Jesień 2024, nr 3

Zamów

Katastrofa na życzenie. Refleksje o mizerii polskiego Kościoła

Michał Paluch OP. Fot. Agenzia Romano Siciliani and Angelicum Pontificia Università San Tommaso d'Aquino - Angelicum

Najważniejszą przyczyną radykalizacji nastrojów społecznych w odniesieniu do Kościoła jest coraz bardziej powszechne przekonanie, że hierarchia kościelna nie była i nie jest w stanie udźwignąć swojej odpowiedzialności.

Miniony rok przyniósł wyczuwalną zmianę w nastawieniu polskiego społeczeństwa do instytucji Kościoła. Ogłoszone w październiku 2020 r. stanowisko Trybunału Konstytucyjnego na temat aborcji stało się katalizatorem antyklerykalnych reakcji, których skali nikt się nie spodziewał. Zapewne jest jeszcze zbyt wcześnie, by ująć to, co się stało, czy raczej to, co się dzieje, w statystyczne wyniki, które w godny zaufania sposób opiszą ostatnie zmiany i pomogą wielowymiarowo zanalizować ujawniający się nowy – dużo bardziej radykalny niż dotychczas – trend kontestacji.

Duchowni zarówno indywidualnie, jak i jako wspólnota, nie zdali egzaminu – nie potrafili pokazać społeczeństwu, co należy zrobić z grzechem

Michał Paluch OP

Udostępnij tekst

Trzeba jednak już pytać o przyczyny tej zmiany. Do wielu pojawiających się diagnoz chciałbym też dorzucić swoją. Specyficzną – bo pisaną obecnie z pewnego oddalenia [autor jest od 2017 r. rektorem Papieskiego Uniwersytetu Świętego Tomasza z Akwinu w Rzymie – przyp. red.], ale też pisaną przez osobę, której już w 2008 r. Kościół w Polsce przypominał „Titanica” po zderzeniu z górą lodową. Niestety, zlekceważyliśmy wówczas poważne symptomy kryzysu, nie zdecydowaliśmy się na istotne korekty. Dlatego dziś można mówić o katastrofie na życzenie

Co jest obecnie najważniejszą przyczyną radykalizacji nastrojów części społeczeństwa, która dotąd w olbrzymiej mierze identyfikowała się z Kościołem, a teraz się od niego z głośnym protestem odwraca? Sądzę, że jest to coraz bardziej powszechne przekonanie, iż hierarchia kościelna nie była i nie jest w stanie udźwignąć swojej odpowiedzialności.

W dyskusjach z rozczarowanymi wiernymi przestało już wystarczać wskazywanie na wybitnych papieży, wyliczanie przykładów „dobrych” hierarchów, czy tradycyjna pociecha, że także ten „zły” duchowny może pomóc nam w drodze do Boga, bo pomaga w odkrywaniu, że do kościoła nie chodzimy dla księdza czy biskupa… Frustracja i gniew – także u osób, które przez lata wiernie w Kościele trwały – przekształca się w twarde żądanie poważnego rozliczenia za błędy.

Taki stan rzeczy nie wziął się znikąd. Jest wynikiem wieloletnich zaniedbań, które bynajmniej nie dotyczyły tylko pedofilii, choć oczywiście ta sprawa jest wyjątkowo bolesna i kompromitująca dla Kościoła. Moim zdaniem polski episkopat w ciągu ostatnich lat stracił czy też raczej traci – bo wciąż jesteśmy w procesie – trzy szczególne okazje działania w sytuacjach, w których społeczeństwo słusznie oczekiwało/oczekuje prowadzenia i pomocy. Każda z tych okazji jest związana z jednym z podstawowych zadań pasterza: uświęcaniem, nauczaniem i zarządzaniem (zob. „Lumen gentium”, 25-27).

Uświęcanie: lustracyjna odmowa

W centrum zadania pasterzy jest uświęcanie, które polega – zgodnie z teologią Listu do Hebrajczyków – na jednaniu ludu z Bogiem. Kościół i duchowni są katolikowi koniecznie potrzebni, by poradzić sobie z grzechem. W tej dziedzinie Kościół jest i powinien być przewodnikiem, który nigdy nie zawodzi. To serce jego misji.

Polskie społeczeństwo wyszło z epoki komunizmu moralnie zdezorientowane i poranione. Jednym z najpoważniejszych wyzwań był problem uwikłań we współpracę z tajnymi służbami, który – jak dziś lepiej wiemy – dotyczył również znaczącej części duchowieństwa, także wyższego. Sytuacja ta domagała się reakcji.

Wprawdzie było kilka chlubnych wyjątków – m. in. rozliczenie się „Więzi” z uwikłaniem ks. Michała Czajkowskiego, asystenta kościelnego pisma i duszpasterza środowiska, we współpracę z SB – jednak w olbrzymim stopniu lustracja stała się wielką przegraną Kościoła. Duchowni zarówno indywidualnie, jak i jako wspólnota, nie zdali egzaminu – nie potrafili pokazać społeczeństwu, co należy zrobić z grzechem.

A przecież przepis jest dobrze Kościołowi znany: trzeba grzech wyznać, odpokutować i pójść dalej. Jeśli jest to grzech publiczny, to trzeba to zrobić także publicznie. To właśnie ze zdolności do takiego traktowania grzechu bierze się siła Kościoła, poniekąd to właśnie uznanie własnej słabości i grzechu staje się podstawą do tego, by wziąć odpowiedzialność pasterską za innych (por. trzykrotne zaparcie się Piotra – trzykrotne wyznanie miłości – powierzenie urzędu: J 18,28; 21,15-19). Czy jest czymś przypadkowym, że osobą najlepiej zlustrowaną w Ewangelii jest pierwszy z apostołów?

