Zima 2024, nr 4

Zamów

Tylko śmiech może nas uratować

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Śmiech umieszcza nas na chwilę w przestrzeni immoralnej, gdzie bieguny dobra i zła nie dają się rozpoznać. Daje wytchnienie od porządku, także tego, którego sumiennie przestrzegamy na co dzień. Obdarowuje nas na moment absolutną wolnością. Śmiech to nie rewolucja, tylko wagary.

Znają Państwo te autentyczne jakoby cytaty z ogłoszeń parafialnych? „Panie, które chcą zostać matkami, zapraszamy po mszy do zakrystii”. „Jajka święcimy z obu stron”. Ja najbardziej lubię zapowiedź wykładów odbywających się w niedziele wieczorem: „Dziś odbędzie się wykład pt. Jezus chodzi po wodzie. Za tydzień wykład na temat: Szukamy Jezusa”.

Nie wiem, czy to autentyki (prawie na pewno fałszywką jest krążąca również po internecie i podobnie ryzykowna dziewiętnastowieczna wycena usług malarza dla jakiejś parafii, obejmująca m.in. „pozłocenie gałek świętemu Jackowi”). Ale nawet – czy też zwłaszcza – jeśli to fantazja dowcipnisia, intryguje mnie pewien aspekt jego dowcipu. Nie mogę bowiem wykluczyć, że znajdą się Czytelnicy, którzy się skrzywią na publikowanie w katolickim kwartalniku takich żartów. I zapewne nie trafi do nich uspokajające zapewnienie, że najzabawniejsze żarty na tematy religijne opowiadali mi znajomi… duchowni.

Jedną z podstawowych, jak się zdaje, reguł komizmu jest fakt, że narusza on tabu. Wiemy, że nie wypada się śmiać i… właśnie dlatego się śmiejemy! Zapewne z tego samego powodu tak wiele dowcipów dotyczy seksu, obrosłego przecież licznymi zakazami. To również tłumaczy istnienie zdumiewającego zjawiska „czarnego humoru”, bezceremonialnie traktującego śmierć. Wreszcie w ten sposób można chyba tłumaczyć, czemu nieraz ludzie kulturalni nie wzdragają się przed opowiadaniem anegdot ze słowami wulgarnymi – i czemu te same anegdoty, jeśli ominiemy wulgaryzmy, przestają być śmieszne. I jeszcze jedno zjawisko, czyli slapstickowe gagi, znajduje w ten sposób wyjaśnienie: przecież wiem, że widząc filmik, na którym mężczyzna, zaaferowany przechodzącą obok dziewczyną, wpada na latarnię, powinienem mu współczuć – i mimo to się śmieję; strofuję się, bo moja reakcja jest niestosowna – i śmieję się jeszcze głośniej.

To prawda: istnieją odmiany komizmu, w których przekroczenie reguł (stosowności, wstydliwości, szacunku wobec sacrum itp.) nie odgrywa tak wielkiej roli. Zazwyczaj jednak bawią one mniej i nie tak powszechnie. Można by rzec, że świecą światłem odbitym od tamtej, bezlitośnie skandalicznej podstawy śmiechu. Dlatego zresztą, jak wiadomo, ludzka skłonność do śmiechu bywa oceniana ambiwalentnie, a przez wiele recept na godziwe życie zostaje wręcz potępiona. Dość przypomnieć diatryby, które – zgodnie z dominującym, zdaje się, nurtem średniowiecznego chrześcijaństwa – Umberto Eco włożył w usta bibliotekarza Jorge z Imienia róży: „Śmiech zaś wstrząsa ciałem, zniekształca rysy twarzy, czyni człowieka podobnym do małpy […]. Śmiech to znak głupoty. Kto śmieje się, nie wierzy w to, co jest powodem śmiechu, ale też nie czuje do tego czegoś nienawiści. Tak zatem, jeśli śmiejemy się z czego złego, oznacza to, że nie zamierzamy owego zła zwalczać, jeśli zaś śmiejemy się z czego dobrego, oznacza to, że nie cenimy siły, przez którą dobro szerzy się samo z siebie” (tłum. Adam Szymanowski).

