Zima 2024, nr 4

Zamów

„Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę

Kadr z filmu „Wielkie piękno”, reż. Paolo Sorrentino, Włochy 2013

Wspólnym punktem refleksyjno-rozumnego chrześcijaństwa i refleksyjno-rozumnego ateizmu może być przeświadczenie, że życie musi pozostać w jakimś stopniu niespełnione, słodko-gorzkie, a ucieczka przed cierpieniem w świat konsumpcji i przyjemności to tylko kolejna iluzja.

„I tobie to nie przeszkadza?!” – usłyszałem od krewnej, która dowiedziała się, że moi dwaj bracia od kilku lat nie chodzą do kościoła i określają siebie jako ateiści. Co miałem jej powiedzieć? Że sam od czasu pandemii – ze względu na kościelne lekceważenie zasad epidemiologicznych – pojawiłem się w murach katolickich świątyń dosłownie trzy razy? Że owszem, pracuję w redakcji, gdzie pisze się o Kościele, a chrześcijaństwo to mój świat, którego nie myślę porzucać, jednak – poznając coraz lepiej skalę klerykalnych przestępstw i nadużyć oraz widząc butę i arogancję części hierarchów – zaczynam mieć dość kościelnej instytucji?

Niestety nie miałem czasu na długą dyskusję. Potem przez kolejne miesiące pytanie cioci nie dawało mi spokoju.

Złudzenia i szacunek

Odchodzących z Kościoła faktycznie jest coraz więcej. Patrzę po znajomych z dzieciństwa: byliśmy ministrantami, chodziliśmy na – obowiązkowe wtedy – nabożeństwa różańcowe (do dziś brzmi mi w uszach pieśń „Jak paciorki różańca przesuwają się chwile…”), na msze, na uroczyście celebrowane Triduum Paschalne. To się skończyło. Garstka z nas praktykuje, reszta albo trzyma się od Kościoła na dystans, albo otwarcie deklaruje swoją niewiarę.

A co z tymi, którzy nie odnajdują się w żadnym ze skrajnych obozów? Którzy mogliby powtórzyć za Zbigniewem Mikołejką: „wśród gorliwych wyznawców najczęściej bywam niedowiarkiem, wśród niedowiarków – człowiekiem wiary”; którzy, jak Miłoszowy Orfeusz, doświadczają chwil, kiedy wiedzą, że muszą wierzyć i nie potrafią wierzyć

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Nie chcę wchodzić w indywidualne motywacje odchodzących, one mogą być bardzo różne – osobiste, społeczne, polityczne (a może wszystkie jednocześnie). Interesuje mnie teraz druga strona – ci, którzy zostają. Kiedy powiedziałem podczas rozmowy w radiu, że zrywanie przez kogoś więzi z Kościołem nie powinno nic zmieniać w jego relacjach rodzinnych i dobrze byłoby zmartwionym mamom czy babciom spokojnie wytłumaczyć, że to absolutnie nie ich wina – w reakcji usłyszałem od drugiego gościa, duchownego, że przecież gdyby moje dziecko chciało dokonać morderstwa, nie uszanowałbym jego wyboru, tylko ze wszystkich sił starałbym się je odwieść od tego zamiaru. Otóż moim zdaniem właśnie w takim myśleniu tkwi problem. Nie będzie porozumienia, jeśli sprawę stawia się na ostrzu noża.

Tylko czy można się dziwić takiej reakcji duchownego? W Kościele pokutują wieki określonego myślenia. Wiele razy zdarzyło mi się słyszeć, jak ksiądz z ambony z przekonaniem i gorliwie utożsamiał moralność z religią, tak jakby ktoś, kto wyjdzie z kancelarii z aktem apostazji, za chwilę miał iść i coś ukraść, zdradzić partnera/partnerkę lub kogoś zabić. Gdzie się podziało przekonanie, że człowieka trzeba kochać ze względu na niego samego, a nie ze względu na Boga czy taką lub inną przynależność: do narodu, Kościoła, rasy? Powtarzał to wiele razy Jan Paweł II, jak widać bezskutecznie…

Druga sprawa. Niestety wciąż jeszcze powstałą w określonym kontekście historycznym zasadę „poza Kościołem nie ma zbawienia” w kościelnej przestrzeni rozumie się nierzadko dosłownie, bez żadnych teologicznych niuansów: „jeśli chodzisz do kościoła, będziesz zbawiony, jeśli nie chodzisz – trafisz do piekła” (mimo że ekskluzywizm został odrzucony przez sam Kościół).