Przegrana ta ma swoje bardzo poważne konsekwencje. Po pierwsze, nieujawnione teczkowe haki mogą ograniczać wolność oceny i decyzji. Po drugie, otrzymujemy wersję osobistych i wspólnotowych historii, w których – wbrew temu, co czytamy w Ewangelii – nie ma żadnego miejsca na upadek i grzech. Po trzecie, obawiam się, że to właśnie pójście „w zaparte” wyższego duchowieństwa stało się jednym z istotnych katalizatorów plemiennej wojny, której jesteśmy dziś – szczególnie w życiu politycznym, ale nie tylko – świadkami i uczestnikami.

Wszystko to zaś owocuje głośnym radykalizmem niektórych hierarchów, który brzmi jednak często dość fałszywie. Ewangeliczny radykalizm był niesiony przez apostołów rozliczonych z upadków i słabości (Paweł, Piotr, Mateusz), wielu zaś następców apostołów próbuje głosić radykalne tezy, ale bez odwagi zmierzenia się z własną przeszłością, mimo że czasem jest tajemnicą poliszynela, a czasem – w przypadku zaniedbań związanych z pedofilią – coraz bardziej powszechnie dostępną wiedzą, iż mieliby się z czego rozliczać.

Nauczanie: smoleńska przegrana

Bez wątpienia najbardziej dramatycznym wydarzeniem w ciągu ostatnich trzydziestu lat od odzyskania niepodległości była katastrofa smoleńska. Tego momentu w najnowszych dziejach Polski nie da się porównać z żadnym innym. Każdy z nas pamięta gdzie, kiedy i od kogo dowiedział się o tej niesłychanej narodowej tragedii. Chyba wyłącznie jeszcze śmierć Jana Pawła II – choć oczywiście w inny sposób, z innym ładunkiem emocjonalnym – dotknęła polskie społeczeństwo podobnie szeroko. 

Dla człowieka wierzącego wydarzenie to było wstrząsające także z powodu niemożliwych do niezauważenia okoliczności: katastrofa zdarzyła się w przeddzień Niedzieli Miłosierdzia Bożego, podobnie jak pięć lat wcześniej śmierć papieża Polaka. To on dał się przekonać wizjom – często przecież katastroficznym – prostej polskiej zakonnicy i ustanowił na podstawie jej „Dzienniczka” i świadectwa życia święto miłosierdzia dla całego Kościoła.  

Ewangeliczny radykalizm był niesiony przez apostołów rozliczonych z upadków, wielu zaś ich następców próbuje głosić radykalne tezy, ale bez odwagi zmierzenia się z własną przeszłością, mimo że czasem wiadomo, iż mieliby się z czego rozliczać

Michał Paluch OP

Mogłoby się wydawać, że biskupi i księża zdali w tej sytuacji egzamin, przygotowując – często z dużą wrażliwością – pogrzeby i towarzysząc wierzącym rodzinom ofiar katastrofy. Nie brakowało także przecież w ciągu ostatnich dziesięciu lat rozmaitych mszy i ceremonii, które podejmowały – w opinii niektórych eksploatując do znudzenia – temat katastrofy smoleńskiej.

Jeśli jednak spróbujemy rozliczyć się z tym wydarzeniem nieco bardziej wnikliwie, musi uderzyć nas, że nie powstał list episkopatu, w którym biskupi spróbowaliby odnieść się wspólnie do tego wydarzenia i zaproponować jakąś profetyczną interpretację, a przynajmniej spróbowaliby – może bez interpretacji – wyartykułować wspólny wszystkim ból i sformułować kilka ważnych pytań, niesionych w milczeniu przez wszystkich. Przykładem, jak mogłoby to wyglądać, mogła być wizyta Benedykta XVI w Auschwitz i to, co starał się tam w imieniu Kościoła powiedzieć, zarówno słowami, jak i milczeniem.

I w tym przypadku zaniedbanie to miało bardzo poważne konsekwencje. Przypominam sobie, że w sierpniu 2010 r. – cztery miesiące po katastrofie – przetoczyła się przez tygodniki opinii miażdżąca krytyka Kościoła. Nie mogłem wtedy oprzeć się wrażeniu, że nie jest ona bynajmniej reakcją na rodzącą się wtedy powoli „religię smoleńską” – spotkania na Krakowskim Przedmieściu dopiero co się zaczynały. W krytyce tej czuło się nutę rozczarowania i zawodu, że oto ci, którzy aspirują do pozycji duchowych przywódców katolickiego narodu, w momencie próby nie zdobyli się na to, by wspólnie – robiąc wszystko, by dorosnąć do wielkości dziejowej próby – zwrócić się do całego społeczeństwa. Jeśli pasterze w takiej chwili milczą i nie stać ich na żadne wspólne słowo, to czy aby na pewno są duchowymi przywódcami?

Brak wspólnej, mądrej reakcji biskupów miał także znaczenie dla dynamiki naszego życia publicznego. Pamiętamy pierwsze tygodnie po katastrofie, które były momentem wspólnego przeżywania traumy, wzniesienia się na moment ponad partyjne podziały i poszukiwania tego, co łączy, a nie dzieli. Oczywiście, dynamika wojny polsko-polskiej była już zbyt silna, by móc liczyć na to, że społeczeństwo się opamięta i za chwilę znów nie obsunie się w wyniszczający, plemienny spór. Żaden list episkopatu nie był prawdopodobnie w stanie tego zmienić. Dobry głos episkopatu mógł wtedy jednak utrwalić doświadczenie zbliżenia. Stać się tekstem, który można byłoby przez kolejne lata przywoływać jako dowód na to, że potrafimy myśleć i działać razem, że jest coś istotniejszego i większego niż polityczne podziały.

