Zaczynamy rozmawiać. Nigdy o sprawach tego świata. Tenzin niewiele o nich wie, choć wie, że są – ale nie one wypełniają jej bycie.
Fragment książki „Dalekowysoko. Tybetańczycy bez ziemi”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2020
Przekładanie idei Wschodu na język Zachodu bywa niemożliwe, czasem przybliżone, najrzadziej jednoznaczne. Kiedy opowiadam o świecie innych, brakuje mi słów, nie mam języka. Brakuje słów pojedynczych i brakuje słów połączonych w zdania dla opisu zjawiska, które tu, wokół, nie występuje. A jeśli z trudem znajduję słowo, to ono – skoro nowe – albo jest puste, bo nie kojarzy się, nie ma swojego ciężaru, albo jest pełne, ale obciążone nieznaną treścią – niesie nieprzyswojone znaczenie. A skróty myślowe, niedopowiedzenia – zrozumiałe w danym kontekście kulturowym, kompletnie hermetyczne w innym? Co z nimi zrobić?
Czym jest słowo?
Patańdźali, mistrz jogi, zapisał, że słowo jest jak Iśwara – jest jednym i wieloma zarazem. Słowa niosą wieloznaczenie. A ta wielość wynika, także, z różnego czasu i różnego miejsca. Dla przykładu, kiedy mówimy o rzeczy, opisujemy jej cechy – w danym miejscu i czasie. Ale one są zmienne – inaczej się jawią w innym miejscu i w innym czasie. Słowo (dźwięk napełniony wieloznaczeniem) stwarza, tworzy i przetwarza nasze rozumienie rzeczywistości.
Przekładanie idei Wschodu na język Zachodu bywa niemożliwe, czasem przybliżone, najrzadziej jednoznaczne
Słowo przemienia się w rzecz. Nabiera jej cech i zamienia się z dźwięku w materię. Słowo jest wszystkim i wszystko jest słowem. Bo bez słowa (nazwania) nic nie istnieje. Słowa są kluczem do rozumienia i przeszkodą w pojmowaniu. Chcąc nazwać materię, tworzą inną wartość – materię przybliżoną, zamienioną w słowo.
Przetłumaczanie
Świat pomieszanych kultur, świat przekładanych języków, świat uniformizującej myśli. Czym jest przekład? Najogólniej: próbą odnalezienia słów niosących bliźniacze znaczenie (zawsze jest to bliźniactwo dwujajowe) dla wyrażenia sformułowanej myśli.
Język to pierwsza trudność. A druga, znaczniejsza, to odwzorowanie/przełożenie/przybliżenie choćby kontekstu. Każda translacja musi być zawsze obarczona skuchą, która wybija przemiennie z co najmniej trzech źródeł. Dwa już wspomniane to słowo i kontekst, a trzecie – źródło skuchy nie-do-uniknienia – to kod interpretacyjny. A zatem myśl w przekładzie jest zawsze zniekształcona, nigdy ocalona. Kłamie się kombinacją skuch, a czytelnik, całkiem prawomocnie, nakłada na nią swoje rozumienie tekstu. Wyjścia nie ma. Chyba trzeba przystać na życie w skłamanych myślach, ułożonych w wielkie stosy.
Przekładanie tekstów odległych językowo i kulturowo jest jak poszukiwanie własnego neologizmu dla obcego, z trudem odgadniętego. Bo różna, całkiem odmienna struktura języka generuje różne, całkiem odmienne myślenie. I odwrotnie: inne kategorie myślenia kodyfikują inną strukturę języka. Język i myślenie przenikają się wzajemnie i wklejają się w siebie, tworząc osobność.
Ireneusz Kania, tłumacz odległych (nam) kulturowo tekstów, podaje przykłady z poezji sanskryckiej Bhartryhariego. Zawiera ona częstokroć podwójne sensy. Na jednym poziomie interpretacyjnym tekst może być czytany jako obraz mistyczny, na innym, równoległym – jako zapis miłości zmysłowej. Bo poeta tak przemyślnie układał strofy pełne słów wieloznacznych.
– A zresztą – mówi Ireneusz Kania – granica między mistycyzmem a zmysłowością jest w tamtej kulturze dość miękka i takiego wiersza nie można jednoznacznie przetłumaczyć. Więc ja te teksty uzupełniałem komentarzem. Poeci sanskryccy lubowali się w tego typu dwuznacznych zabawach. To wywodzi się z kultury indyjskiej, która szukała syntezy, szukała zasady jedności ontologicznej. Nie było tam żadnej opozycji: duch – materia. To właśnie z tej intuicji przedfilozoficznej wywodzi się pogląd niedualistyczny, opozycyjny wobec podstawowej bazy dla myślenia filozofii zachodniej.
