Trudno dziś wskazać państwo, którego politykę imigracyjną można by tylko chwalić – mówi Ludwika Włodek, autorka książki „Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji”.
Paweł Średziński: Mówiąc „imigranci”, we Francji najczęściej wymienia się Algierczyków. Jak wyglądała ich droga do tego kraju? Dlaczego Algierczycy pojawili się we Francji? Kiedy zaczął się ruch migracji z Algierii nad Sekwanę i jakie były początki tej grupy algierskich imigrantów?
Ludwika Włodek: Na istotną skalę Algierczycy zaczęli przyjeżdżać do Francji w dwudziestoleciu międzywojennym. Oczywiście było to związane z rozwojem francuskiego przemysłu. Algierczycy stanowili tanią siłą roboczą, którą wykorzystywano zatrudniając w fabrykach, ale też w pracujących na potrzeby przemysłu kopalniach. Rząd francuski ściągał do nich również Polaków. Pracując w tych samych kopalniach algierscy i polscy robotnicy często mieszkali obok siebie. Powstawały nawet rodziny mieszane. Jeden z moich rozmówców wspominał ciotkę, Polkę, żonę jednego ze swoich wujów, który w latach 20. przyjechał na północ Francji. Jego polsko-algierska rodzina do dziś mieszka w okolicach Lille.
Francja uważała, że nie są ważne kwestie etniczne, głosiła, że „wszyscy jesteśmy Francuzami”. Ale okazywało się, że zasada świeckości muzułmanów obowiązuje bardziej niż chrześcijan
Po drugiej wojnie światowej migracja Algierczyków do Francji jeszcze przyspieszyła. Impulsem był Plan Marshalla i szybki powojenny wzrost w Europie Zachodniej, nazwany „trzydziestoma wspaniałymi latami”. Z jednej strony Francuzi potrzebowali Algierczyków. Z drugiej Algierczycy chętnie przyjeżdżali do Francji, bo w Algierii sytuacja była trudna. W czasach kolonialnych u siebie w ojczyźnie znajdowali się na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Wykonywali najgorzej płatne prace, często na farmach francuskich kolonów. Nie mieli proporcjonalnej reprezentacji politycznej.
We Francji było im łatwiej?
– Kiedy wyjeżdżali do Francji, to owszem, byli dyskryminowani, nie mieli równej pozycji z Francuzami, ale mimo to życie we Francji było często łatwiejsze. Nawet polityczne prawa mieli lepsze niż w Algierii, ponieważ głosowali razem z Francuzami. W Algierii do końca lat 50. ich głosy wyborcze liczyły się mniej i wybierały mniej deputowanych niż głosy Francuzów mieszkających w tych północnoafrykańskich departamentach.
Dziś szacuje się, że osób pochodzenia algierskiego żyje we Francji około dwa miliony. Trudno o dokładną liczbę, bo część to rodziny mieszane, część to osoby z tej bardzo starej imigracji, gdzie już tylko jedna nitka jest algierska a inni przodkowie pochodzą z innych grup. Nie zmienia to faktu, że dziś Algierczycy to największe środowisko imigranckie nad Sekwaną. Kiedyś, jeszcze w XIX i na początku XX wieku, najliczniejszą grupą byli Włosi. Potem Hiszpanie i Portugalczycy. Obecnie są to Algierczycy. Francja jest krajem zbudowanym przez imigrantów. Obecność Algierczyków nie powinna nas zatem dziwić.
Mówisz o tym, że powojenna Francja została zbudowana przez imigrantów. Czy państwo francuskie miało pomysł na imigrantów i prowadziło skuteczną politykę integracji? Czy Paryż zrobił wszystko, żeby zapobiec zjawisku gettoizacji? A może uznał, że jakoś to będzie, a problemy rozwiążą się same? Jak ocenisz ten proces i doświadczenie Francji? Co działa, a co francuskiemu państwu do dziś nie wychodzi?
– Prawda leży gdzieś pośrodku. Nie jest tak, że Francja nie miała koncepcji, bo stawiała mocno, przynajmniej w sferze deklaracji, na model republikański. Zakładała, że te wszystkie etniczne i kulturowe różnice, znikną z chwilą, kiedy dzieci imigrantów pójdą do francuskiej szkoły, gdzie nauczą się francuskiego, zaczną żyć wartościami państwa francuskiego: wolnością, równością i braterstwem. Za tymi pięknymi ideami często nie szła praktyka.