Katastrofa smoleńska nie musiała stać się symbolem tego, co dzieli. Mogła przypominać nam o tym, co łączy. Niestety, brak wspólnego stanowiska episkopatu w takim duchu, a potem wiele – wpisujących się w rozmaite polityczne interesy – inicjatyw poszczególnych duchownych sprawiły, że ten prowspólnotowy i koncyliacyjny potencjał wydarzenia nigdy nie został należycie uruchomiony. Sama zaś nasza refleksja na jego temat zdegenerowała się i skundliła w polityczne przepychanki i pyskówkę. 10 kwietnia 2010 r. zasługiwał i wciąż zasługuje na inną pamięć.

Zarządzanie: solidarni z ubogimi?

Sytuacja postkomunistycznego kraju, który wkroczył na drogę bolesnych ustrojowych przemian, niosła w sobie olbrzymie wyzwania społeczne i domagała się od liderów Kościoła przeformułowania podejścia do zarządzania poddanymi ich władzy zasobami. Zamiast koncentracji na sprawach kultu i dostępu do sakramentów – uzasadnionej w czasie komunistycznych ograniczeń – trzeba było popatrzeć na misję Kościoła szerzej, ogarnąć sercem i analizą tych, którzy pozostali w tyle transformacji, stali się poniekąd jej ofiarami.

Polski papież – dumny syn narodu, który wydał „Solidarność” – starał się ze swej strony natchnąć rodaków wizją. Jego społeczne encykliki, na czele z „Sollicitudo rei socialis” (1987) – hymnem na cześć społecznej solidarności – były żarliwą zachętą, by o misji Kościoła myśleć szeroko i społecznie. Na przełomie wieków w „Novo millenio ineunte” mobilizował do rozwijania „wyobraźni miłosierdzia”.

Oczywiście mogłoby się wydawać, że polski Kościół z hierarchami na czele odrobił tę lekcję. Listy pasterskie podejmowały niejednokrotnie tę tematykę, kościelne działania charytatywne słusznie mogą imponować, szczególnie gdy przetłumaczyć je na statystyczne dane. Niemało w polskim Kościele także było i jest kreatywnych inicjatyw, od akcji typu „świąteczna paczka” po realizowane w rozmaitych parafiach i kościołach zakonnych „banki serc”. W zasadzie jest z czego być dumnym.

Zarazem jednak nie udało się wrażliwości społecznej systemowo wdrożyć, uczynić z niej części działalności Kościoła, która nie jest zależna od dobrej woli i zrywu poszczególnych duchownych i świeckich w parafiach, ale która jest nieodłączną częścią katolickiej tożsamości. Ćwiczenia z „wyobraźni miłosierdzia” pozostają szlachetnym hasłem i wezwaniem, najczęściej nie są jednak konkretnym, precyzyjnie sformułowanym i rozliczanym zadaniem.

Zaryzykowałbym tezę, że powody tej sytuacji są dwa. Po pierwsze, seminaria mają z pewnością wykłady katolickiej nauki społecznej, ale nie oznacza to, że duchowni kończąc formacją zawsze wiedzą, co mogą konkretnie zrobić, gdy przyjdzie im działać na terenach, na których na przykład bezrobocie poszybowało wysoko w górę, albo duże grupy młodzieży uwikłane są w uzależnienia. Ksiądz nie ma w takiej sytuacji czasu na refleksję i lektury, musi wiedzieć, czy i jak konkretnie mógłby pomóc, czy i na jakie konkretne wsparcie może liczyć w związku z tymi problemami w swojej diecezji.

Po drugie, dla wspólnot wierzących zawsze najcenniejszy będzie przykład następców apostołów. Nie jestem pewien, czy dworskie obyczaje panujące wciąż w wielu naszych kuriach oraz podtrzymywany dystans między duchowieństwem wyższym i niższym rozpalają księży do wysiłków w kierunku społecznych działań. Jeśli bowiem istnieje przepaść między duchowieństwem wyższym a niższym, nie spodziewajmy się, że nie będzie przepaści między duchownymi a świeckimi, i że polscy duchowni będą ofensywnie angażować się w działania, w wyniku których będą „pachnieć owcami”.

W każdym razie polski Kościół czeka w najbliższym czasie bardzo poważny egzamin w tej właśnie dziedzinie. Covidowy kryzys zwiększa w drastyczny sposób prekariat. Choć Kościół nigdy nie zastąpi państwa, nie może nawet próbować tego robić, to jednak może odegrać olbrzymią rolę, katalizując energię społeczną – uwrażliwiając na los sąsiada, otwierając oczy na dramaty osób żyjących we wspólnocie, tworząc przestrzeń dla pomocowych działań.

Jeśli udałoby się w taką działalność z żarliwością zaangażować, mogłaby to być nie tylko wielka pomoc dla wysiłków państwa w momencie bezprecedensowego kryzysu, ale także szansa na wyjście z impasu w relacjach Kościoła ze społeczeństwem. Nie da się jednak takiego kroku zrobić bez oddanych sprawie hierarchów, którzy nie tylko pobłogosławią inicjatywy charytatywne z wysokości balkonów swoich pałaców, ale którzy przekonają społeczeństwo, że sami idą w pierwszej linii walki o solidarność.

Odmowa przywództwa

Przedstawiony przeze mnie obraz jest z pewnością niepełny. Pominąłem przecież sprawę tolerowania pedofilii, która w ostatnich miesiącach, wraz ze stanowiskiem Trybunału Konstytucyjnego, stała się bezpośrednią przyczyną wezbrania fali niechęci wobec hierarchii Kościoła. Chodzi jednak w tym ostatnim wypadku o problemy uważnie śledzone i wielokrotnie już w ostatnim czasie przedstawiane – także na łamach „Więzi”, której dziękuję za przykład wierności i wytrwałości. Ważne, by nie zapomnieć, że wpisują się one w znacznie szerszy kontekst, który zresztą został w tym tekście jedynie naszkicowany.

