarzystwa przy jedzeniu. 

Dlaczego dzieci jedzą na podłodze? W innych sierocińcach w Kamerunie to nie jest normą.

– Normą nie jest również jedzenie przy stołach. Nie rozumiem, dlaczego znów wmawiamy Afrykańczykom, że sposób, w jaki jedzą od wieków, jest upokarzający. Dlaczego nie możemy pokornie przyjąć, że ich kultura jest inna, ale nie gorsza? To na tym właśnie polega współczesny kolonializm. Na przekonaniu, że my odkryliśmy szczyty kultury, a resztę trzeba wychować do naszych norm. Nauczyć jeść nożem, widelcem i przy stole. Jakby nasze zwyczaje, myślenie i porządek świata były najlepsze i cały świat powinien je przyjąć, bo ich są gorsze.

Nie. Jeśli mieszkające dziś w Polsce moje wychowanki wzdychają, że nie mogą się doczekać, kiedy znów będą w Kamerunie i usiądą z bliskimi przy posiłku na podłodze – to co ja mam tu dodać? Ja jestem stary, bolą mnie kości, nauczony jestem jeść przy stole, więc jem przy stole. Oni są młodzi, zawsze jadali siedząc na podłodze, lubią to, jest im tak wygodnie. Więc jedzą na podłodze. Ani ja, ani oni nie widzą w tym żadnego problemu. Nikt z nas nie czyta tego w kategoriach wyższości czy niższości.

Ktoś myślący kategoriami kolonialnymi wymyślił tu problem, którego nie ma. Proszę obejrzeć vlogi podróżników i zobaczyć, w ilu miejscach świata jada się na podłodze… Japończyków też będziemy wychowywać do stołu? Czy tylko Afrykańczyków uważamy za „niższą rasę”, ignorujemy ich kulturę i chcemy pouczać? Japończyków siedzenie na podłodze nie upokarza, a Afrykańczyków już tak i koniecznie musimy nieść im ratunek i stoły? Czy to właśnie nie jest rasizm i kolonializm – brak uznania wartości tego, co jest ich światem, ich kulturą?

Jest ksiądz alkoholikiem? Tak wynika ze słów o. Popławskiego w „Wyborczej”?

– O. Popławski mówił o mojej chorobie żołądka, o refluksie i obawach o możliwość odziedziczenia nowotworu żołądka. Zapewne może to potwierdzić, bo potwierdził to mnie. Owszem, z powodu tej choroby muszę uważać, co jem i unikam alkoholu. O ile wiem, choroba alkoholowa i choroba żołądka to dwie różne sprawy. 

Nastolatki dostają alkohol?

– Nikt przed 18 rokiem życia nie pije żadnego alkoholu. Raz w roku wychodzimy na festyn. Nawet nastolatki nigdy wtedy nie zostają same, bez dorosłych. Jeśli ktoś z dorosłych opiekunów dał młodszemu piwo, stało się to poza moją kontrolą i absolutnie bez mojej zgody. Nigdy nie powinno się wydarzyć.

Jak dzieci reagują na lekcje polskiego?

– Przede wszystkim, czegokolwiek się uczą – najpierw to rozumieją. Zawsze wiedzą, o czym śpiewają. Z polskiego mają frajdę, bo przyjeżdża tu dużo Polaków, mogą wtedy szpanować, są dumne. Ale w innych językach też się uczą, „Cichą noc” potrafią śpiewać w sześciu. 

Ludzie tu, w Afryce, zapamiętują tu wszystko bardzo szybko. „Zdrowaś Maryjo” po aramejsku dzieciaki nauczyły się w dwie godziny. Tyle mniej więcej zajmuje im każda modlitwa w każdym języku. Mają pamięć, której my w Europie już nie mamy. 

Kiedy jeździłem na wioski, mówiłem kazania przez 45 minut – musiałem mówić tak długo, bo rzadko tam bywałem, a jak już przyjechałem, nie chciałem, aby mieszkańcy uznali, że ich lekceważę. Po kazaniu siadałem, a mój katechista wstawał i zaczynał tłumaczyć. Mówił przez 45 minut, słowo w słowo. Początkowo nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę, ale ludzie, którzy znali języki francuski i lokalny potwierdzili, że tłumaczył z głowy każde zdanie. 