W gramatykach także ukryta jest filozoficzna odmienność. Mimo że i łacina, i sanskryt wyszły z tej samej kolebki indoeuropejskiej (wiele słów jest opartych na tych samych korzeniach, oba są językami fleksyjnymi), myślenie w nich mieszkające jest inne. Bo i składnia zdania jest różna. A co z czego wynikło, co było pierwsze, a co jego następstwem – zgadnąć nie możemy.
Petrus litteram scribit – Piotr pisze list. Podmiot, sprawca czynności, jest na pierwszym miejscu. W tym prostym zdaniu dostajemy pełną wizję świata. Ja jestem tym, który coś robi, a wszystko poza mną jest przedmiotem mojego działania. Czynność jest łącznikiem między sferą podmiotową i przedmiotową. Ja jestem obdarzony najmocniejszym bytem! Wszystko inne jest drugorzędne. W sanskrycie natomiast zdecydowanie częściej pojawia się strona bierna. Podmiot rzadko stoi na pierwszym miejscu. Często występuje jako podmiot domyślny, w narzędniku. Maja tat kariate – Mną to jest robione. Nie można powiedzieć zdania: Aham… – Ja… (…)
W podróżowaniu: my i oni, ja i oni
Kiedy podróżujesz ze sobą tylko, kiedy nie jesteś w aktywnej relacji z drugim, kiedy nie przeglądasz się swoimi myślami i zachowaniami w jego lustrze, wtedy powoli, w dniach się to dzieje, znikasz dla siebie samej. Przestajesz się sobą troszczyć, przestajesz siebie w pewnym sensie zauważać. I to jest niezwykle cenne doświadczenie, bo nie widząc siebie, widzisz wyraźniej to, co obok. Przestajesz być ważna, tracisz siebie, ale jest to utrata nader wyzwalająca. Teraz, sądząc, że cię właściwie nie ma, możesz oglądać świat do woli. Nie przepuszczasz go przez filtry własnego ego, bo ono szczęśliwie zostało prawie całkiem wyciszone i jesteś tylko obserwatorką. (Siebie także czasem obserwujesz, tylko obserwujesz). I wtedy świat ci się odsłania w całkiem innej figurze. Odkrywasz go takim po raz pierwszy.
Najbardziej podstawowe rozdzielenie w naszym umyśle, które jest wspólnym mianownikiem dla całej naszej kreacji intelektualnej i które upośledza nasze duchowe odczuwanie, dotyczy podziału na ja i inni. W tej dualności najwygodniej jest mieszkać człowieczemu ego. Bo ego zajmuje się nieustającym dzieleniem na to, co jest mną i co mną nie jest; co do mnie należy i czego nie mam; na to, z czym się utożsamiam i od czego się odżegnuję. Takie jest pojmowanie tego, co na zewnątrz. Ale ono w każdej chwili przekłada się także na rozumienie siebie, swojej własnej istoty. Ego zasilone światem zewnętrznym układa nasze cielesne i mentalne odczuwanie, kieruje naszym byciem w czuciu. I ani przez chwilę nie pozwala się nam uwolnić od swojego opresywnego zarządzania.
Spadkobiercy filozofii wschodniej są mniej indywidualni, mniej osobni niż potomkowie tych, którzy czerpali z kulturowego kręgu judeochrześcijaństwa
Spadkobiercy filozofii wschodniej są mniej indywidualni, mniej osobni niż potomkowie tych, którzy czerpali z kulturowego kręgu judeochrześcijaństwa. Ciągle – i to nie jest w ogóle źle, tylko jest – żyją w grupowym świecie, w zbiorowym odnoszeniu się do świata, w którym podział na dwa jest mało lub mniej wyraźny. (Ciągle, bo mieszanie się światów wartości jest procesem obecnym). Tak zwany westerner w nie swojej przestrzeni kulturowej cofa się w kąt udomowiony (najczęściej specjalnie dla niego przygotowany) i chyłkiem, z niepewnością, podpatruje; albo unosi się obok i protekcjonalnym okiem wyraża opinię.
Czyż nie nadszedł już czas, żebyśmy swoje istnienie na Ziemi pojmowali jako wspólne, równoległe, tak samo uprawnione? Żebyśmy zauważyli, że niezależnie od kulturowych różnic tworzymy jedność człowieczą? Przecież w istocie naszej jesteśmy tacy sami wszędzie. A to, co nas różni, powinno nam się jawić tylko jako inny kolor i fason naszej człowieczej garderoby.