Wszystkie opisane zaniedbania były i pozostają odmową przywództwa w jednej z dziedzin, które konstytuują zadanie następcy apostoła. Domyślam się, że były i są one w jakiejś mierze wynikiem dynamiki i problemów grupy, wobec której nie jest prosto jednostce zachować dystans i swoje zdanie, nawet jeśli jest to biskup ważnej diecezji czy kardynał.

Wesprzyj Więź

Tym bardziej jednak musimy dziś pomóc sobie nawzajem w konsekwentnym i uporczywym nazywaniu białym tego, co białe, i czarnym tego, co czarne. Także, a może przede wszystkim wtedy, kiedy odnosimy się do działań tych, którzy mają największą odpowiedzialność. Pierwszym krokiem, który otwiera drogę do zmiany, jest opisanie faktów i ich uznanie.

Nie ma innej drogi. Niestety, a może raczej na szczęście, czas społecznego przyzwolenia na pobłażliwość wobec słabości duchownych dobiegł końca.

Przeczytaj także: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę

Podziel się

28
9
Wiadomość

Kościół Katolicki a szczególnie w Polsce jest zafiksowany na grzechu. Chrześcijaństwo przez to jest dla wielu ponure i pełne lęku. Na szczęście Bóg jest Miłością i Miłosierdziem i o tym Kościół powinien wiernym mówić przede wszystkim. Żyję już długo i nie pamiętam żeby jakiś ksiądz pomógł mi poradzić sobie z grzechem. Owszem odpuszczenie w spowiedzi, ale chyba wszyscy to znamy, poprawa mizerna , ciągle te same grzechy. Tylko z pomocą Boga można to pokonać.

Jeżeli alkoholik sam przed sobą i innymi nie przyzna się do nałogu, jeżeli nie podejmie uczciwej terapii, ma znikome szanse wyjścia z tego nałogu. Jeżeli Kościół w Polsce, a jego hierarchia w szczególności, nie przyzna się z serca do tego, że „moja wina, moja wina…” i tylko będzie pukała się w piersi, dopóki nie zobaczy niesamowitej głębi w geście umywania nóg przez Jezusa, to będzie równia pochyła, to będzie staczanie się na dno. A tych „dopóki” jest wiele więcej. Co stało się ze słowami Jezusa aby oddać cezarowi to co cezara, a Bogu to co należy do Boga. W omamieniu pychy i chciwości „cezarowi” oddano także Boga, słowa, że owce poznają pasterza po jego głosie, stały się w wykonaniu naszych „pasterzy” jawna kpiną, jeśli nie szyderstwem. K. Bunsch napisze w jednej ze swoich powieści piastowskich, że owce sparszywiały od pasterza, to mocne słowa, może więc zamiast drzeć się na owce, poszukać dla nich dobrego pastwiska, zagubione odnaleźć i przyprowadzić do wspólnoty. Ewangelia jest jednym wielkim scenariuszem jak to wszystko czynić, a tymczasem jest gorzki śmiech i łzy, a” gwiaździstego dyjamentu” dalej nie ma. Może na początek warto by nasi pasterze zadumali się nad powiedzeniem chińskiego mędrca:” Jeżeli jedna osoba mówi ci, że masz ośle uszy, to się nie przejmuj, jeżeli druga osoba też to mówi, również się nie przejmuj, kiedy trzecia osoba to mówi, nie przejmuj się, ale na wszelki wypadek przejrzyj się w lustrze”. Martyrologia to nie jest, a może być krokiem do przodu.

Szkoda że autor nie dotknął istoty problemu Kościoła w Polsce: paraliżu władzy. Kiedyś Kościół miał niekwestionowanego przywódcę, miał Twarz, miał Centrum. Gomułka, Gierek, Jaruzelski, biskupi. księża, wierni wiedzieli kto podejmuje decyzje. Po zmianie i wprowadzeniu kolegialności ten model się załamał, a nowy zamienił się w patologię, w archipelag udzielnych księstw biskupich przyjmujących arcypolski, sarmacki kształt niezależnych państewek magnackich nie uznających nad sobą innej władzy niż papieża.
Dopóki żył Jan Paweł jakoś to funkcjonowało, bo to On podejmował za biskupów najtrudniejsze decyzje, po jego śmierci zapanowała rozkoszna oligarchia magnacka. Do tego jest to oligarchia magnatów małych, pozbawionych w większości mocnej osobowości, wybieranych dla swojej BMW.
I mamy co mamy: Kościół jako instytucja jest sparaliżowany decyzyjnie, gotowy jedynie na ruchy pozorne i wydawanie nikomu nie potrzebnych listów Episkopatu. To co miało być powrotem do korzeni chrześcijaństwa zamieniło się w powrót do korzeni polskiej anarchii magnackiej. Taki klimat.
Bez rozwiązania problemu przywództwa Kościół będzie dryfował nadal jak statek bez silnika, żagli i steru. Tak jak robi to od dawna.

Marek2 tak jak musimy się uczyć żyć w demokratycznej rzeczywistości i nie tęsknić za rządami silnej ręki w państwie, podobnie musimy się nauczyć być Kościołem, który już nie jest prześladowany, nie jest „państwem w państwie” , ani oblężoną twierdzą, który już nawet nie musi być Kościołem polskim ale powinien być Kościołem w Polsce. Odniosłem wrażenie, że tęskni Pan za jeszcze większym klerykalizmem niż jest, tylko bardziej zcentralizowanym.