Pomijam już, że tkwi w tym jakaś nieznośna pewność dotycząca tego, co powinno zostać tajemnicą. A co poza tym z zasadą, że do Kościoła trzeba należeć przede wszystkim sercem, a nie tylko ciałem; że członkiem wspólnoty można być ponadto w różny sposób; że dobrze byłoby się cieszyć także z takiego człowieka, który kościół odwiedza nieregularnie, choćby raz do roku, lub z takiego, który czuje się chrześcijaninem bądź osobą bliską chrześcijaństwu intelektualnie/kulturowo? Nie zapominajmy też, że Bóg – przypomniał o tym ostatni sobór – nie odrzuca tych, którzy „usiłują, nie bez łaski Bożej, wieść uczciwe życie”.

Może więc jako katolicy nie powinniśmy obrażać się na tych, którzy „z nami nie chodzą”? „Kto nie jest przeciwko wam, ten jest z wami” – powie uczniom sam Jezus. Kluczowe wydaje się uznanie, że następne pokolenia mogą, ale nie muszą, podzielać sposobu życia – i wierzenia! – poprzedników. Nigdy dość przypominania za soborową Deklaracją o wolności religijnej „Dignitatis humanae”, że „wszyscy ludzie powinni być wolni od przymusu ze strony czy to poszczególnych ludzi, czy to zbiorowisk społecznych i jakiejkolwiek władzy ludzkiej, tak aby w sprawach religijnych nikogo nie przymuszano do działania wbrew jego sumieniu ani nie przeszkadzano mu w działaniu według swego sumienia”. I dalej: „prawo do wolności religijnej ma fundament nie w subiektywnym nastawieniu osoby, ale w samej jej naturze”. Gdzie przymus, tam nie ma miłości.

Ważne uzupełnienie: złudzeniem byłby pogląd, że kościoły znów się zapełnią, jeśli tylko jako wierzący dokonamy mniej lub bardziej znaczących korekt w naszej wspólnocie. Marcin Król w eseju opublikowanym niedawno pośmiertnie w „Gazecie Wyborczej” pisał, że „jak już coś spadło w przepaść, to niech w niej leży, i oszukiwalibyśmy siebie samych, gdybyśmy sądzili, że tylko częściowo spadło w przepaść albo że jakoś wyciągniemy czy też się wyciągnie”.

Czy nie dotyczy to także form religijności, zapatrzonych w ilościowy sukces, które – jak wszystkie inne – są historycznie zmienne, przemijające? Czy nie lepiej obok klasycznego duszpasterstwa rozwijać, jak proponuje ks. Tomáš Halík, duchowe (i z założenia bardziej indywidualne) towarzyszenie poszukującym, którego celem będzie wspólny namysł nad egzystencjalnymi pytaniami współczesności, a nie nakłanianie kogokolwiek do przyjęcia sakramentów? „Lepiej stracić złudzenia, niż być głupim” – dodawał Król.

Złudzeniem byłoby także mówienie o ludziach odchodzących czy wręcz dokonujących apostazji: „oni wprawdzie nie chcą chodzić do kościoła, ale w Boga wierzą”. Część z nich na pewno tak. Są jednak i tacy, którzy – po dłuższym lub krótszym namyśle – stwierdzili z przekonaniem, że nie wierzą. Powtarzanie im, że „Bóg i tak ich szuka”, że „tak naprawdę wierzą, tylko sami o tym nie wiedzą”, może zostać odebrane jako swoista przemoc.

