Zima 2024, nr 4

Zamów

Gitara Jezusa

O. Michał Zioło

Brat Jezus to dziwny, irytujący typ w habicie tak brudnym i zdartym, że dla nowicjuszy stanowił on źródło estetycznego popłochu. Przed wschodem słońca potrafił żarliwie się modlić i pościć, ale po południu interesowała go wyłącznie gazeta. Czasami brzdąkał sobie na gitarze, gdy inni w pocie czoła pracowali.

Bernardo ukończył weterynarię w Buenos Aires. Fakt ten widocznie umknął uwadze zakonnych przełożonych z argentyńskiego opactwa trapistów w Azul, gdyż zaraz po nowicjacie skierowano go do pracy w infirmerii. Trzeba wiedzieć, że w klasztorze jest to miejsce święte, wydzielone – coś jak klasztor w klasztorze. Cieszy się ono pewną autonomią i różnymi przywilejami, jak choćby dozwolonym przez św. Benedykta spożywaniem mięsa ssaków i ptaków w potrawce. Zwykle takich wykształciuchów jak Bernardo posyła się na służbę w miejsca mniej nobliwe i stworzone niejako dla odbycia przyspieszonego kursu pokory.

I tak błogosławiony męczennik z gór Atlasu, brat Łukasz, choć miał w kieszeni dyplom lekarza, zanim wyjechał do Algierii, pasał w Aiguebelle świnie. Brat Godfryd, kapitan Marynarki Królewskiej, w tym samym opactwie odpowiadał za toalety i wywózkę gruzu. Niewykluczone, że praktyczni przełożeni z Azul przez oszczędność rzucili do kąta tę pradawną monastyczną pedagogię i kombinowali w ten sposób: człowiek też zwierzę, a weterynarz też lekarz, wystarczy więc, że końskie dawki zastąpi czymś bardziej homeopatycznym i ujdzie.

– I tak oto rozpocząłem służbę w infirmerii – uśmiechnął się łobuzersko Dom Bernardo (Dom, skrót od Dominus, czyli taki skromniutki tytulik przysługujący opatom i generałowi), teraz już generał zakonu. Siedzieliśmy sobie w chłodnej bibliotece naszego domu zakonnego w Fezie, pachniały kwitnące mandarynki i pomarańcze, był rok 1997, wizytacja kanoniczna wspólnoty właśnie się zakończyła, a my, najmłodsi zakonnym stażem, szykowaliśmy się do desantu na algierski klasztor w Tibhirine, opustoszały po porwaniu i śmierci w 1996 r. zamieszkujących go zakonników. Byliśmy silni, zwarci, gotowi, bardzo niecierpliwi i podnieceni tą naszą godziną „W”. Przecież taka godzina zdarza się tylko raz w życiu!

Dlatego powtarzaliśmy raz i jeszcze raz cały plan przerzutu rzeczy, ksiażek i ludzi, pytając przy tym jeden drugiego, czy przypadkiem o czymś nie zapomnieliśmy. To rozedgranie wyczuł doskonale Dom Bernardo i pewnie dlatego uraczył nas opowieścią z czasów swojej zakonnej młodości. Przerwałem mu, bo chciałem za wszelką cenę popisać się przed generałem znajomością świętych ksiąg:

– Zdaje mi się, że brat furtian z Azul nie czytał nic z Grzegorza Wielkiego i dlatego wpuścił ojca do klasztoru – oświadczyłem z dumą.

– A dlaczego tak sądzisz, bracie Michale? – zdziwił się Dom Bernardo.

– A to dlatego, że w drugiej części swoich Dialogów św. Grzegorz Wielki pomieścił historię o tym, jak to św. Benedykt spotyka szatana w postaci weterynarza – wypaliłem.

Bernardo spojrzał na mnie tak, jak zwykli spoglądać na prymusów umęczeni ich wszechwiedzą nauczyciele. W atmosferze kwitnących drzew pomarańczowych ten wzrok był dla mnie raczej pieprzem niż wanilią.