Zgadzam się w pełni, ale nie zmienia to mojej opinii o strukturalnym kryzysie władzy w polskim Kościele. Fakt, rządy silnej ręki Wyszyńskiego miały wady, ale zastąpione zostały magnacką anarchią, która jest czymś o wiele gorszym. Przez taką anarchię upadła Rzeczpospolita a nie przez polski absolutyzm, którego nie było.

Trzeba po prostu wymyślić nową władzę w KK w Polsce która będzie w stanie zmierzyć się z rzeczywistością. Jaką? Demokrację połączoną z pełną jawnością głosowań w Episkopacie? Sejm księży? Brzmi to mało prawdopodobnie. Żeby obecny system działał musza być inni biskupi. Przyzwyczajeni do współpracy, nie bojący się jawności, jasnego przedstawiania i obrony swojego stanowiska, jawności finansowej. A oligarchia wspaniale sprzyja obecnej sytuacji pod nazwą noc i mgła.
Jeżeli Kościół nie będzie miał sprawnego centrum decyzyjnego nadal będzie obsuwał się w chaos jak teraz. To centrum teoretycznie może wyglądać różnie, ale jak taką zmianę wprowadzić? Kto ma to zrobić? Ci sami magnaci co rządzą po sobiepańsku swoimi diecezjami dziś i baczą by nikt nie ośmielił się ich ocenić?

Kościół jest s klinczu. Struktura władzy ciągnie go w otchłań a szans na zmianę nie ma. Żaden papież z Ameryki czy Afryki nie będzie się nim zajmował i nie dokona oktrojowania nowego systemu. Pozostaje marazm.

No nie przeciwstawiałbym Wyszyńskiego władzy PRL, niech Pan sobie poczyta jak zachowywał się w sierpniu 1980. I skąd nagle tyle kościołów w latach 80. Żadna dyktatura nie przeszkadza kościołowi, dopóki może on swobodnie realizować swoje cele.

w sierpniu 1980 rozpoczęły się strajki robotników, i część duchowieństwa miała obawy, że będzie to rewolta również o charakterze antyklerykalnym, coś na wzór np. rewolucji francuskiej. Bardzo szybko okazało się, że te obawy są całkowicie nieuzasadnione, a Solidarność odwołuje się przynajmniej w jakiejś mierze do społecznego nauczania Kościoła. Prymas Wyszyński (więziony w latach 50-tych za wczesnego PRLu) zmarł w maju 1981 roku po ciężkiej chorobie, więc lata 80-te to raczej Prymas Glemp. Przyjął on kurs negocjacyjny, co było i jest przedmiotem różnych dyskusji. Np. sam sobie zarzucał, że nie udało mu się uratować ks. Popiełuszki. Zresztą, a latach 80-tych zginęło więcej księży (nie tylko ks. Niedzielak, ks. Suchowolec i ks. Zych). W tamtym czasie kościół udzielał szerokiej pomocy internowanym, więźniom politycznym, ukrywającym się opozycjonistom i zwykłym ludziom, w różny sposób, również materialny np. rozdzielając dary z Zachodu. To długi temat, ale 'lewica laicka’, z Michnikiem, Kuroniem i Geremkiem była wtedy że tak peem przykościelna. Bardzo dobrze zostali zapamiętani z lat 80-tych różni hierarchowie (np. kard. Gulbinowicz – patrz 'historia ukrycia 80 milionów’, w obronie którego stanęło niedawno dawne opozycyjne środowisko wrocławskie z obu stron obecnej barykady). Na plebanii ks.Jankowskiego Wałęsa spotykał się z M. Thatcher. Inne czasy… (tradycyjny smile).

a, i jeszcze jedna rzecz – po doświadczeniach Węgier i Czechosłowacji, w latach 1980-81 obawiano się potencjalnej interwencji ZSRR. Która zresztą była ponoć prawdopodobna zimą 1980. Stąd może zachowawczy stosunek niektórych osób i środowisk.

Ma Pan oczywiście rację, był Popiełuszko, ale był też Jankowski i ci wszyscy proboszczowie, których głównym celem było zorganizowanie materiałów na budowę kościoła. Chodzi po prostu o to, żeby nie przedstawiać kościoła jako twierdzy wystawionej przeciwko władzy PRL. Kościół zazwyczaj dobrze sobie radzi z władzą, a dziś na pewno nie jest znakiem sprzeciwu.

Celna uwaga!

Wydaje mi się także, że w duchu solidarności z ubogimi przeszkadzają także sprawy finansowe – cenniki za różne usługi duszpasterskie, postrzeganie swojego urzędu jako okazji do zarobku, a nie jako służby bliźniemu, kosztowne samochody, wielkie domy parafialne. Tego ludzie nie wybaczają, nie rozumieją ich istnienia, zazdroszczą albo po prostu uważają, że ksiądz wcale nie dla Chrystusa żyje, a dla mamony.

Tymczasem trochę brak (albo tego jako wierni nie widzimy) pochylenia się nad ubogimi, wykluczonymi przez niepełnosprawność czy np. pomocy tym, którzy są skazani na dożywotnią opiekę nad upośledzonymi fizycznie czy intelektualnie bliskimi. Na wsiach jest ogromne pole do popisu w walce z alkoholizmem, biedą dzieci z rodzin patologicznych itp. Każde dzieło poprawiające ich los będzie wspaniałym świadectwem.

Pan Jezus napomina nam: Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa (Mt 6:3) – więc najlepiej, jak pewne dzieła zostają w ukryciu. Ale dzisiejszy świat żyjący na pokaz jakoś musi zobaczyć, jak można służyć wykluczonym.

Bardzo dobry tekst. Przyznam, ze dla mnie inna sprawa, nie wymieniona wprost w artykule jest najtrudniejsza, tj. powoduje ze nie umiem utrzymać zaufania do duchowieństwa – brak jawności, tajemnice na każdym kroku. Druga w kolejności dotyczy nauczania pokazującego człowieka (konkretnego lub grupę) jako źródło zła i potępianego, podczas gdy osobiście utożsamiam się z poglądem, ze człowiek jest z istoty dobry, a potępiać i walczyć należy z grzechem, i to przede wszystkim swoim grzechem.