Nie jest to zresztą problem wyłącznie francuski. Właściwie trudno jest dziś wskazać państwo, którego politykę imigracyjną można by tylko chwalić. Mamy przecież model brytyjski, wielokulturowy, w którym zostawia się wspólnoty imigranckie, pozwalając im na kultywowanie ich kultury. Na drugim biegunie jest model francuski, asymilacyjny. Oba mają dużo wad, a w rzeczywistości są pełne niedoskonałości. Francja uważała, że nie są ważne kwestie etniczne, głosiła, że „wszyscy jesteśmy Francuzami”. Ale okazywało się, że zasada świeckości muzułmanów obowiązuje bardziej niż chrześcijan. W obchodzeniu Bożego Narodzenia nie widziano nic złego, podobnie jak w wystawianiu żłobka i choinki w budynku merostwa. Jednak jeśli matka przyszła w chuście na wycieczkę szkolną z klasą, do której chodziło jej dziecko, uważano to już za naruszenie zasad laickiego państwa.
A gettoizacja?
– Tutaj będę po części bronić państwa francuskiego. Obecna gettoizacja wynika z wielu zaniedbań, ale nie była zamierzona. Kiedy powstawały osiedla na przedmieściach wielkich miast – Marsylii, Paryża i Lyonu – były zakładane z przekonaniem, że staną się wspaniałym przejawem francuskiej różnorodności. Mieszkania dostawała tam zarówno francuska niższa kadra urzędnicza, Francuzi migrujący ze wsi do miast, jak i imigranci.
Ale imigrantom było trudniej się dostosować. Mieli mniejszą sieć kontaktów. Za podwyższanie procenta imigrantów odpowiedzialna była między innymi rejonizacja szkół. Szkoły na blokowiskach zaczęły mieć gorszy poziom, bo dzieciom pochodzącym z rodzin imigranckich poświęcano zbyt mało uwagi. One na starcie miały trudniej. Ich ojcowie najczęściej mówili słabo po francusku, a matki w ogóle. Rodzice nie byli im w stanie pomagać w lekcjach, więc uczyły się coraz gorzej.
W rezultacie z tych szkół na przedmieściach, o niższym poziomie, rdzenni Francuzi chcieli przenieść swoje dzieci. Zaczęli się więc przeprowadzać do innych dzielnic, gdzie były te „lepsze” szkoły. Natomiast w szkołach na przedmieściach, imigranckich, obniżono standardy. To w założeniu miało ułatwić naukę, ale tak naprawdę tylko utrudniło życie absolwentom tych placówek. Jeśli ktoś skończył szkołę na blokowisku, z automatu był traktowany jako gorzej wykształcony, znający słabiej język, piszący z błędami. Zakładano, że nie warto przyjmować takiej osoby do dobrej pracy.
Tak funkcjonuje to od lat?
– Już w latach 90. te przedmieścia stały się złymi adresami. Władze francuskie zdają sobie sprawę z tego problemu. Prezydent Emmanuel Macron, zapowiadając wprowadzenie kolejnego programu naprawczego dla przedmieść, sam przyznał, że od kiedy pamięta, każdy francuski rząd miał jakiś program dla tych dzielnic. Warto zauważyć, że we francuskich władzach jest specjalne stanowisko ministra ds. miasta i ten minister zaczyna urzędowanie od ogłoszenia własnego programu dla przedmieść. Krytycy tej polityki mówią, że władze za każdym razem inwestowały w naprawę budynków zamiast zajmować się sprawami społecznymi.
Obecnie jest realizowany nowy program, który ma sprawić, że imigranci pokochają republikę. W ten sposób rząd chce walczyć z separatyzmem islamskim. Na ten cel ma trafić kwota trzech miliardów euro. To ogromna suma, ale nie wiemy jeszcze, jak będzie wydana.
Wiemy, jak było do tej pory. Imigranci byli zapewniani, że są dziećmi Republiki. Jednak na własnej skórze przekonali się, że tak nie jest. I to w wielu sytuacjach życia codziennego. Bo jak jesteś imigrantem z Afryki, będziesz częściej sprawdzany przez kontrolera biletów. Jak szukasz pracy i mówisz, że nazywasz się Abdelkader, słyszysz, że oferta jest już nieaktualna.