Dzieci klęczą za karę? 

– To podchwytliwe pytanie. Tak, dzieci za karę klęczą: kiedy za złamanie domowych reguł dostają „pokutę” – czyli odmówienie jednej dziesiątki różańca. Odmawiają ją na kolanach właśnie. Na tym kończy się całe klęczenie. To trwa kilka minut i jest po prostu modlitwą – w modlitewnej pozycji.

Różaniec odmawiamy codziennie. Zwykle siedzimy, tylko w Wielkim Poście wszyscy w trakcie różańca klęczymy. To już nie ma nic wspólnego z żadną karą, wszyscy w naszych kościołach tak przeżywamy modlitwę różańcową. Nikt nie każe dzieci godzinnym klęczeniem dla samego klęczenia. 

Dlaczego pojechał ksiądz do Kamerunu w trzy tygodnie po święceniach i bez przygotowania w centrum formacji misyjnej? A potem bez przygotowania pedagogicznego prowadził sierocińce?

– Bo do takiej pracy i w taki sposób zostałem wysłany przez prowincjała, kiedy odpowiedziałem na jego prośbę. Nie rozumiem: posłuszeństwo prowincjałowi jest jakimś zarzutem? Nikt nam nie dał większych możliwości przygotowania się, poza nauką języka we Francji. Nikt nie wspominał nawet o CFM. To nie były moje decyzje.

A dlaczego sierociniec? Bo żyłem wtedy w wielkim, pustym domu parafialnym, a dzieci mieszkały na ulicy. Zareagowałem. Powinienem był wrócić do Polski, zrobić uprawnienia pedagogiczne i dopiero potem wracać do Afryki? Poza tym sierociniec nie jest placówką edukacyjną. Sierociniec jest domem. Tata i mama też uprawnień pedagogicznych nie mają. To jest nakładanie europejskich kalek na Afrykę.

Oczywiście dobrze jest, kiedy ludzie mają kwalifikacje. Ale tu nie ma pytania, czy ja pomogę tym dzieciom lepiej niż ktoś inny, z uprawnieniami. Tu jest alternatywa: albo jestem tu dla nich, albo dzieci wrócą na ulicę. Naprawdę przez brak pedagogicznych uprawień – tu do niczego niepotrzebnych i niewymaganych – chcemy skazać te dzieciaki na tułaczkę? Kto w Polsce weźmie na siebie odpowiedzialność za tych ludzi?

Dlaczego jeszcze do niedawna na stronie własnego stowarzyszenia był ksiądz podpisywany dominikańskim skrótem OP, choć w 2017 roku został wydalony z zakonu? W kwietniu br. podczas rozmowy w Radiu WNET prowadzący nie raz przedstawiał księdza jako dominikanina, ale ksiądz nie prostował. Dlaczego?

– Podpis na stronie był po prostu zaniedbaniem. To są sprawy, które są już wyjaśnione w zakonie. Nie ukrywałem, że nie jestem dominikaninem. W telewizji prosiłem, żeby mnie nie podpisywać „OP”. Telewizja przyznała, że to był błąd stażystki. Pisałem o tym ze swoimi wolontariuszami. Wszyscy dziś wiedzą, że zostałem wydalony z zakonu, jestem księdzem diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Dla dzieciaków tutaj nic się nie zmieniło, nadal odprawiam mszę, nadal spowiadam. Nikogo nie udaję. A tu i tak chodzę w świeckim stroju, jak zdecydowana większość misjonarzy.

Dlaczego, jak mówił o. Paweł Kozacki, jeszcze przed usunięciem z dominikanów skierował się ksiądz z prośbą o przyjęcie do diecezji zielonogórsko-gorzowskiej? Wiedział ksiądz, że jakikolwiek nadzór będzie w tej sytuacji fikcyjny. A może właśnie o to chodziło, żeby de facto nikogo nad sobą nie mieć?