Jorge ma trochę racji: śmiech umieszcza nas na chwilę w przestrzeni immoralnej, gdzie bieguny dobra i zła nie dają się rozpoznać. Daje nam wytchnienie od porządku, także tego, którego sumiennie przestrzegamy na co dzień. Jest karnawałem w bachtinowskim sensie tego słowa: obdarowuje nas na moment absolutną wolnością. I ta jego momentalność jest równie ważnym składnikiem zabawy, co nieprzestrzeganie tabu. Tabu przełamywane bez przerwy przestaje w końcu obowiązywać, a nie o to idzie w śmiechu. Śmiech to nie rewolucja, tylko wagary. Nie przemiana świata, ale odsapnięcie od jego zasad.

Nic dziwnego, że komizmu nie lubią także rewolucjoniści (spod dowolnego sztandaru). To do nich, nie tylko do ponurego bibliotekarza, kieruje w Imieniu róży surowe słowa Wilhelm z Baskerville: „diabeł to zuchwałość ducha, to wiara bez uśmiechu, to prawda, której nigdy nie ogarnia zwątpienie. Diabeł jest ponury, ponieważ wie, dokąd idzie, i idąc, zdąża zawsze tam, skąd przyszedł”. Patos wszelkiej rewolucji nie aprobuje żartu, choć bywa, że buntownicy sięgają po szyderstwo, sobowtóra komizmu. Szyderstwo wydaje się jednak interesowne: szyderca jest przebranym w szaty trefnisia zamachowcem, napędza go żywioł nienawiści, nie zabawy.

Mówi się, że śmiech jest bronią i że wszelka władza boi się żartownisiów. Ale być może wcale nie dlatego, że dowcip uderza koniecznie w dyktatora. Istotą dowcipu jest wolność. Dyktator staje się jego celem niejako mimochodem, jako reprezentant siły, w stosunku do której wolność ujawnia swoją wyższość. Nie ma udanych żartów o opozycji: potwierdzenie czyjejś słabości nie jest naruszeniem porządku, więc nie śmieszy.

Piszę to wszystko pod wrażeniem dyskusji, jaka przetoczyła się na fejsbukowym profilu pewnego mojego znajomego. Pod pytaniem, czy dobrze mu się zdaje, że w młodym pokoleniu zanikł zwyczaj opowiadania dowcipów (w precyzyjnym znaczeniu: tekstów należących do literatury oralnej, zawierających krótką fikcjonalną fabułę z zabawną puentą), wysypały się głosy dwudziesto- i trzydziestolatków, skierowane przeciwko tej formie zachowań towarzyskich jako nieodwołalnie „dziaderskiej”. Dowcip, jak wywodzili dyskutanci, jest z reguły skierowany przeciwko jakiejś grupie społecznej, toteż ma charakter ukrytego wykluczenia. Dowcip rani; jest nietaktem, gdy opowie się go przy osobie należącej do wykluczanej grupy (jak żart o gejach, gdy obok siedzi gej przed coming outem), a zaczyna przypominać obmowę, jeśli upewniliśmy się, że takiej osoby w pobliżu nie ma. Dość już, dość wymuszonego niby-śmiechu kobiety, gdy się przy niej opowie dowcip o blondynce! Dość starczego domagania się „dystansu do siebie”, z którego to wymagania zieje patriarchalna przemoc! Śmiech jest zawsze śmiechem z kogoś, a zatem stanowi słabo zawoalowany przejaw okrucieństwa i przemocy.

Zarzuty te, muszę przyznać, nie są całkiem wyssane z palca. Na moich oczach odeszły przecież w niebyt dowcipy „o wariatach” – bardzo popularne w czasach, gdy chodziłem do podstawówki, ale nie tylko przez dzieci opowiadane. Nieco później – dowcipy „o Żydach”, z których zresztą niejeden był oczywistym wyrazem antysemityzmu (choć inne należały do przedwojennej tradycji szmoncesu, autoironicznej twórczości polskich Żydów). W dobrym towarzystwie nie uchodzi też już opowiadać anegdot „o blondynce”. Trudno mi również przypomnieć sobie, żeby ktoś opowiadał mi w ostatnich kilku latach żart o homoseksualistach. Zanik tych czterech tematów zdaje się więc potwierdzać rozpoznania młodych fejsbukowiczów: wzrost wrażliwości sprawił, że dawne żarty zrobiły się niesmaczne. Okazały się przemocowe wobec grup, które chcemy dziś wspierać.