Imigranci zaczęli szukać alternatywy. Tam, gdzie nie działało państwo francuskie, pojawiły się organizacje fundamentalistyczne, którym Francja oddała pole. Czasem z nieświadomości, czasem z wygodnictwa, że ktoś się tymi dzieciakami zajął, że lepiej niech chodzą do meczetu, niż mają kraść samochody i brać narkotyki. I to wymknęło się spod kontroli. Nie jest tak, że wszyscy imigranci stali się radykałami. Milcząca większość nie zasila szeregów fundamentalistów. Dowodzą tego badania, które pokazują, że kolejne pokolenia z rodzin imigranckich są coraz bardziej liberalne i zeświecczone. Radykalizuje się tylko część. O tych przypadkach radykalizacji słyszmy jednak znacznie częściej niż o milczącej większości, która nurtu fundamentalistycznego nie popiera.
W swojej książce portretujesz środowisko algierskich imigrantów, ale przy okazji wspominasz o jej relacjach z innymi społecznościami imigranckimi. Jak te stosunki wyglądają? Imigranci wspierają się bez względu na pochodzenie, czy też zamykają w swoich społecznościach?
– W samej Algierii jest sporo imigrantów z Afryki subsaharyjskiej. Są to najczęściej przybysze z Mali, rzadziej z Nigru i innych zachodnioafrykańskich państw. To oni wykonują najgorsze prace jako sprzątacze, pracownicy fizyczni. Oni też żebrzą na ulicach. W samej Algierii są traktowani źle.
Jednak już we Francji solidarność wewnątrz imigrancka jest silniejsza niż uprzedzenia. Pokazuje to ruch upamiętniający Adama Traoré. Pochodził z malijskiej rodziny, w 2016 roku zmarł na komisariacie, najprawdopodobniej uduszony przez francuskich policjantów. Ruch założony przez jego siostrę nabrał wiatru w żagle po śmierci George’a Floyda w USA. Działa w nim wiele osób pochodzenia maghrebskiego.
Chociaż to imigranci o czarnym kolorze skóry są najbardziej narażeni na dyskryminację ze strony funkcjonariuszy policji, to osoby pochodzące z Afryki Północnej są zaraz za nimi. Mamy zatem pewien sojusz przeciwko Francji, w której imigranci z różnych części kontynentu afrykańskiego nie czują się u siebie. To rodzi w nich bunt, jak w znanym filmie Matthieu Kassovitza „Nienawiść”, którego bohaterami jest trzech kolegów z blokowiska: Arab, Afrykanin i Żyd.
Sami Algierczycy przywożą ze sobą marzenia, oczekiwania i plany. Co dziś pcha ich do migracji? Kiedyś była to sytuacja ekonomiczna. A teraz?
– Dalej czynnik ekonomiczny jest ważny. W Algierii jest bardzo wysokie ukryte bezrobocie. Algierskie społeczeństwo jest dość dobrze wykształcone, ale młodym trudno znaleźć pracę zgodną z kwalifikacjami. Dużo osób z wyższym wykształceniem nie pracuje w zawodzie. Najmują się do pracy w sklepie czy jeżdżą na taksówce.
Ale jest też druga przyczyna wyjazdów do Francji. To potrzeba wolności, chęć wyrwania się oczekiwaniom społecznym, od presji założenia rodziny. Algierczycy i Algierki chcą żyć swoim życiem. Do tego znają język francuski, co ułatwia uczestnictwo w światowej kulturze. A to już jest przepustka do wyrwania się z okowów tradycyjnego społeczeństwa. Motywy imigracji są zatem złożone.
A jak było dawniej?
– Kiedyś, w latach 50. i 60., imigranci chcieli się we Francji tylko dorobić i wrócić do ojczyzny. Wielu z zaoszczędzonych pieniędzy w Algierii budowało domy, które stoją puste czasem do dziś. Okazało się, że większość imigrantów jednak nie wróciła. Jeszcze przez pierwsze lata niepodległości mieli nadzieję, że sytuacja w kraju się poprawi. Na próżno.
Nie jest tak, że wszyscy imigranci stali się radykałami. Milcząca większość nie zasila szeregów fundamentalistów. Dowodzą tego badania, które pokazują, że kolejne pokolenia z rodzin imigranckich są coraz bardziej liberalne i zeświecczone. Radykalizuje się tylko część
Dziś ludzie wyjeżdżają, żeby już zostać, urządzić sobie życie we Francji. Stąd imigranci stają się bardziej roszczeniowi. Inaczej zachowują się przecież osoby, które jadą na pewien czas, a inaczej takie, które wiążą swój los z krajem imigracji. Kolejne pokolenia z rodzin imigrantów to obywatele francuscy. Nie znają innej kultury niż francuska, oczywiście tej w wersji z przedmieść. A jak w czasie wakacji odwiedzają Algierię, nie rozumieją algierskiej rzeczywistości. Czują się tam obco. I dlatego, po powrocie do Francji, tym bardziej boli ich każdy przejaw dyskryminacji.
