Jesień 2024, nr 3

Zamów

Zbigniew Mentzel: Fałszywe węzły

Widok bramy Uniwersytetu Warszawskiego od strony uczelni, z prawej stoi skuter „Wiatka”, rok 1963. Fot. Zbyszko Siemaszko / NAC

Pierwsze semestry na uniwersytecie przyniosły mu ciężki zawód erotyczny. Nie, nie chodziło o dziewczyny, których, oczywiście, była na jego wydziale większość. Chodziło o atmosferę, o pewien szczególny rodzaj zmysłowych przeżyć związanych z samym faktem studiowania.

Przedpremierowy fragment nowej powieści „Krzycz! Teraz!”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Znak

Na pierwszy dzień października, początek roku akademickiego, Miłosz czekał tak, jak w dzieciństwie na pierwsze zarzucenie wędki, na pierwsze branie, na pierwszą złowioną rybę. Już sama nazwa budynku, w którym miała się odbyć inauguracja – AUDITORIUM MAXIMUM – przeszywała go znajomym dreszczem. A kiedy zobaczył Aulę im. Adama Mickiewicza, miał niemal pewność, że wysłuchany w tym amfiteatrze wykład monograficzny z historii literatury zapamięta do końca życia.

Wykład się opóźniał. Dopiero kiedy minął kwadrans, słynny „kwadrans akademicki”, na katedrze pojawił się Dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, niedawno mianowany na to stanowisko.

„Nadęty kurdupel” – pomyślał o nim Miłosz. Dyrektor spojrzał na żyrandol wiszący mu nad głową, odchrząknął i zaczął recytować polską poezję patriotyczną. Recytował jak nakręcony, wiersz po wierszu, w przerwach między jednym a drugim wtrącając krótkie zdania: „Ten poemat to płomienny apel do narodu”, „Wiersz jak rozżarzona pochodnia”, „Takiej pochodni nie wolno jest nam zdusić” i temu podobne. Po godzinie, kiedy Miłosz konał z nudów, Dyrektor powiedział:

– Pewnie dziwicie się, że znam na pamięć tyle wierszy. Powiem wam dlaczego. Dlatego, że ja kocham  p o e z j o.

Wykład był skończony.

Długo nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że najważniejszą osobą w Instytucie został ktoś taki jak Dyrektor? Dlaczego dziekanem wydziału był Docent bez żadnego naukowego dorobku? Nie znał nikogo, kto by mu wyjaśnił, że w życiorysach wszystkich tych ludzi powtarza się złowroga data „1968”

Zbigniew Mentzel

Udostępnij tekst

Miłosz, któremu siostra opowiadała o ekscentrycznych profesorach uniwersytetu, naśladowanych przez studentów i uwielbianych przez kochające się w nich skrycie studentki, długo nie mógł zrozumieć, jak to się stało, jak do tego doszło, że najważniejszą osobą w Instytucie został  k t o ś  t a k i  jak Dyrektor? Dlaczego dziekanem wydziału był z kolei Docent bez żadnego naukowego dorobku, znany za to w całej Polsce jako ekspert teleturnieju „Wielka Gra”? I skąd się wzięli ci przypochlebni asystenci Dyrektora, którzy nosili za nim parasol, a nawet wędki, bo Dyrektor od lat zawzięcie łowił ryby i różne swoje artykuły w gazetach podpisywał pseudonimami „Leszcz”, „Ukleja”, „Wzdręga”?

Miłosz nie znał jeszcze nikogo, kto by mu wyjaśnił, że w życiorysach wszystkich tych ludzi powtarza się złowroga data „1968” i że ich kariery mają początek w przemówieniu Władysława Gomułki o profesorach „sączących wrogie poglądy polityczne w umysły młodzieży” i innych pracownikach naukowych, którzy z powodu swego obcego pochodzenia są w Polsce zbędni, tam, gdzie „afirmacja narodowa jest niezbędna”.

Pierwsze semestry na uniwersytecie przyniosły Miłoszowi ciężki zawód erotyczny. Nie, nie chodziło o dziewczyny, których, oczywiście, była na jego wydziale większość. Chodziło o atmosferę, o pewien szczególny rodzaj zmysłowych przeżyć związanych z samym faktem studiowania, o moc podniecającą, jaką na seminariach i konwersatoriach dawać miały namiętne dyskusje, długo później rozpamiętywane.

O święta naiwności! Na zajęciach Miłosz podpisywał listę – jestem, jestem – zdobywał zaliczenia, zdawał egzaminy. Powoli wypełniał się jego indeks z rotą ślubowania na stronie pierwszej:

„Z pełnym poczuciem odpowiedzialności będę zdobywał jak najlepsze przygotowanie do przyszłej pracy dla Polski socjalistycznej”.