Wierzymy zresztą czy nie wierzymy, wszyscy żyjemy w społeczeństwie i państwie. W preambule Konstytucji czytamy, że polski naród to „zarówno wierzący w Boga, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł”. Dobrze byłoby to uszanować w praktyce.

Wyjść poza „albo-albo”

Inna sprawa, że wybór między wiarą i niewiarą, jakiego dokonuje konkretny człowiek, nie jest wcale tak prosty. Można się oczywiście zapisać do klubu „prawdziwych katolików”, lub do flanki współczesnych „neopozytywistów”, uznających każdy przejaw religii za prymitywną odpowiedź na ludzkie potrzeby. Czy jednak podejście na zasadzie „albo-albo” okazuje się wystarczające?

A co z tymi, którzy nie odnajdują się w żadnym ze skrajnych obozów? Którzy mogliby powtórzyć za Zbigniewem Mikołejką: „wśród gorliwych wyznawców najczęściej bywam niedowiarkiem, wśród niedowiarków – człowiekiem wiary”; którzy, jak Miłoszowy Orfeusz, doświadczają chwil, kiedy wiedzą, że muszą wierzyć i nie potrafią wierzyć. „Życie bez Boga jest możliwe / życie bez Boga nie jest możliwe” – twierdzi Różewicz, a każdy z nas z biegiem lat w swoim życiu może odkryć ten paradoks.

Nie ma to nic wspólnego z wygodnym samozadowoleniem „przesilonej wątpliwości” (zapożyczam termin Sebastiana Dudy), które każe powtarzać beznamiętne słowa o „niemożności wiary”, „cierpieniu niewinnych dzieci”, „obojętności Boga”, spokojnie popijając caffè latte w jednej z knajp na warszawskim placu Zbawiciela. Nie, wiara (i niewiara) to dynamizm, ciągłe zmaganie się z sobą, to spacer nad przepaścią i niełatwe „wpatrywanie się w puste niebo dzieciństwa”, jak chce Levinas.

Dwukrotnie w dorosłym życiu – raz w sytuacji bardziej oficjalnej, drugi zupełnie prywatnej – postawiono mi wprost pytanie: „To jak to jest w końcu: wierzysz w Boga czy nie wierzysz?”. Rozumiem ludzką potrzebę klarowności i „stawiania sprawy jasno”, powinienem pewnie dać jednoznaczną odpowiedź, ale nie chciałem, albo nie potrafiłem tego zrobić. A może obudziło się we mnie przeświadczenie, że niedopowiedzenie bywa ciekawsze niż precyzowanie wszystkiego do końca?

Nie wierzę w Boga, który nas na każdym kroku kontroluje i wytyka nam grzechy, który wzbudza lęk i potrzebuje, byśmy bronili „chrześcijańskich wartości”. Staram się wierzyć w Tego, który jest Tajemnicą, który po Różewiczowsku zawierusza się „na skrzyżowaniu fides et ratio”. I który na koniec zada właściwie jedno pytanie: „kochałeś?”.

Nie oznacza to wcale, że stawiam sam siebie na osobnej ścieżce, poza „kościelna masą”, która – jak uznają krytycy religii – „wierzy bezmyślnie”. Nie zapomniałem słów Godzinek śpiewanych w dzieciństwie z babcią, ani części różańca czy słów litanii z majówek. Za Miłoszem mógłbym powtórzyć: „Miej­cie zro­zu­mie­nie dla lu­dzi sła­bej wia­ry. / Ja też jed­ne­go dnia wie­rzę, dru­gie­go nie wie­rzę. / Ale jest mi do­brze w mo­dlą­cym się tłu­mie. / Po­nie­waż oni wie­rzą, po­ma­ga­ją mi wie­rzyć / w ich wła­sne ist­nie­nie, istot nie­poję­tych”.