Można dzielić świat na to, czego chcemy i czego nie chcemy, ale można też widzieć w nim nieustający proces zmian i bezgraniczną czystość zjawisk. A kiedy ten świat dualizujemy, powołujemy odrzucenie i chcenie. Ta postawa wynika z przekonania o jedynym w swoim rodzaju ja. I uruchamia błędne koło cierpienia. Wewnętrzne przeobrażenie jednostki, rezygnacja z przywiązania do zjawisk, zrozumienie ich nietrwałości – to pragmatyczne antidota na cierpienie.
Zamiast gaszenia bólu psychicznego tabletką buddyzm proponuje pracę nad sobą. Pracę nad własnym umysłem i uwolnienie się od wszystkich negatywności, które umysł ten potrafi wyprodukować: od pożądania, nienawiści, zazdrości, dumy – od tych wszystkich emocji i reakcji, które przeszkadzają. Umysł umożliwia nam poznanie samego siebie, swojej ostatecznej natury. Wówczas znika nieświadomość, doświadczamy przebudzenia. (…)
Tenzin, mniszka, siostra
Do Tenzin wracam od dziewięciu lat. Nasze spotkania są podobne tu, w McLeod. Inaczej nasycona była wspólna podróż do Spiti. A tu jest zwyczajnie. Stukam we framugę jej klasztornego pokoju, drzwi są otwarte, przesłonięte tylko płócienną kotarą, słyszę come in, zsuwam sandały, wchodzę (zawsze z przypomnieniem, że jestem taka duża, za duża) i wpadam z radością w czarne oczy Tenzin.
Potem jest mleczna herbata bez cukru (Tenzin pamięta), herbatniki, za które dziękuję, orzeszki albo migdały, które przyniosłam, i chwila ciszy. Siedzimy na łóżku Tenzin, obie z nogami przy sobie, obie lekko przykulone, pijemy czaj i nadal milczymy. Takie powolne wnikanie we wspólność, na różnych poziomach. Tenzin zaczyna rozmowę – zawsze podobnie: How is Kuba? How is Adam? Are his eyes OK? Ja odpowiadam, pytam o nią, o apa Sonam, Phuntsok i Dikit w Spiti.
Zaczynamy rozmawiać. Nigdy o sprawach tego świata. Tenzin niewiele o nich wie, choć wie, że są – ale nie one wypełniają jej bycie. Sprawy tego świata należą do ludzi świeckich. Oni mają pieniądze i władzę, którymi chcą wpływać na to, co i jak w świecie się układa.
– Ja jestem zwykłą mniszką. Moje życie jest cenne, bo jestem człowiekiem. A ile spośród istot czujących odradza się jako człowiek? Poświęcam więc je temu, co uważam za najlepsze: dharmie. Do końca tego życia będę pracowała dla klasztornej sanghi. Każdego ranka budzę się z myślą o dobrej motywacji dla dnia, który nadchodzi. Przez cały dzień pamiętam o niej. A przed zaśnięciem sprawdzam, co mi się udało, a czemu nie sprostałam. Czuję się wolna w klasztorze. Wolna od kołowrotu pragnienia, nienasycenia i znów pragnienia. Staram się żyć w akceptacji i nieprzywiązaniu. (…)
Znowu wyjeżdżam z klasztoru Thosamling. Po wielu tygodniach ciszy wokół, niemówienia własnego, skupienia nad wszelkim, pisania tej książki. Niosę wyobrażoną obawę przed światem, do którego wracam. Czuję siłę obrony przed wyobrażeniem i gotowość sprostania. Zabieram nasycenie dobrem. Zamykam drzwi pokoju. Przesuwam wiadro wypełnione piaskiem, na którym ułożone są krótkie, plastikowe rurki. To miejsce dla mrówek. Sangmo tak wymyśliła. Żeby im nikt nie przeszkadzał, żeby czuły się bezpiecznie.
Tytuł od redakcji
Przeczytaj też: Kołakowski i jego Chrystus
Ta wschodnia antropologia może po części koresponduje z postrzeganiem relacji między ludźmi do których wzywa papież Franciszek. Mniej indywidualizmu, egoizmu, skupianie się na sobie do pewnego stopnia przydałoby się każdemu. Chociaż zupełne pogodzenie wschodniej i judeochrześcijańskiej wizji człowieka wydaje się niemożliwe. To co u nas jest zaletą dla Wschodu jest przeszkodą. Cała nasza eschatologia, pojęcie osoby, godności człowieka, praw człowieka oparte są na indywidualnej podmiotowości.