Po niedługim czasie Miłosz na uczelni tylko w jednym miejscu czuł się naprawdę dobrze. Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Czytelnia Główna. Sala Katalogów. Tak, Salę Katalogów, salę z wiecznie skrzypiącą podłogą polubił najbardziej, tam wracała mu namiętność do lektur.

Setki, może tysiące drewnianych szufladek rozmieszczonych alfabetycznie na regałach przypominały mu znaną z fotografii aptekę dziadka i jego kaligraficzne pismo. W każdej z szufladek, które na froncie miały litery (od A-Ab do Ż-Ży) znajdowało się po kilkadziesiąt kart bibliotecznych z opisem książek. Niektóre karty były już pożółkłe ze starości, pochodziły z dziewiętnastego wieku. Tym kartom przyglądał się ze szczególną uwagą. Zapisywał nazwiska autorów i tytuły, a potem wypełniał rewersy, wkładał je do specjalnej skrzynki i czekał, aż miły, chudziutki bibliotekarz wyda mu przywiezione z magazynu książki i będzie mógł rozłożyć je przed sobą na stole w czytelni głównej.

Jakie książki zamawiał?

„Raporty warszawskich oberpolicmajstrów”, „Kronika klęsk elementarnych”, „Zielnik czarodziejski to jest zbiór przesądów o roślinach”, „Historia okulistyki w dawnej Polsce”, „Kanalizacja m. Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą”, „Wit Stwosz. Rzeźbiarz chorób skórnych”, „Zagadnienie żebractwa”, „Podręcznik higieny wojskowej dla oficerów i podchorążych…”.

Nikt chyba, poza nim, tych książek już nie czytał. Ale bibliotekarz podawał mu je z życzliwym uśmiechem i kiwał głową, pełen aprobaty dla takich osobliwych zainteresowań. Miłoszowi zdawało się, że żadna z jego lektur nie pójdzie na marne, że wszystkie do czegoś w końcu będą mu przydatne, że w każdej znajdzie ważną dla siebie wiadomość. Ale coraz częściej przychodziło mu na myśl, że czytając właśnie takie książki, staje dziwakiem, kimś oderwanym od rzeczywistości, nikomu niepotrzebnym, zbędnym. Po latach Miłosz będzie prawie pewny, że gdyby mając dziewiętnaście lat, zamiast wszystkich swoich fanaberyjnych lektur przeczytał jedną, jedyną książkę –„Zniewolony umysł”, jego życie potoczyłoby się inaczej.

 *

Kiedy na początku lat siedemdziesiątych odszedł Władysław Gomułka, przyszedł Edward Gierek, cenzura na krótki czas zelżała, do Polski dotarły importowane z Zachodu swetry i cytrusy, na placu Zbawiciela w nowym sklepie rybnym można było kupować krewetki i langusty – w Instytucie zmieniło się niewiele. Dyrektorem po staremu był nadęty kurdupel kochający  p o e z j o , a dziekanem – ekspert teleturnieju „Wielka gra”, którego kolega nazywał „towarzyszem majorem” (Miłosz nie wiedział, czy robi to dla żartów), i który do pracy przyjeżdżał samochodem marki BMW.

Jedynie wśród asystentów pojawiły się dwie nowe osoby. Zajęcia z gramatyki historycznej języka polskiego zaczęła prowadzić młoda Doktorantka. Przedstawiła się studentom ubrana w krótką spódnicę i obcisłą bawełnianą koszulkę z napisem SEX – BREAKFEST OF CHAMPIONS. Kiedy odwrócona tyłem zamaszyście wypisywała na tablicy cząstki słowotwórcze znajdujące się przed rdzeniem i po rdzeniu wyrazu:

Prefiks SIE

Sufiks UCH –

jej spódnica unosiła się, odsłaniając zgrabne uda. Doktorantka wyglądała zmysłowo, ale kompetentnie. Miłosz czuł, że gdyby nie była kompetentna, nie byłaby też tak zmysłowa.

Po latach będzie prawie pewny, że gdyby mając dziewiętnaście lat, zamiast wszystkich swoich fanaberyjnych lektur przeczytał jedną, jedyną książkę –„Zniewolony umysł”, jego życie potoczyłoby się inaczej

Zbigniew Mentzel

Udostępnij tekst

Nowe zajęcia z historii kultury poprowadził z kolei Magister, o którym chodziły słuchy, że skończył dwa fakultety, został asystentem znanego profesora i ze swoją inteligencją już dawno powinien być po doktoracie, ale w marcu 1968 roku go aresztowano i z szybką karierą naukową musiał się pożegnać. Podobno w areszcie napisał donos na kolegów, „memoriał” o środowisku warszawskiej inteligencji, do którego trafił z prowincjonalnego miasta. Wypuszczony na wolność, przez kilka lat pracował jako korektor, a teraz wracał na uczelnię, żeby c o ś  udowodnić i – jak sam mówił – z m u s i ć  i c h, żeby go przyjęli do partii.