– Chodziło o to, żeby móc zostać w Afryce. O to, żeby nie zostawiać dzieci. Nie boję się nadzoru. Nie uciekałem przed kontrolami z prowincji. To prowincja nie była w stanie nikogo przysłać i zdecydowała, że nie chce tego robić. Nie uciekam też przed kontrolą z diecezji. Przeciwnie, zapraszam. Nie mam nic do ukrycia. Ale nie jestem w stanie spakować sierocińca, dzieci w nim mieszkających i wszystkich innych, które dostają pomoc, i przenieść się w Bieszczady, żeby kontrole miały do nas bliżej. 

O. Kozacki mówił, żeby zostawił ksiądz dom do prowadzenia komuś innemu, miejscowemu. Dlaczego ksiądz tego nie zrobił?

– Dzieci nie zostawię. To są konkretni ludzie, którzy mi zaufali. Nie opuszczę ich. Gdybym tak zrobił, po tygodniu niczego by już nie było. Kiedy zostawiłem parafię, przejął ją ksiądz Afrykańczyk. Dwa tygodnie później rozdał własnej rodzinie cały materiał zgromadzony na budowę kościoła, w nocy przyjeżdżały ciężarówki. Zniknęły też moje rzeczy, rzeczy po braciach, którzy wcześniej tam ze mną mieszkali. Teraz nie ma tam nic. Parafia istnieje, księża jedzą trochę po ludziach, ale nie mają pieniędzy. 

Gdybym teraz wyjechał i zostawił sierociniec, dzieci zamieszkałyby pewnie u jakichś ciotek czy wujków. Tu zawsze ktoś je przygarnie jako darmową siłę roboczą, jako niewolników. Do szkoły już nie pójdą. Jeść będą na końcu, po rodzonych dzieciach cioci i wujka, kiedy do wylizania zostanie im tylko miska. Nie wiem, czy ich „obrońcy” z Polski, którzy zapewne mają dobre intencje, ale nie znają tego świata, mają świadomość jedynej alternatywy dla tych dzieci. I mimochodem na to właśnie mogą te dzieci skazać… 

Krytycy księdza od prof. Moniki Bobako z Uniwersytetu Adama Mickiewicza po ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego odwołują się do „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Czy może się ksiądz do tego odnieść? 

– Czytałem ten tekst, ktoś mi go podesłał. Mam go nawet przed sobą. Po kolei? Jestem „bohaterem rządowej telewizji”. Cóż… Nie mieszkam w Polsce od 1993 roku, nie dotyczy mnie polsko-polska wojna. Znajoma dziennikarka robiła materiał, akurat w tej telewizji pracuje. Dzieci niczego nie wkuwają na pamięć, bo nie muszą – tłumaczyłem to już. Znają różne języki. Moi afrykańscy współpracownicy są tak naprawdę właścicielami ziemi i budynków, w każdej chwili mogą mnie stąd wyrzucić i nie będę mógł nic zrobić – zresztą niejeden raz w Afryce tak się zdarza. To moje ryzyko, muszę im zaufać, nie mam nad nimi władzy.

W domu nie panuje żaden „wojskowy rygor”. Kary fizyczne to albo godzina izolacji od grupy, co dla afrykańskich dzieci jest bardzo trudne, albo ta dziesiątka różańca na kolanach, albo dla starszych dzieci „stanie na pustaku” przez pół godziny, taki tutejszy odpowiednik stania w kącie. Na zdjęciach widać, że dzieciaki są szczęśliwe i uśmiechnięte. Tego nie da się udawać.

„Trzymam dzieci na dystans”? Naprawdę w czasach, kiedy tak mocno zwraca się uwagę na pedofilię, ktoś robi mi z tego zarzut? Tak, trzymam dzieci na fizyczny dystans. Afrykańczycy są bardzo wrażliwi na pedofilię wśród księży, i słusznie. Dlatego nie wchodzę do pokojów dzieci, dlatego staram się ich nie przytulać. Od tego jest Marianne, od tego są starsi wychowankowie.