Radykalizmu autorowi zarzucić nie można. Trudno nie zgodzić się z treścią artykułu, ale mam wrażenie że najważniejsze problemy autor ominął szerokim łukiem lub ledwie zasygnalizował.

Odnośnie części „smoleńska przegrana”. Po katastrofie istniało w społeczeństwie poczucie pewnej wspólnoty w nieszczęściu. Pękło ono w chwili ogłoszenia, że L. Kaczyński będzie pochowany na Wawelu. Dla wielu ludzi był to zaszczyt niczym nie usprawiedliwiony, czemu dawali wyraz m. in. demonstrując przed siedzibą kardynała Dziwisza. Za to także odpowiedzialny jest Kościół, nawet jeśli decyzję podjął personalnie jeden człowiek. Godna alternatywa była – pochówek w Świątyni Opatrzności Bożej ani by zmarłym nie uwłaczył, ani nie wzbudził protestów.

Wszystkie patologie w tym te na poziomie duchowym opisał Tadeusz Bartoś w książce,,Wolność Równość Katolicyzm” dopóki nic w tej opisanej materii nic się nie zmieni, pozostanie tak jak jest.

Autor świetnie zdiagnozował brak przywództwa; brakuje mi jednak jeszcze jednej wady – bratania się z władzą, obojętne czy PiS czy PO; Kościół w Polsce pławi się w przywilejach, na które nie ma zgody: grunty, wszechobecny pleban – czy to na otwarciu ronda, czy roku szkolnego; zmuszanie wszystkich do mszy św., bez znaczenia, czy ktoś jest wierzący, czy praktykuje, etc.; dla mnie to nie do zaakceptowania

Ad kwestii katastrofy w Smoleńsku: „Dla człowieka wierzącego wydarzenie to było wstrząsające także z powodu niemożliwych do niezauważenia okoliczności: katastrofa zdarzyła się w przeddzień Niedzieli Miłosierdzia Bożego, podobnie jak pięć lat wcześniej śmierć papieża Polaka. To on dał się przekonać wizjom – często przecież katastroficznym – prostej polskiej zakonnicy i ustanowił na podstawie jej „Dzienniczka” i świadectwa życia święto miłosierdzia dla całego Kościoła. ” Cóż za wyobraźnia ! Proszę księdza – było zupełnie inaczej: trzy minuty po tym jak się dowiedziałam o katastrofie, myśl była taka: „no to wreszcie r…li samolot zabijając przy okazji tyle niewinnych ludzi i siebie samego.” Wiadomo kto. Wszyscy, z którymi rozmawiam z otoczenia, tak właśnie pomyśleli.Potem pojawiły się informacje o mgle, płaczący dziennikarze, i nastrój ogólnopolskiej żałoby udzielił się reszcie, szczególnie, że wśród ofiar byli wspaniali politycy czy społecznicy z różnych środowisk. Byłam i ja, zapłakana,z kwiatami i zniczem pod Pałacem Prezydenckim. Potem Pis zaczął się rozkręcać, obrzucać błotem, a potem, jak wspomniano powyżej, Dziwisz ogłosił decyzję o pochówku na Wawelu (bez prawa do odwołania dla sprzeciwiających się milionów ludzi). Potem nienawiść do PO i „obcych” zaczęła przybierać rozmiary absurdalne, a księża i biskupi nie reagowali na to ani na bezczeszczenie krzyża przez zwolenników Pis-u na Krakowskim Przedmieściu. Wkrótce narodziła się religia smoleńska, a księża i biskupi w większości stali się jej wiernymi kapłanami. Itd. Proszę nie tworzyć legendy i nie wybielać winnych. Także tych 2-3 głównych współwinnych: o zmarłych tylko prawda. Teraz macie problem.

Przeczytałam po raz kolejny ten tekst: nie zgadzam się z większością tez. Choćby tą: „Polskie społeczeństwo wyszło z epoki komunizmu moralnie zdezorientowane i poranione. Jednym z najpoważniejszych wyzwań był problem uwikłań we współpracę z tajnymi służbami (…)” Taką tezę może postawić tylko osoba całkowicie oderwana od realiów życia polskiego społeczeństwa, któremu tak naprawdę te sprawy są zupełnie obojętne. Choć ten czy ów chętnie podejmie temat wałkowany przez swoje ulubione media i będzie niczym papuga powtarzał to czy owo obrzucając błotem nielubianego polityka (nawet jeśli ów nie był TW ale ofiarą). Zabawy w „TW” toczyli politycy. Atmosferę podgrzewały media. Problemami realnymi dla ludzi po ’89 było bezrobocie, praca na czarno bez prawa do niczego, inflacja, bieda, beznadzieja. I brak samorządności we wszystkich obszarach życia społecznego (była tylko indywidualistyczna smykałka do biznesu).Owszem, lustracja duchownych powinna mieć miejsce – na zasadach dotyczących na przykład innych grup zawodowych (np. prawników) i przy prawie dostępu dla akt sprawy tak jak w innych sprawach ( (ofiar, dziennikarzy, historycy). W Polsce zmiana ustroju nastąpiła przy udziale komunistów, którzy po przeformowaniu szeregów dalej mieli władzę w różnych obszarach życia państwa. Trwała (i trwa) nagonka na jakiś pojedynczych i mało ważnych TW, których nazwiska ujawniono przez partie/media/instytucje szeroko otwarte na byłych czynnych działaczy PZPR ! Absurdalne ! A.d.2021 ten problem interesuje historyków, nie wiernych w swej masie. Starsi duchowni mieli de facto spory kredyt zaufania od nas, jeśli chodzi o współpracę.