Magister był szczupły, krótko ostrzyżony, pewny siebie, nawet nonszalancki i chyba właśnie to sprawiało, że podobał się studentkom, także tym, które traktował z lekceważeniem, a nawet po chamsku, klepiąc je na korytarzu po pupach. Na zajęcia Magistra chodziła studentka, której królewskie imię los połączył z nazwiskiem pozbawionym majestatu. Nieszczęsna Elżbieta Poszwa w milczeniu znosiła niewybredne żarty, jakie ją co tydzień spotykały.

– Może to od pani Poszwy dowiemy się, co sądzi o tej sprawie… – mówił rozbawiony Magister. 

– A więc pani Poszwa uważa…

– Ja bym jednakowoż skłonny był polemizować z panią Poszwą…

Tak, nie ulegało wątpliwości, że wobec Elżbiety Poszwy Magister zanadto sobie pozwala. Uchodziło mu to jednak bezkarnie. Jego zajęcia przeniesiono wkrótce do największej sali Instytutu, ale i ona z trudem mieściła wszystkich chętnych. Był naprawdę inteligentny. Lubił popisywać się erudycją, rozprawiając na różne tematy swoim nosowym, starannie modulowanym głosem. I to jego słynne: „tout court! Tout court” – wtrącane jakby od niechcenia z triumfalnym uśmieszkiem.

Magister zaczął pisać pracę doktorską o filozofie, pisarzu i krytyku polskim z przełomu XIX i XX wieku, który do końca krótkiego życia nosił hańbiące piętno płatnego konfidenta carskiej Ochrany. Kiedy Miłosz poznał fragmenty tej rozprawy, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że są tam aluzje do osobistej sytuacji autora. Zauważał on, na przykład, że człowieka szantażowanego przez władze śledcze można zmusić do pisania, ale nie można go zmusić, żeby pisał  d o b r z e . Czy miał na myśli także siebie i swój „memoriał” napisany w areszcie?

Na pierwszych zajęciach Magister zapowiedział dyskusję o artykule filozofa zatytułowanym „Kultura i życie”. Miłosz przeczytał go z wielką ciekawością. Chyba każdemu, kto tak, jak on, rozczarowany był swoim życiem, a zwłaszcza studiami, otuchy dodawać musiały trzy ostatnie zdania:

„Głębsze od wszelkich ujawnionych głębi, szersze i bardziej tajemnicze jest życie. Nie mierzmy go tylko swym znużeniem i nudą. Będzie ono większe od naszych przewidywań. Nie skazujmy więc wielkości w sobie na rolę nieziszczalnych marzeń”.

Miłoszowi artykuł ten przypominał akt oskarżenia. Filozof oskarżał współczesną sobie kulturę (a zwłaszcza literaturę) o brak powagi i godności, o nieszczerość i cynizm, pisał o jej niemowlęcej nieporadności połączonej z niedołęstwem starości, o rezygnacji z rzeczywistości. Tekst powstał w roku 1905 i Miłosz liczył, że dyskusja na zajęciach Magistra pozwoli mu zrozumieć, co jego treść oznacza  d z i s i a j, czym teraz jest polska kultura odniesiona do życia, ale nie do potocznej prawdy codzienności, tylko do życia, o którym się marzy, które powinno być inne niż jest. W kulturze „swoboda niezupełna staje się brakiem wszelkiej swobody” – od tego zdania filozofa dyskusja mogłaby się rozpocząć.

Wesprzyj Więź

Ale Miłosz szybko przekonał się, że o tym akurat Magister zasadniczo nie chce dyskutować, że to on właśnie rezygnuje z rzeczywistości, że liczy się dla niego tylko
t e o r i a. Kiedy mówił: „Skuteczny ruch myśli, który w porządku odnajduje chaos, a w chaosie porządek, spojrzenie, które w przypadkowym pozwala ujrzeć konieczne, w koniecznym zaś przypadkowe, postawa, która jednoczyć będzie to, co rozdzielone, ze świadomością, że rozdziela także to, co zjednoczone…” – kiedy Miłosz słuchał tych retorycznych popisów, przypominały mu się oglądane w dzieciństwie fałszywe węzły. Kunsztowne, mocno na pozór zaciśnięte węzły, które znikały ze sznurka za jednym pociągnięciem obu jego końców. 

Wychodził z zajęć Magistra, mając pustkę w głowie.

Przeczytaj też: …będą mieli Polskę bez Żydów. Taką Polskę, o jakiej marzyli

Podziel się

3
Wiadomość