Kim czują się dziś imigranci z Algierii? Czy tego, o czym przed chwilą wspomniałaś, nie należy nazwać zjawiskiem zabójczych tożsamości? Bo pytanie o tożsamość wydaje się w tym kontekście kwestią fundamentalną.
– Nie ma tu prostej odpowiedzi. Różni ludzie sobie z tym ciągłym poczuciem obcości różnie radzą. Tym, którym się powiodło, kwestie tożsamości nie zaprzątają głowy. Nie muszą w nich szukać źródła porażek. Ale ci, którzy mają gorszą pracę i gorszy status materialny, mają już problemy tożsamościowe.
Można oczywiście pogodzić bycie muzułmaninem z byciem Francuzem. Są jednak ugrupowania polityczne, które na tym poczuciu wyobcowania próbują zbić interes. Z jednej strony skrajna prawica wymaga od imigrantów lojalności, odcinania się od radykalizmu i podkreślania jak bardzo kochają Francję. Z drugiej strony mamy na przykład Collectif contre l’islamophobie en France. Formalnie ta organizacja miała walczyć z islamofobią, ale zdaniem władz francuskich przyczyniała się do rozniecania wrogości pomiędzy muzułmanami a resztą społeczeństwa i z tego powodu w 2020 roku została rozwiązana.
Paradoksalnie oba te środowiska, mimo że sobie wrogie, wciąż przypominają imigrantom, że nie są częścią społeczeństwa francuskiego, wzmacniają w nich tym samym poczucie odrzucenia. Są też imigranci, którzy pielęgnują dumę z tego, że nie są Francuzami. Podkreślając niechęć wobec kultury francuskiej, sięgają po kpiny, a nawet nienawiść. I chociaż stanowią margines, to za sprawą mediów społecznościowych dość łatwo zdobywają popularność. Jak raper Nick Conrad, który śpiewał o wieszaniu białych.
A czy organizacje fundamentalistyczne działają w środowiskach przestępczych?
– Kilku największych guru francuskich ugrupowań terrorystycznych wyrosło w więzieniach. Wykonawcy głośnych zamachów byli ludźmi, którzy przeszli przez więzienie. Człowiek zadowolony z życia nie idzie raczej do siatki terrorystycznej. Natomiast ktoś, kto pochodzi z rozbitej rodziny, ma traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa lub jest ofiarą przemocy i trafia do aresztu za drobne nawet przestępstwo, jest podatny na agitację religijnych radykałów, charyzmatycznych więziennych kaznodziejów. Oni budują w nim poczucie odrzucenia, wskazują mu winnych, którymi mają być oczywiście niewierni Francuzi. Skomplikowany dotąd świat staje się prosty.
W swoim reportażu piszesz też o Francuzach, którzy mieszkali w Algierii w okresie kolonialnym, i z której potem musieli wyjechać. Ta nostalgia czy tęsknota za dawnymi czasami jest wciąż żywa. Ale czy dziś jest zjawiskiem powszechnym?
– Przeszłość kolonialna wciąż dzieli francuskie społeczeństwo. Siedem milionów Francuzów ma coś wspólnego z Algierią. Wśród nich znajdziemy dwa miliony Algierczyków, dwa miliony Francuzów, którzy przyjechali z Algierii, tysiące francuskich żołnierzy, którzy walczyli w Algierii. Ci, którzy mają różne związki z dawną kolonią, stanowią aż 10 proc. społeczeństwa. Różne są postawy w tych grupach. Wśród pieds noirs, Francuzów z Algierii, są tacy, którzy kibicują krajom Maghrebu. Ale są również osoby żyjące nostalgią za dawną ojczyzną. Pielęgnują w sobie, na wzór przesiedleńców z dawnych ziem wschodnich II RP, pamięć o miejscu, gdzie się urodzili.