Bolesny bagaż

Czy zresztą odpowiedź na pytanie „wierzysz – nie wierzysz?” wszystko załatwia? Dobrze wiedzieć, kim jesteśmy. Wiara pochłania całego człowieka, może nadawać sens jego dniom, a jednak na najbardziej podstawowym poziomie wszyscy, niezależnie od religijnych bądź areligijnych przynależności, żyjemy na tej samej planecie i zmagamy się z podobnymi problemami.

Wiara (i niewiara) to dynamizm, ciągłe zmaganie się z sobą, to spacer nad przepaścią i niełatwe „wpatrywanie się w puste niebo dzieciństwa”, jak chce Levinas

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

„Żyjąc, tracimy życie”, jesteśmy bezradni wobec upływającego czasu, dźwigamy bagaż niewykorzystanych szans, zgubionych lat, długich okresów ciemności. Pytamy „po co to wszystko?”, a niewyraźna odpowiedź najczęściej rozłożona jest na długość całego życia i zawsze zawiera w sobie pierwiastek niepewności. Umieramy tylko raz, natomiast po drodze umiera sporo naszych planów, oczekiwań i marzeń, nie mówiąc już o bliskich, po których odejściu rany czasem nigdy się nie goją. „Zgroza” – powie w agonii Conradowski Kurtz.

Idźmy dalej. Boleśnie doświadczamy, że – jak mówiła, odbierając Nobla, Olga Tokarczuk – „świata jest za dużo”, że „coś z nim jest nie tak”, że „świat umiera, a my nawet tego nie zauważamy”, że jego „szept umilkł, zastąpiły go hałasy miasta, szmer komputerów, grzmot przelatujących nad głową samolotów i męczący biały szum oceanów informacji”. Niezależnie od ideowych czy światopoglądowych afiliacji zdajemy sobie sprawę – powinniśmy sobie zdawać – że nie jesteśmy panami stworzenia, że grozi nam katastrofa klimatyczna i koniec świata, jaki znamy.

Nawet jeśli w większości nie boimy się dziś piekła (i dobrze), to czymś powszechnym pozostaje najbardziej pierwotny lęk: lęk przed śmiercią lub też – w łagodniejszej formie – przed straconym, zmarnowanym życiem. Zagłuszamy go: skaczemy na bungee, oglądamy horrory, żyjemy od jednej egzotycznej podróży do drugiej. Tak przynajmniej było przed pandemią, i pewnie wkrótce znów do tego wrócimy.

Coś więcej?

A może to właśnie bezradność, ale też zgoda na świat – czyli Heideggerowskie „życie autentyczne”, świadome śmiertelności i strat – zostaną przez nas odkryte jako wspólna przestrzeń wierzących i niewierzących? Tego rodzaju zgoda zakłada również, że pytania stają się ciekawsze niż odpowiedzi. Może zresztą jest tak, jak ujął to Mistrz Eckhart: „Gdyby ktoś przez sto lat pytał życia: dlaczego żyjesz? – gdyby mogło mówić, odpowiadałoby zawsze to samo: żyję dlatego, że żyję”. Po prostu.

Tylko czy takie postawienie sprawy, że żyjemy dla samego życia, wystarcza? Nie ma chrześcijaństwa bez wiary w śmierć i zmartwychwstanie Jezusa, bez eschatologicznej nadziei na to, że pełnia życia dopiero przed nami. Mistrz z Nazaretu głosił, że „Królestwo Boże jest w was”, był uważny na „tu i teraz”, absolutnie nie gardził ziemską egzystencją. Jednocześnie – jak zauważał Leszek Kołakowski w eseju „Jezus ośmieszony” – miał „świadomość apokaliptyczną”.

„Nasza ziemia nie jest wieczna, pewnego dnia przestanie istnieć. Egzystencja człowieka na jej powierzchni też nie jest wieczna, a każdy z nas żyje w cieniu swojej apokalipsy prywatnej, nieuniknionej i w gruncie rzeczy nieodległej: własnej śmierci. Przesłanie Jezusa było takie: w obliczu nieuniknionego Końca wszystkie dobra i rzeczy ziemskie są jeśli nie bezwartościowe, to w każdym razie drugorzędne i względne, nigdy nie powinny uchodzić za dobra same w sobie, a tym bardziej za wartości absolutne” – zaznaczał filozof.