– I tak oto rozpocząłem służbę w infirmerii – powtórzył Bernardo. I kontynuował: – Nie należałem do ludzi, którzy wspólnotę zakonną uważają za jakąś niewydarzoną grupę, w której, jak to powiedział kiedyś pewien znany pisarz, jedni drugich ranią, próbując pocieszyć. O, nie! Dla mnie życie zakonne było raczej pasjonującą próbą skrócenia wielostronicowego poematu do rozmiarów dwuwersu, jeśli tak można powiedzieć. Albo inaczej – dążyłem do tego, żeby znaleźć w nim to, co najważniejsze, a resztę z pogodą zostawić. Dążyłem wszystkimi siłami do jakiejś niezwykłej doskonałości. Piąłem się do góry niczym drzewo walczące o światło. Tymczasem tuż przy ziemi, całkiem nisko, jak zauważyłem, plenili się różni tacy, którzy według mojego zdrowego osądu przeszkadzali mi w tej wędrówce. Zwłaszcza taki jeden o imieniu Jezus. Grubo starszy ode mnie, dziwny, irytujący typ w habicie tak brudnym i zdartym, że dla nowicjuszy stanowił on źródło estetycznego popłochu. Osobnik ten przed wschodem słońca potrafił żarliwie się modlić i pościć, ale już po południu interesowała go wyłącznie gazeta. Czasami brzdąkał sobie na gitarze, gdy inni w pocie czoła zbierali siano lub zaganiali do zagrody bydło. Mówił wtedy, że nie ma gany, czyli pragnienia, chęci, motywacji, nastroju. Kiedy zaś miał ganę – a ta spadała na niego bez ostrzeżenia – potrafił podczas sjesty jeździć kosiarką pod oknami braci. Przed krwawą zemstą chronił jednak brata Jezusa krótki i jednoznaczny nakaz z czwartego rozdziału Reguły św. Benedykta: „Nie zabijać”. – I znów Dom Bernardo uśmiechnął się łobuzersko.

Po latach przypomniałem sobie brata Jezusa z opowieści Dom Bernardo, gdy wpadłem na rozważania Claude’a Arnauda o zmiennej tożsamości, jednostkach kłączowych, rozwijających się z anarchistycznym wigorem irysa – puszczającego poziomo nowe pędy, niezdolnego trzymać się prosto, po czym zestarzeć się zgodnie z pionową osią wartości, lecz egzystującego zależnie od momentu, miejsca i ochoty.

Ależ tak! Takim był przecież brat Jezus, który nie naśladował dębów, o których pisał Arnaud, że przetrwały tylko w koszarach, klasztorach i na wsi. Bo dęby nie uginają się ani nie zmieniają pogladów, trwają przy swoim, szlachetnie czekają, aż wybije ich godzina, i w razie potrzeby ryzykują życie, a jeśli szczęście im dopisze – stają się dyktatorami.

Uśmiecham się dziś do siebie, wspominając tamto popołudnie z roku 1997. Jakże Dom Bernardo nas przejrzał, jak dobrze wiedział, co w nas siedzi, gdy heroicznie szykowaliśmy się na męczeństwo, silni jak dęby, wyprostowani jak masztowe sosny, pełni ducha, który okazał się później nie duchem Boga, ale duchem każdego z nas, duchem pychy, wręcz demonem – jakby nie zawahał się powiedzieć ksiądz Blachnicki.

– Pewnego dnia – kontynuował opowieść Dom Bernardo – brat Jezus osiągnął stan permanentego braku gany, snuł się to tu, to tam, prowokował braci, ale jakoś tak bez przekonania. Wzdychał, kwękał, kładł na czoło zimne kompresy zrobione z jakichś brudnych szmat, gryzł słomkę i drzemał w cieniu stodoły z kapeluszem nasuniętym na oczy niczym wytrawny gaucho, zawsze zmęczony przed pracą. Opat tymczasem bezradnie rozkładał ręce i w milczeniu wskazywał na swoją siwiznę, którą zawdzięczał bratu Jezusowi. Rzeczywiście, wyglądał raczej na rosyjskiego starca z powieści Dostojewskiego niż na młodego ojca obiecującej wspólnoty. Mało tego, wszystko wskazywało na to, że jeśli tak dalej pójdzie z bratem Jezusem, to skończy jako jurodiwyj – w sukni plugawej i ze wzrokiem dzikim. A szło dalej, i to na ostro.