Sierocińca nie zamieniłem w hotel, tylko zarabiam na jego utrzymanie, żeby nie być zależnym wyłącznie od datków z Polski. Pani Kalina Wojciechowska w tekście „Wyborczej” mówi o ideale misji, gdzie ważna jest inkulturacja. Słusznie! Wypada się tylko zdecydować: czy w takim razie mam wchodzić w afrykańską kulturę i zgodnie nią żyć – czy wprowadzać tam europejskie zwyczaje, których domaga się ode mnie „Wyborcza”?

Żyję po afrykańsku i dzieci żyją po afrykańsku – tyle że w bardzo dobrym afrykańskim standardzie. Sam w Afryce, bez wspólnoty, nie zostałem z własnego wyboru. Zostałem sam, bo inni wyjechali, a ja nie chciałem zostawić dzieci. Nie bogacę się. Mieszkam w jednym pokoju w nowym domu, a i to od niedawna. Przez 20 lat żyłem w jednym budynku z dziećmi.

Moja pomoc nie polega na „dawaniu dzieciom jedzenia i odzieraniu ich z godności”. One dostają jedzenie, opiekę, dobre wykształcenie, możliwość zdobycia zawodu, niektóre studia za granicą. Dostają możliwość nawiązania międzynarodowych kontaktów, spotykają przyjeżdżających tu gości, budują swoje poczucie własnej wartości, są dumni, gdy potrafią powiedzieć kilka słów w ich języku. A przy tym nie wydzieram ich z afrykańskiej kultury. Chcę, żeby nadal umiały żyć w świecie Afryki, gdzie – przepraszam, że do tego wrócę – je się na podłodze. Nie będą dziwakami, które nagle domagają się stołu, czasem jedynego we wsi.

Nikogo też od siebie nie uzależniam. Gdyby mi na tym zależało, wysyłałbym kogokolwiek na studia? Przecież oni już tu nie wracają, nie mam nad nimi kontroli, zdobywają zawód, żenią się, wychodzą za mąż. I ja się z tego cieszę! O tym, że wspieranie rodziców na miejscu jest często niemożliwe, mówią sami dorośli wychowankowie. W afrykańskiej hierarchii dziecko w rodzinie dostanie pomoc i pieniądze na końcu. Najpierw najedzą się i napiją – wcale nie wody – rodzice. Nie zmienię tego, nie zamieszkam w domu każdego z dzieci. Robię to, co tu jest możliwe. Jeśli ktoś mówi o moim uprzywilejowaniu i robi ze mnie półboga dla Afrykańczyków – naprawdę, niech przyjedzie. Pomoc mi się przyda. Zobaczy, jaki to jest przywilej i jaka „władza”… 

Dlaczego odmówił ksiądz rozmowy z autorami „Wyborczej”? 

– Bo nie mam do nich zaufania i nie wierzę w ich rzetelność. Zresztą z tego, co się orientuję, na przykład z rozmów z dominikanami zostało wybrane tylko to, co pasowało to tezy o „winie Godawy”. Dominikanie przedstawiali całą tę sprawę dużo szerzej i nie tak jednoznacznie.

Po publikacji cyklu „Pan życia i śmierci” napisał ksiądz na stronie Stowarzyszenia Przyjaciół Dzieci Słońca: „Oświadczam, że wszystkie informacje dotyczące mnie i mojej działalności, zamieszczone w ostatnich dniach w »Gazecie Wyborczej« to kłamstwa, manipulacje i pomówienia. Co za tym idzie rozważam podjęcie odpowiednich kroków prawnych w tej sprawie, nie wykluczając drogi sądowej”. Dlaczego nie napisał ksiądz sprostowania ani nie poszedł do sądu?

Wesprzyj Więź

– W kwestii sprostowania mocno liczyłem na tę rozmowę. Sama pani widzi, ile tu jest kwestii do wyjaśnienia – na książkę, nie na krótkie oświadczenie. Nie wiedziałem, że tak bardzo, bo o prawie półtora miesiąca, opóźniać się będzie jej publikacja. Proces sądowy jest w przygotowaniu. 

Czy ma sobie ksiądz coś do zarzucenia? Czy zrobiłby coś inaczej?