Przypomina mi się zaraz, jak nie tak dawno obejrzałem w telewizji starą komedię Milion za Laurę, w której znajduje się sekwencja rozgrywająca się w szpitalu dla umysłowo chorych – i było to okropne. Wkrótce potem postanowiłem zobaczyć nieoglądany od dziesięcioleci angielski film Arszenik i stare koronki, przy którym jako dziecko zaśmiewałem się do łez – i pojawianie się w charakterze komediowej postaci „nienormalnego” wujaszka, któremu zdaje się, że jest (jeśli mnie pamięć nie myli) adiutantem Wellingtona, sprawiło, że po kwadransie wyłączyłem telewizor. A zatem wszystko się zgadza: żart to przemoc, więc budując społeczeństwo równościowe i nonwiolencyjne, z żartów musimy zrezygnować, Co Było Do Okazania.

A jednak to rozumowanie, spójne i potwierdzone przez empirię, budzi mój niepokój.

Najpierw co do faktów: wspominałem już, że nie ma zabawnych żartów z opozycji (w dowolnym kraju), nie śmieszy bowiem potwierdzanie czyjejś słabości. Możliwe, że postępujące uświadomienie sobie słabości osób leczonych psychiatrycznie, ocaleńców z Holokaustu, dyskryminowanych przez wieki kobiet czy przedstawicieli LGBT zakończyło żywot tych tematów w dowcipach. To, nie zaś niechęć do komizmu jako takiego, będącego rzekomo przebranym okrucieństwem wobec bliźnich. Póki jakąś grupę broni tabu, będzie ona wciąż przedmiotem anarchicznych z natury żartów.

Wesprzyj Więź

Jak długo o chorobach psychicznych się nie mówiło, „wariat” mógł być przedmiotem dowcipu, gdy zaś w miejsce tabu pojawiła się empatia, temat zniknął. Nie jest przypadkiem, że popularność szmoncesu wzrosła w Polsce niedługo po wydarzeniach marcowych – nawet Edward Dziewoński, którego przecież nie sposób posądzać o antysemityzm, odkurzył wtedy przedwojenny skecz o sęku – gdyż wówczas w dobrym towarzystwie nie wypadało o wypędzonych z Polski mówić źle, natomiast nie było u nas powszechne współczucie wobec ich tragedii. Dowcipy o blondynkach stanowiły rewers tego szczególnego kultu kobiety, maskującego w kulturze patriarchalnej dyskryminację. Nie jestem również przekonany do „przemocowego” charakteru dowcipów o gejach, przynajmniej w środowiskach, w których „taktownie” się o ich odrębności po prostu nie mówiło. Niby więc powtarzam tezy przeciwników dowcipkowania, ale – jak, mam nadzieję, widać – przenoszę akcenty.

Zasadnicza jest jednak inna kwestia. Otóż podzielając współczucie dla ofiar wszelkiego rodzaju dyskryminacji, nie umiem się zgodzić na rezygnację z opisanej wyżej wyzwoleńczej anarchii komizmu. Świat, w którym w ogóle nie wypada żartować, żeby kogoś nie zranić – a to, jeśli jesteśmy konsekwentni, oznacza zakaz żartowania w ogóle – wydaje mi się dość straszny. Właśnie odwrotnie: w chwili, kiedy ścierają się patetyczne ideologie, kiedy ciągle ktoś chce ze mnie (dziś już raczej z moich uczennic i uczniów) zrobić „nowego człowieka”, a to w duchu sienkiewiczowskim, a to žižkowskim czy innym, zaś ludzie i instytucje, którym ufaliśmy, chronicznie nas zawodzą – poczucie humoru wydaje się nieodzowne. Jeśli opowiadam, jak to papież po śmierci stuka do bram Nieba, nikt nie wie, kim jest, a w końcu Jezus, poproszony o rozmowę z dziwnym gościem, wraca, zaśmiewając się, do Boga Ojca i woła: „Tato, nie uwierzysz! Pamiętasz tę spółdzielnię rybacką, którą założyłem w Galilei?” – to przecież nie ranię, u licha, papieża, tylko przypominam sobie właściwą miarę dla naszych dzisiejszych trosk i zniewoleń.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021.

Podziel się

Wiadomość