Interesujące, że autor „Horror metaphysicus” widział w tym ratunek dla ludzkości. „Przyswojenie sobie apokaliptycznego sposobu patrzenia na świat jest prawdopodobnie warunkiem, aby rasa ludzka mogła przeżyć i uniknąć apokalipsy samozagłady, wielkiego Końca, który sama sobie przygotowuje” – przekonywał. I w innym miejscu: „(…) przynajmniej dla części wielkich problemów ludzkości nie ma rozwiązań czysto technicznych czy organizacyjnych, wymagają one tego, co Jan Chrzciciel nazwał metanoją, przemianą duchową. A tej przemiany z definicji nie można wywołać w sposób techniczny. Polega ona na uznaniu, że korzenie zła są w nas, w każdym z nas, zanim wrosną w instytucje i doktryny”.

Może to mógłby być kolejny wspólny punkt refleksyjno-rozumnego chrześcijaństwa i refleksyjno-rozumnego ateizmu: świadomość, że życie złożone jedynie z jedzenia, picia, pracy i błahych rozrywek może człowiekowi nie wystarczać; że wymiar technokratyczny naszych problemów niekoniecznie jest jedynym; że wobec trudności na nic zdadzą się zaklęcia, zarówno religijne („Jezus się tym zajmie”), jak i świeckie („wszystko zależy od ciebie!”). Wspólne może być także przeświadczenie, że życie musi pozostać w jakimś stopniu niespełnione, słodko-gorzkie, a ucieczka przed cierpieniem w świat konsumpcji i przyjemności to tylko – zwracał uwagę przywołany Marcin Król – kolejna iluzja.

Wdzięczność za rytm krwi

Ostatnio coraz chętniej wracam do Koheleta. Wszyscy znamy słowa z pierwszego akapitu tej księgi: „Marność nad marnościami, wszystko marność”. Bardziej intrygująco brzmi tłumaczenie Biblii Ekumenicznej: „ulotne, jakże ulotne, wszystko jest takie ulotne”. Wszystko – twierdzi biblijny autor – „podobne do wiatru”, „oko nie nasyci się patrzeniem, a ucho nie napełni się słuchaniem”. Co więcej, „pamięć o człowieku mądrym przepadnie tak samo, jak o głupim”, a „czas i przypadek rządzą wszystkim”.

Gdzie tu ratunek? Kohelet nie pochwala myślenia, że „dawne dni były lepsze niż obecne”, raczej zaleca świadomość, że „wszystko ma swój czas” oraz pokorę: „Niedostępne jest to, co istnieje, i niezgłębione”. „Tak więc jeżeli człowiek wiele lat żyje, ze wszystkich niech się cieszy i niech pomni na dni ciemności” – radzi.

Wszystko, mimo że pozostaje nietrwałe, można traktować jako dar, według biblijnego mędrca od Boga, ale ktoś inny uzna, że od losu. Jak przyznaje Miłosz: „Moja pobożność jest być może wdzięcznością pogodnego ciała, za oddech, za rytm krwi, za wszystko”.

A jeśli – jak przed wiekami pisał Horacy – „wszystkich nas czeka noc ta sama”? Na pomoc przychodzi Ricky Gervais i śmieszno-mądre zdanie z jego serialowego „After life”: „Co z tego? Nie rezygnujemy z oglądania świetnego filmu tylko dlatego, że wiemy, iż się skończy”.

*

Wesprzyj Więź

Wkrótce znowu odwiedzi mnie mój brat-bliźniak, starszy dosłownie o sześć minut. Obejrzymy sobie odcinek ulubionego serialu, pożartujemy, pogadamy o codzienności, o pracy (znowu usłyszę pytanie, czemu wciąż tracę czas na pisanie o Kościele), o życiu i całej reszcie.