Oczywiście młodsze osoby dzieli już coraz większy dystans od tamtych burzliwych czasów. Emmanuel Macron jest pierwszym francuskim przywódcą z pokolenia wolnego od algierskich doświadczeń. Jednak wcześniej we francuskiej polityce prym wiodły takie osoby jak François Mitterand, minister w czasach wojny algierskiej, zdecydowanie przeciwny oderwaniu się Algierii od Francji, czy François Hollande. On z kolei był synem skrajnie prawicowego ojca, przeciwnika niepodległej Algierii. Dlatego to Macron jako pierwszy ma szansę zabrać się za rozliczenia z przeszłością. Jednak i on zmiękcza swoje stanowisko. I o ile w trakcie kampanii wyborczej w 2017 roku nazwał to, co działo się w koloniach Francji, zbrodnią przeciwko ludzkości, potem na fali oburzenia części pieds noirs i prawicy, zaczął łagodzić swoją retorykę.
We francuskim społeczeństwie wciąż są tacy, którzy uważają, że kolonizacja dała więcej kolonizowanym obszarom, niż przyniosła im strat. Zapominają przy tym, że infrastruktura i budynki, które wznosili Francuzi, miały służyć im, a nie Algierczykom. To oni byli na szczycie kolonialnej drabiny społecznej, a kolejne szczeble zajmowali inni Europejczycy – wśród nich Włosi, Hiszpanie i Maltańczycy, potem Żydzi, a dopiero najniżej Algierczycy. Dlatego to rozliczenie z przeszłością jest bardzo potrzebne i pomogłoby pozbyć się resentymentów. A to z pewnością zatrzymałoby radykałów, którzy bazują na kultywowaniu krzywdy.
Imigranci są najbardziej widoczni we francuskiej piłce nożnej. Ale czy jest dla nich miejsce we Francji, której nową wizję roztacza Marine Le Pen i jej ugrupowanie, trzymające się mocno w sondażach? Jaka przyszłość czeka imigrantów i państwo francuskie?
– Sport jest najszybszą windą socjalną, jak mawiają Francuzi. Reprezentacja Francji w piłce nożnej, która w 2018 roku zdobyła tytuł mistrza świata, była już właściwie w całości imigrancka. W jej szeregach większość stanowili piłkarze urodzeni we Francji, ale z rodzin przyjezdnych. Bierze się to z tego, że kariera w sporcie jest bardzo trudnym wyborem dla rodziny. Zamyka inne ścieżki rozwoju. Rodziny, które nie mają pewności, czy będą w stanie zapewnić dobrą przyszłość dziecku, decydują się na wysłanie go do internatu, gdzie zakupiony przez klub nastolatek zaczyna żmudną drogę, bez gwarancji na osiągnięcie sukcesu. Rodziny rdzennie francuskie mają większe możliwości i wybierają inną przyszłość dla dziecka. Nauka wyklucza sportową karierę.
Imigranccy piłkarze są uwielbiani, ale jeśli dojdzie do burd po meczu, to część prasy nie omieszka podać pochodzenia oskarżonych o ich wywołanie osób, nierzadko kwitując to sformułowaniem, że imigranci nie potrafią cieszyć się z wygranej.
Co do Marine Le Pen to niewątpliwie wykonała ogromną pracę nad zmianą wizerunku ugrupowania, które odziedziczyła po swoim antysemickim i jawnie rasistowskim ojcu. Zmieniła nawet jego nazwę z Frontu Narodowego na Zjednoczenie Narodowe. Oficjalnie nie chce być kojarzona ze skrajnie antysemicką i antyimigrancką prawicą. Oczywiście to nie jest rzeczywista przemiana, ale gra na zdobycie wyborców. Le Pen nie chce od siebie odstraszać ludzi o bardziej liberalnych poglądach. Macronowi będzie w tej sytuacji bardzo trudno utrzymać rządy. Stracił lewicowy elektorat na fali niepopularnych reform społecznych. Dziś musi ścigać się z prawicą, także tą skrajną, dowodząc, że walczy z islamistami. W 2022 roku zapowiada się druga tura z Macronem i Le Pen. Jej wynik jest nie do przewidzenia. Znamienne jednak, że poglądy Le Pen podobają się również niektórym imigrantom, obawiającym się wizji odebrania pracy przez kolejne fale przybyszów z Algierii i innych rejonów Afryki.
Ludwika Włodek – socjolożka i wykładowczyni na Wydziale Orientalistyki Uniwersytetu Warszawskiego, reporterka i publicystka. Autorka książek: „Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów”, „Wystarczy przejść przez rzekę”, „Andrzej Mróz. Cudowna, cudowna historia” i „Cztery sztandary, jeden adres. Historie ze Spisza”. Za reportaże „Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji” otrzymała nominację w konkursie Travelery 2020.
Przeczytaj też: Czego boi się Francja?