Kościół w Polsce nie potrzebuje silnego przywództwa tylko intelektualnych i moralnych autorytetów, księży, świeckich, kobiet, mężczyzn. Co do władzy to musi dojść do jakiejś demokratyzacji w Kościele i nie ma co powtarzać, że demokracja w Kościele nie jest możliwa, bo jest konieczna.

Czyli Kościół nierządem stoi jak kiedyś Rzeczpospolita?
Tylko wiemy jak wierność tej tezie skończyła się dla Rzeczpospolitej….

Święci mężowie i niewiasty albo się pojawią, albo nie. Ani ich zrobić ani ich zasiać. Gdzie Bóg ich pośle nikt nie wie. A władza jakkolwiek byłaby ona zorganizowana byleby by była władzą realną, działającą i sprawną jest konieczna. Bez niej mamy paraliż, który oglądamy od lat.
A sparaliżowany Kościół z dołu nie wyciągnie żaden święty. Chyba że dokona zamachu stanu jak Luter.

Wybacz, ale mam wrażenie że jakoś tak po „wschodniemu” patrzysz na zagadnienie władzy, czyli złą lub dobra byleby była silna. Norman Davies o pierwszej Rzeczpospolitej pisał że przez swoją demokrację nie przystawała ona do absolutystycznej Europy. Dzisiaj mamy Kościół, który chce utrzymać absolutystyczny model władzy wśród przywykłych do demokracji społeczeństw. To się nie może udać. Zgadzam się że powołanie tych „mężów i tych niewiast” od Boga zależy. Na szczęście.

Tylko przypomnę, że Kościół nie ma struktury krajowej i ustalenia KEP nie są obowiązujące. Biskupi niezależnie rządzą swoimi diecezjami. Nie są zależni również od prymasa. Nad każdym z nich tylko papież.

I właśnie dlatego episkopat jest podzielony i sparaliżowany, niezdolny do zabrania głosu w sprawach naprawdę ważnych.
Można i tak. Efektem jest to że najgłośniej słychać biskupów najbardziej ekstremalnych, a przede wszystkim o. Rydzyka.
Tam gdzie nie ma władzy wynikającej ze struktur tam pojawiają się szarlatani. I to akurat widzimy.

Michał Paluch OP stawia tezę, że przyczyną kryzysu, a może nawet katastrofy Kościoła w Polsce jest niesprostanie jego przywódców trzem zadaniom i odpowiedzialnościom, jakimi są: uświęcanie, nauczanie i zarządzanie. Zgadzam się całkowicie z tą tezą. Brak mi jednak w tym rozważaniu niesłychanie ważnego elementu w punkcie drugim – jeśli chodzi o zaniechania w nauczaniu, czyli pomocy w rozumieniu w świetle wiary trudnej rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Otóż do ewidentnego fatalnego w skutkach zaniechania biskupów, jakim było niepodjęcie ogólnonarodowej żałoby po katastrofie smoleńskiej (co pozwoliło Jarosławowi Kaczyńskiemu wykorzystać te wielką traumę w celach osobistych i politycznych), doszło kolejne zaniechanie. Zmarnowaną szansą w wymiarze nauczania jest milczenie naszego episkopatu na temat kolejnej wielkiej traumy, jaką jest pandemia koronawirusa. Niesłychane cierpienia całego narodu. Śmierć kilkudziesięciu tysięcy osób, często w warunkach szpitalnej izolacji, z dala od bliskich. Pogrzeby niemal w ukryciu. Lęk przed niewiadomym jutrem. Depresje ludzi samotnych, dzieci i nastolatków. A co Kościół ma nam do powiedzenia? Ustami rzecznika prasowego łaskawie udziela nam kolejnych dyspens od postów i toleruje gorszące spory o sposób przyjmowania komunii świętej, na rękę czy do ust, na klęczkach czy stojąco. To jest wielka kompromitacja i porażka Kościoła. Piszę o tym dlatego, żeby jeszcze wzmocnić zasadnicze tezy wypowiedzi Michała Palucha OP.

Zgadza się. Ja bym jeszcze rozwinął moim zdaniem najważniejszą rzecz tj. brak zaangażowania w życie Kościoła lokalnego, w życie parafii, wspólnot itd. Różne są przyczyny ale moim zdaniem fundamentalną jest wewnętrzne przeżywanie własnej wiary i relacji do Boga. Jeśli tego nie ma albo jest bardzo płytkie i nijakie to wszystko inne jest fasadą religijności i wszelkie tzw. odejścia z Kościoła są z tym związane. Mamy do czynienia z masowym rytuałem, szopką kościelną. Dlatego klu przemiany Kościoła musi opierać się na kerygmacie i wewnątrzkościelnej ewangelizacji obejmującej zarówno świeckich jak i duchownych.

Może należałoby wykorzystać przygotowanie do sakramentów, bo to co jest teraz to często farsa. Bierzmowanie tak często udzielane stadnie, masowo, bez wiary. Taki sakrament jest po prostu nieważny. Z pozostałymi sakramentami jest podobnie. Moim zdaniem zacząć trzeba od chrztu. Przyjmujemy go nieświadomie i takimi później jesteśmy chrześcijanami.

„Jezus dzieci błogosławił a uczył dorosłych”, my odwrotnie.

Panie Karolu. Kończy się u nas masowe chrześcijaństwo, statystyki robią się coraz bardziej kłamliwe. Bardziej indywidualnie trzeba wprowadzać w chrześcijaństwo.