Nie będziemy się raczej spierać – powtarzając za Iwaszkiewiczem – o to, kto lub co po śmierci przyjmie nas na swoje łono: nicość, materia czy Bóg. Znamy dobrze swoje przeczucia i intuicje. A na odpowiedź i tak przyjdzie nam jeszcze poczekać…

Przeczytaj też: Wyznanie wiary ateisty. Świecki liberalny humanizm dramatycznie potrzebuje reformacji

Podziel się

23
6
Wiadomość

Jaki tekst!

Moje credo:”wierzyć w Tego, który jest Tajemnicą, który po Różewiczowsku zawierusza się „na skrzyżowaniu fides et ratio”. I który na koniec zada właściwie jedno pytanie: „kochałeś?”.

Tyle wystarczy.

Ja też zrozumiałem, niech Pani nie skąpi na mnie swojej wiary.

Chciałbym żeby było więcej wypowiedzi z pozycji braku wiary utrzymanych w podobnym duchu, poszukiwania tego co wspólne, dostrzegania wspólnych wartości itd. Tymczasem najczęściej spotykam teksty ateistów, którzy ciągle zwalczają wiarę, uzurpują sobie wyłączność na racjonalność lub odkrywają dawno odkryte zbrodnie popełnione przez chrześcijan.Ciągle szukają potwierdzenia dla swojej niewiary, ale robią to atakując wierzących. No i zazwyczaj interpretują wiarę tak żeby ułatwiać sobie dezawuowanie jej. Wydaje mi się że u wierzących jest więcej otwartości i nastawienia na uczciwy dialog.

Artykuł Dariusza Kota przeczy temu co napisałem w komentarzu, ale artykuły, które stanowią głos w dyskusji między wierzącymi i ateistami potwierdzają moją opinię. Wydaje mi się że artykuł Dariusza Kota powstał dlatego, że autor też zauważył tę agresję ateistów wobec wierzących. To my mamy zdolność krytycznego spojrzenia siebie samych i staramy dostrzec pozytywy w oponentach. Zresztą wydaje mi się, że Dariusz Kot wszystko co nie wprost religijne potraktował jako „ateistyczne”, a tak nie jest.

Panie Czesławie, co prawda nie mam żadnej propozycji tekstu z natury, o którą Pan prosił…jednak na co dzień żyje z niewierzącymi. To są cudowni ludzie (ci mi znani). Mój mąż jest ateistą, a ja jestem teologiem, katechetką i naprawdę uważam nasze małżeństwo za udane. Nie spotykam na co dzień ani od niego, śni od innych ateistów ani ataków, ani jakiś podtekstów. Czuję się przyjęta z całym moim światem i z moim Chrystusem. Też chętnie poczytam artykułu „pokojowe” ateistów na temat osób wierzących.

Pani Danko. Ja nie twierdzę, że ateiści prywatnie to „źli ludzie są”, tylko że w wypowiedziach publicznych są zazwyczaj bardzo napastliwi. Nie słyszałem głosów ateistów potępiających darcie Biblii na scenie, niszczenie elewacji kościołów, parodiowania Mszy Świętej. Tymczasem największa krytyka Kościoła przychodzi z samego Kościoła. Jesteśmy jakoś bardziej otwarci na dialog i na samokrytykę oraz skłonni dostrzegać to co wartościowe u ateistów. Zresztą wystarczy porównać fora pod np. Gazetą.pl i czasopismami katolickimi. To jest różnica poziomów.