Nie, brat Jezus nie chciał spalić klasztoru, zaprzeć się zakonnych ślubów i już oficjalnie ogłosić się mesjaszem, nic z tych rzeczy. Oświadczył tylko, że boli go głowa. Boli i tyle, czasami tylko pobolewa i wtedy, kiedy ból jest mniejszy, jest on, Jezus, naprawdę szczęśliwy. Byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby wielebny opat pozwolił mu w związku z tym przenieść się na stałe do infirmerii. – Będzie ta zgoda? Nie będzie, jak zwykle – naciskał na opata. I wtedy opat jednym zamaszystym błogosławieństwem oddzielił – jak Bóg Ojciec – jasność od ciemności, pozwalając ciemności zamieszkać w infirmerii. Dobrze, że podczas błogosławienia Jezusa nie miał nic ostrego w ręku, bo jak nic przeciąłby go wzdłuż, a potem wszerz i rzucił dzikiemu zwierzu na pożarcie. I tak szczęśliwy i nierozczłonkowany brat Jezus dostał się w moje, przeżarte środkami odkażającymi, pazury – opowiadał dalej Dom Bernardo.

– Postanowiłem, że będą one dla Jezusa dobre i opiekuńcze, jak cały klimat panujący w infirmerii. Wiadomo było, że brat Jezus znów symuluje i tak też go, jako uciążliwego oszusta, traktowałem. Chłodno i grzecznie, zapewniając mu wszelkie wygody – od nowej słomy w sienniku po mniej wyszczerbioną miseczkę na wino. I tak brat Jezus złapał się we własne sieci, no bo cóż, pierwsze dni upłynęły mu jak w raju – ale wiadomo, raj to miejsce mocno strzeżone i nie można go opuścić tak sobie, żeby powęszyć w dalszych okolicach. Brat Jezus spacerował po korytarzu, zachodził do infirmeryjnej kaplicy, przeglądał po raz setny stare gazety, jadł, spał, brał coś na ten swój wydumany ból głowy i nudził się strasznie. A ja udawałem, że tego nie dostrzegam. Wreszcie brat Jezus nie wytrzymał, stanął w drzwiach pokoju zabiegowego i patrząc gdzieś w bok, powiedział: – Hę, w związku z tym, że nic się nie dzieje, może brat infirmarz pozwoli, że przyniosę sobie tu gitarę i pogram trochę? Hę? Będzie na to zgoda? Hę? Czy nie będzie, jak zwykle? Hę?

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

I wtedy stała się rzecz straszna, jakby zły duch we mnie wstąpił. Przebrała się bowiem miarka. Rozdarłem się na brata Jezusa, który jakoś tak się skulił i zapadł w sobie, i jeszcze sobie dłońmi uszy zakrył. – Gitarę?!!! W infirmerii?!!! Po moim trupie, o, tu, na tej spracowanej dłoni prędzej kaktus wyrośnie!!! – I posłałem brata Jezusa do wszystkich diabłów.

Dziwne, ale mój wybuch oczyścił atmosferę. Brat Jezus już więcej się nie narzucał, częściej za to polegiwał, nie wychodził ze swojego pokoju. Aż wezwaliśmy prawdziwego lekarza, który powiedział, że brat Jezus umrze, bo ma raka. A kiedy umierał, to nie wiedziałem, co mam robić. Objąłem go i powiedziałem: – Ale ja cię kocham, Jezus. – I wtedy Jezus powiedział: – A dlaczego, Bernardo, mówisz mi to tak późno? Hę? Śpij w pokoju, bracie Jezusie, anarchisto, niespokojny irysie, wybacz nam nasze grzechy wobec ciebie i innych kłączowatych. Może jeszcze nie jest za późno. Hę?


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021.

Podziel się

1
Wiadomość