Podzielam pogląd, że ws. pandemii Kościół nie miał do powiedzenia więcej, niż instytucje świeckie i to jest porażka. Ale co miałby mianowicie powiedzieć/zrobić? Zgadzając się z Panem, dobrych rad dla biskupów ws. pandemii sam nie mam. Ale dlatego nie wyrażam swojego stanowiska oskarżycielskim tonem. Proponuję, by Pan zarysował swój pogląd, jak mianowicie biskupi mieliby postąpić?

Ws. całości artykułu dodam, że odpowiedzialność polskich biskupów za więdnięcie Kościoła jest większa, niż tych na Zachodzie, bo tamci byli zaskoczeni nowymi trendami i zjawiskami społecznymi, a nasi mogli czerpać z ich doświadczeń/porażek.

Myślę, że przede wszystkim dramat pandemii zasługiwał na to, by biskupi wypowiedzieli się in gremio, poświęcając temu tematowi oddzielny, szczególnie ważny list. Stawiając czoło pytaniom, które rodzą się w sercach wielu ludzi: dlaczego nas to spotyka? Czy Bóg nas opuścił? A może to kara za grzechy? Po głęboko teologicznej, opartej na Biblii odpowiedzi na to zasadnicze pytanie, wersję odwiecznego pytania „Unde malum?”, przeszedłbym do pozytywów: pokazał, że pandemia jest wyzwaniem, że wyzwala w nas dobro, solidarnośc, poświęcenie, którego uosobieniem są medycy. Wreszcie, w obecnej fazie pandemii, gdy możemy już podliczyć jej ofiary, Kościół powinien zorganizować wielkie nabożeństwo żałobne za tych, którzy odeszli, jednym słowem, pomóc narodowi w opłakaniu swoich zmarłych. Tymczasem w katedrze warszawskiej wciąż urządzane są tak zwane „miesięcznice” smoleńskie, będące faktycznie capstrzykami partyjnymi, urągającymi godności świętej liturgii.

Święta prawda z tym rzecznikiem. Jak został mianowany, to sobie pomyślałam, że ho ho, odważny człowiek, w takich czasach. Obdarzyłam wielkim kredytem zaufania, jezuita, wykształcony, praca akademicka itd. Okazał się katastrofalnym i służalczym oportunistą. I te żenujące zwalniania z postów… Była rozmowa z nim na rmf. Redaktor Zaborski „pozostał w zdumieniu” nad jego gadkami, ale mną naprawdę zatrzęsło. Z tezami ojca Palucha się zgadzam absolutnie. A KEP jest dla mnie tylko nie wartą uwagi instytucją, która istnieje dla samej siebie. Szkoda czasu na czytanie listów i dokumentów, machnąć ręką i co najwyżej z własnym biskupem pogadać.

Piotr- niezalezne sady?….. Kosciół nie popiera zadnej partii politycznej bo nie moze! A co do niezaleznosci sądów… Pana Guru , Pan Rzeplinski mówił aby było tak jak było, i to jest ta niezaleznosc? Sądy to kasta, nic innego!

Nijak nie mogę sobie wyobrazić istotnej zmiany w przeżywaniu Kościoła spowodowanej listem odczytanym na mszy. Brak mi tu może wyobraźni. Duchowieństwo sprawdziłoby się, gdyby umiało podbudować jednoczące relacje między ludźmi i Bogiem, i zdarza mi się myśleć, że jednostki potrafią. Jednak większość znanych mi księży to osoby na dystans i wyższość. Zdaje sobie też sprawę, że mam oczekiwanie takiej postawy „wdrukowane” i już teraz jestem zwyczajnie w tym zakresie uprzedzona. Prawdą też jest, że trudno – będąc kobietą – nie być co i rusz protekcjonalnie traktowaną: to podśmiewanie się z religijności kobiet, zdarzającego się owszem zaangażowania emocjonalnego, bardziej niż intelektualnego w praktyki, pretensje do kobiet o żeńsko-katolickość polskiego kościoła – ( do kobiet…)

Jest to znakomity tekst dający opis sytuacji Kościoła w Polsce. Twardo ale prawdziwie. Ale…
Przypomnę tylko że O. Ludwik Wiśniewski Op wiele lat temu w Tygodniku Powszechnych kilkakrotnie o tym pisał. Był wtedy określany wrogiem Kościoła działającym na jego zgubę. Teksty O/ Ludwika były pisane na bieżąco a nie opisujące ” Rozlane już mleko”. Głos O. Ludwika został zmarnowany tak przez nas świeckich jak i przez duchowieństwo ( co się o nim nasłuchałem od Księzy…) Można powiedzieć za Nałkowską „Ludzie ludziom zgotowali ten los”
„… na tej opoce zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą…”.- ale nie koniecznie w Polsce. Dzięki Bogu mamy Ducha Świentego i w nim nadzieja.
Jedna mała uwago co do lustracji. Kościół był jedyną dużą instytucją ogólnopolską, która podjęła próbę przeprowadzenia lustracji, Nie słyszałem o lustracji wśród profesorów, prawników, sportowców, artystów, lekarzy, dziennikarzy, itd…

Robert Springwald

Dodałbym jeszcze jedno. Uchodźcy. Czy katolickiego kraju nie stać, żeby przyjąć uchodźców? Wstyd dla KK. KK liczył, że jeśli przyjmą uchodźców cały kraj bedzie islamski. „Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”.

Proszę o refleksję nad mizerią na przykładzie ostatnich bluzgów o. Szustaka. Od razu uprzedzam gorliwych, że tłumaczenie, iż wobec episkopatu nie da się inaczej reagować, uważam za hipokryzję niegodną dziecka bożego i za objaw nowej kultury faryzejskiej.

Jest mi wstyd za wypowiedź O. Szóstaka OP – O tempora, o mores! – myślę, że zrobiła ona dużo złego. Wszystkim nam powinno zależeć żeby ludzie wrócili do Kościoła – co w tym złego. Robert Springwald