Ciekawe skąd się biorą wartości ateistów. Powstały na drodze ewolucji jako rodzaj dynamicznej homeostazy wynikającej z obiektywnych parametrów biologiczno-społecznych, jednostkowych i grupowych? Czy stąd wzięły się miłość i dobro? Czy wartości ateistów w świetle post-judeochrześcijańskim różnią się od wartości ateistów w kręgu post-muzułmańskim, post-buddyjskim, itd.? Czy empatia ateistów w krajach, gdzie wierzy się w reinkarnację, a więc nie ma współczucia dla cierpiących, bo cierpią za swoje własne wcześniejsze przewinienia, jest równa empatii ateistów w kręgu kulturowym gdzie rozważania o niezawinionym cierpieniu są roztrząsane przez pisarzy, filozofów, teologów, a nawet przez przekupki na średniowiecznych targowiskach? Czy dobór naturalny jest wartością godną uznania – chodzi mi np. o pozbywanie się słabszych wzorem Sparty? Owóż, przynajmniej istotna część wartości ateistycznych została ukształtowana przez tradycję judeochrześcijańską, i przyznanie się do tego jest tak naprawdę irytującą i skłaniającą do reakcji kompulsywnych porażką ateizmu, przynajmniej jeśli chodzi o genezę jego aksjologicznej struktury. O tej dychotomii pisał kiedyś o. Zięba w Rzeczpospolitej, niestety nie jestem w stanie znaleźć odnośnika… Dobrze jednak, że już możemy – na razie w ogródku – wypić latte na Placu Zbawiciela.

Istnienie państwa kościelnego też było „tradycyjną wartością”. Nie wiem dlaczego godzi się Pan na wykrzywianie tradycyjnych katolickich wartości poprzez niepodległość Włoch.

Nie będzie prawdziwego dialogu i szczerej rozmowy, zanim katolicy nie zrezygnują z przywilejów, które sprawiają, że zyskują niesłuszną przewagę. Ochrona uczuć religijnych jest takim przywilejem. Jak mam szczerze rozmawiać o religii skoro muszę chronić uczucia tych, którzy ją wyznają. Już samo powiedzenie „Chrystus nie był bogiem” „Przekaz etyczny chrześcijaństwa jest współcześnie pusty” uruchamia telefon alarmowy w pewnej organizacji pozarządowej współfinansowanej przez kreml, a śmieszni księża z Twittera dostają piany na ustach.

Uważam, że wierzący i ateiści potrzebują siebie nawzajem po to by wciąż widzieć możliwość podważenia swoich postaw i poszukiwać lepszych ich uzasadnień. Tylko, że takie podejście wymaga umiejętności słuchania drugiego, zrozumienia go, elementarnego szacunku i chęci bycia zrozumianym. U nas w Polsce od lat już tego nie widzę, zwłaszcza u wśród ateistów.

Wspaniały, dający do myślenia o prawdzie o Bogu i prawdzie o sobie artykuł. Dziękuję za cytaty, zwłaszcza ten:
„Za Miłoszem mógłbym powtórzyć: „Miej­cie zro­zu­mie­nie dla lu­dzi sła­bej wia­ry. / Ja też jed­ne­go dnia wie­rzę, dru­gie­go nie wie­rzę. / Ale jest mi do­brze w mo­dlą­cym się tłu­mie. / Po­nie­waż oni wie­rzą, po­ma­ga­ją mi wie­rzyć / w ich wła­sne ist­nie­nie, istot nie­poję­tych”.”
Wsłuchajmy się w swoje serca, a droga do tego, co nas autentycznie uszczęśliwia ( błogosławi) stanie się oczywista.

Wartości nie mają charakteru uniwersalnego. Pokaż mi jakąkolwiek wartość uniwersalną, prawdziwą w każdym czasie i w każdej kulturze.

Och, ciekawy artykuł o praktykowaniu wartości katolickich na misjach w Afryce jest dziś w GW. Ci, którzy za nic nie sięgną po GW muszą poczekać, aż napisze o tym Nasz Dziennik albo Niedziela. Przecież media katolickie nie bez powodu nazywają się katolickie. Nawet mi Was nie żal 🙂

Jestem ciekaw czy istnieją jakieś statystyki – ilu jest w Polsce osób, którzy są gotowi stanąć po środku obu skrajnych obozów ? Czyli społeczność „refleksyjno-rozumnego chrześcijaństwa i refleksyjno-rozumnego ateizmu”.