– Na pewno byłbym ostrożniejszy w wypowiadanych słowach i pokazywanych obrazach. Dla mnie rzeczywistość Afryki wydaje się oczywista – ale teraz rozumiem, że w Polsce, wyrwana z kontekstu, może szokować. Nie mam sobie nic do zarzucenia w kwestii dobra dzieci. Są zdrowe, szczęśliwe, świetnie się rozwijają. Wierzą w siebie i wiedzą, że są bezpieczne i kochane. I nadal pozostają Afrykańczykami. W tej chwili pozdrawiają z wakacji nad oceanem.

Przeczytaj także: Chrystus z San Berillo

Podziel się

10
5
Wiadomość

Dziękuję za ten artykuł! I za dwa poprzednie. Doceniam chęć spojrzenia inaczej, gdy wielu już wydało wyrok. Teraz można rozmawiać. Mamy więcej danych a przede wszystkim wypowiada się główna osoba tej historii …

I jedno krótkie pytanie do Więzi – dlaczego tak późno Państwo to publikują?

Ks. Godawa wydaje się rozczarowany „opóźnianiem” przez nas publikacji. Rozmowa szła jednak takim samym redakcyjnym trybem jak inne teksty i było to mniej niż półtora miesiąca (18 maja ukazał się pierwszy tekst „Wyborczej”, po którym ks. Godawa nie zabierał głosu). Nie chcieliśmy ukrywać opinii rozmówcy na temat terminu publikacji, więc zostawiliśmy ją w takim kształcie, w jakim przyszła z autoryzacji.

Dziękujemy za pytanie i pozdrawiamy. Redakcja Więź.pl

Mam uwagę, co do finansów.
Jak się otrzymuje pieniądze od darczyńców, to powinny być one wydane transparentnie i zgodnie z przeznaczeniem.
Tłumaczenia, że rozliczenie wydatków to praca na dwie osoby brzmi mało wiarygodnie.

Ludzie Kościoła muszą w końcu pojąć, jak wiele zła wyrządza tajemnica, którą owiane są finanse Kościoła. Wizja księży i biskupów – złodziei żyjących w luksusie za wdowi grosz ma się dzięki temu tak dobrze….

Tak to sobie możemy z fundacją Lux Veritatis postępować… zaraz… nie możemy, bo się z miejsca prokuratura w to wmiesza 😉
A na poważnie – to jest przykładanie naszej – europejskiej miary do warunków w Afryce: jak rozliczyć wydatki na które nie ma faktur? Przypomina mi się dowcip rysunkowy: ubrany w garnitur facet rzuca pieniążek do dziurawego kapelusza bardzo obdartego żebraka, po czym mówi: „Przepraszam, a mogę dostać pokwitowanie? Do urzędu skarbowego?”

Krzysztofie,
ofiarowane pieniądze powinny być rzetelnie rozliczone.
Żenujące są tłumaczenia, że nie ma komu tego robić , że ewidencjonowanie wydatków to praca dla dwóch osób.
Znakomitą większość wydatków można bez trudu udokumentować np. płacić stypendium dziecku bezpośrednio do szkoły (nauka, wyżywienie, noclegi). W ostateczności odręczny kajet z rejestrem wydatków. Wszystko można, trzeba tylko chcieć.

odp do P. Roberta
Artykuł jest próbą podsumowania działań ks. Godawy.
Po przeczytaniu zowoliłem sobie przypomnieć, że ktoś, kto rozdysponowuje pieniądze darczyńców ma moralny obowiązek rozliczenia się z tych wydatków.
W przeciwnym wypadku staje się niewiarygodny.
Jeżeli lekceważy obowiązek rozliczenia, steje się podwójnie niewiarygodny.
Ma Pan prawo mieć inne zdanie, tylko po co wycieczki w moje życie i moje działania.

Zdrowia i Wszystkiego Dobrego

Aaa. obowiązek rozliczenia. No to już chyba wiem z jakiej pozycji pan zrobił podsumowanie charytatywnych dominikanina. Ordnung muss sein, nich da? Na tym skończę wycieczkę w te zagadnienie, bo już czuje nieprzyjemne mrowienie. Wszystkiego dobrego, nie tylko w dziedzinie bilansów i podatków.