Przy takim funkcjonowaniu tzw. mediów opiniotwórczych jak do tej pory będziemy coraz bardziej tworzyli obozy i szczelniej będziemy się zamykać w naszych bańkach i słuchać tylko naszych ,a w przeciwnikach widzieć wrogów. Odnośnie do Pana pytania, to ateizm nie twórzy wspólnoty jak Kościół.

Dziękuję za ten tekst, ma dla mnie wymiar osobisty, ujmuje w słowa moją „summę” tkaną z przemyśleń i konfrontacji tego co przeżyte, z „wgraną” od dzieciństwa wizją formatującą życie po „kościelnemu”. Gdyby nie ostatnie kilka lat, pełne społecznych wydarzeń na miarę wstrząsów tektonicznych, to do takiej osobistej konfrontacji chyba nigdy bym nie dotarła. Moja osobista odpowiedź na pytanie postawione przez Autora: „Gdzie się podziało przekonanie, że człowieka trzeba kochać ze względu na niego samego, a nie ze względu na Boga czy taką lub inną przynależność: do narodu, Kościoła, rasy? ” jest następująca: takiego rzeczywistego przekonania nie kształtuje „metoda i aparat” kościelnej formacji (od przedszkola począwszy…); jak ktoś niewrażliwy z natury, to spokojnie i bez tego przekonania zaliczy wszystkie etapy katolickiej ścieżki, nie niepokojony takim uwierającym dziwactwem… Jeszcze bardziej przykra jest moja subiektywna konstatacja, że przekonanie owo jest często „ciałem obcym”w praktyce kościelnej wspólnoty; jest ono tylko fasadą, bardzo często i w bardzo wielu okolicznościach. Szkoda mi mojego życia, by dalej podpisywać się pod taką „firmą”. Nie wierzę, że ta instytucja ma klucze do Królestwa niebieskiego.

Moje credo zawarte w artkule:”wierzyć w Tego, który jest Tajemnicą, który po Różewiczowsku zawierusza się „na skrzyżowaniu fides et ratio”. I który na koniec zada właściwie jedno pytanie: „kochałeś?” pobrzmiewa jakoś dziecinnie. Po pierwsze dlatego, że Bóg nie czeka za zakrętem ale interesuje się naszym życiem. Kto chce może być uchwycony za rękę. Do tego potrzebna jest jednak wola człowieka. Aby się zbawić należy iść drogą świętości.

A odpowiadając na pytanie o wspólne wartości ateistów i katolików trzeba że stanowczością odpowiedzieć że ich po prostu nie ma. U wierzę katolickiej to Bóg jest tą mocą zespalającą wszytko i decydującą o wszystkim. Jest Panem życia i śmierci. W oparciu o Jego prawo żyjemy z wszystkimi konsekwencjami, akceptując cierpienie i krzyż.

W ateizmie to człowiek jest postawiony na miejscu Boga. I realizuje siebie w oparciu o swoje potrzeby, odrzucając cierpienie jako drogę do zbawienia.

Nie ma tu punktów wspólnych. I nie będzie

Bardzo ważne, aby pamiętać, że wybory religijne to sprawa osobista i każdy powinien mieć wolność wyboru i szacunek dla swojego sumienia. Właśnie to podkreśla soborowa Deklaracja o wolności religijnej „Dignitatis humanae”. Trzeba zrozumieć, że wybór opuszczenia Kościoła nie oznacza braku moralności, a powodów dla takiego wyboru może być wiele. Ja jednak zawsze powtarzam, zajrzyjmy do pisma, ono na prawdę jest odpowiedzą na wszystko. https://rosaropoly.pl/ Wszelkie trudności z jakimi człowieka się spotka i zjawiska, nie są nowe, każde z nich opisane jest przez Pana, wystarczy sięgnąć po wskazówki jakie nam daje.