Wiosna 2025, nr 1

Zamów

Czy słyszysz głosy?

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Co mógł słyszeć ktoś piszący – jak ja teraz – artykuł w swoim mieszkaniu, na czwartym piętrze kamienicy, jeśli był akurat rok 1927? Kataryniarza, trzepanie dywanów, człowieka ostrzącego po podwórkach noże, praczkę wyśpiewującą w suterenie „Ta mała piła dziś i jest wstawiona”?

„– Jeśli chodzi o duchy – zacząłem – sytuacja jeszcze się nie wyklarowała. Natomiast mamy inną ciekawostkę. Panna Wierzchoń słyszała głosy.

– Głosy? – Zosia aż usta otworzyła, tak była zdumiona.

– Jak święta dziewica Joanna d’Arc – dodałem.

– Pani ma halucynacje słuchowe? – rzeczowo zapytał Antek. – Coś niecoś na ten temat czytałem, ponieważ w przyszłości zamierzam zostać lekarzem”1.

Sięgnięcie po jedną z pokoleniowych lektur dzieciństwa, czyli cykl powieści Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku, jest dzisiaj doświadczeniem bolesnym. Piotr Łopuszański w książce Pan Samochodzik i jego autor trafnie to wyraził: „ten zakompleksiały, chcący wszystkim imponować, mocno infantylny i komunizujący bohater stał się idolem młodych czytelników od lat 60. po dzień dzisiejszy. Jak to się stało?”2. Jeśli dobrze pamiętam, te cechy bohatera przyjmowało się wówczas bezrefleksyjnie – dopiero po latach oko potyka się a to o zdanie na temat jego przynależności do ORMO, a to o groteskowe diatryby antyfeministyczne. Z kolei mocno przecenialiśmy wtedy wiedzę historyczną (a już na pewno robili to nasi rodzice), propagowaną jakoby w zręcznej formie – w książkach Nienackiego roi się od błędów i przeinaczeń.

Wszystkie te wady zawiera niestety również Niesamowity dwór, który – pamiętam – czytałem z wypiekami na twarzy. A jednak zdarzają się w nim lepsze momenty, jak ten dialog o „słyszeniu głosów”. Rzecz jasna, skojarzenia, które dzisiaj we mnie budzi, mają niewiele wspólnego z tym, co przeżywałem jako młodociany entuzjasta cyklu.

Żyjąc w cywilizacji obrazkowej, przywykliśmy do tego, że przeszłość można zobaczyć na fotografiach. Zdjęcia nieżyjących krewnych, przyjaciół, przodków ozdabiają nieraz ściany naszych mieszkań. Mocniejsze wrażenie robią filmy z nimi. Ale dopiero głos osoby zmarłej budzi silne bicie serca. Kogoś już nie ma, a taśma magnetofonowa, woskowa płyta albo cyfrowy rejestrator dźwięku sprawia, że ów ktoś znowu do nas mówi.

W swoim komputerze mam plik mp3, na którym matka opowiada mi o przeszłości naszej rodziny; odkąd odeszła półtora roku temu, nie mam odwagi go uruchomić. Wśród pozostałych po rodzicach taśm magnetofonowych powinna być jedna, z której korzystał mój nieżyjący od dawna ojciec, ucząc się… węgierskiego: pamiętam, jak zamykał się w gabinecie i odczytywał do mikrofonu teksty z podręcznika, naśladując niełatwą wymowę tego języka. Aż umieściłem ten motyw w jednej ze swoich książek: jakkolwiek nie zidentyfikowałem jak dotąd, która to szpula, wyobrażenie, że usłyszę głos ojca mówiącego do mnie trzydzieści kilka lat po śmierci coś, czego nie rozumiem, budzi lekki dreszcz.

Dubbing to, jak sobie wyobrażam, praca fascynująca, ale wymagająca od aktora radykalnej pokory: nasz głos odrywa się ostatecznie od twarzy, od osoby i zaczyna należeć do kogoś innego

Jerzy Sosnowski

Udostępnij tekst

Oczywiście, że na tę sprawę uczuliła mnie praca w radiu. Zaczęło się od sygnału popularnej audycji w Jedynce, który nadawano w niezmienionej formie przez kilka dekad po śmierci Tadeusza Nowickiego, wypowiadającego w nim słowa: „Muzyka i aktualności”. Nieco później zafascynowała mnie świadomość, że nie tylko ludzkie głosy, ale i dźwięki codzienności, jeśli nie zostały zarejestrowane, wymykają się naszej pamięci. Jak brzmiała ulica w czasach, gdy przejeżdżały nią dwusuwowe syrenki i wartburgi, a węgiel transportowały wozy konne? Przecież inaczej, radykalnie inaczej, niż dzisiejsza Marszałkowska.

Co mógł słyszeć ktoś piszący – jak ja teraz – artykuł w swoim mieszkaniu, na czwartym piętrze kamienicy, jeśli był akurat rok 1927? Kataryniarza, trzepanie dywanów, człowieka ostrzącego po podwórkach noże, praczkę wyśpiewującą w suterenie „Ta mała piła dziś i jest wstawiona” z repertuaru Zuli Pogorzelskiej? Znalezienie pliku audio z którymkolwiek z tych dźwięków jest dzisiaj jak odkrycie skarbu.

*

Jerzy Stuhr, z który miałem zaszczyt kilka razy rozmawiać, opowiadał mi, że przez ładnych parę lat podczas spotkań z publicznością regularnie słyszał prośbę: „Niech pan coś powie głosem Osła”. Genialny dubbing Shreka sprawił, że kreacja Osła zdominowała na pewien czas w oczach, a raczej w uszach wielu widzów inne dokonania tego genialnego aktora. Stuhr, podobnie zresztą jak Eddie Murphy (podkładający głos Osła w oryginalnej wersji amerykańskiej), mógł do tego podchodzić z humorem, bo jest przecież artystą doskonale znanym. Z pewnym niepokojem pomyślałem jednak, że nie mam pojęcia, kto właściwie odpowiada za charakterystyczne kwakanie Kaczora Donalda z czasów mojego dzieciństwa (aż sprawdziłem: przez blisko 50 lat niejaki Clarence Nash) ani za popiskiwanie Bolka i Lolka.

Dubbing to, jak sobie wyobrażam, praca fascynująca, ale wymagająca od aktora radykalnej pokory: nasz głos odrywa się ostatecznie od twarzy, od osoby i zaczyna należeć do kogoś innego. Starsi czytelnicy pamiętają może jeszcze swoje zakłopotanie, gdy na ekranach telewizorów pojawiał się w latach 70. Zdzisław Tobiasz i nie wyglądał jak Soames z Sagi rodu Forsyte’ów. Albo zdziwienie, gdy uświadamiali sobie (raczej później niż wcześniej), że stylowy głos Georges’a Descrières’a, grającego tytułową rolę w popularnym serialu Arsène Lupin, to tak naprawdę głos Wojciecha Pokory.

Skoro już o tym mowa: mniej więcej w tej samej zamierzchłej epoce razem z rówieśnikami oglądałem z zapartym tchem niemiecko-jugosłowiańskie filmy o Winnetou. Zwiedziony sentymentem (sentymenty zwykle zwodzą…) usiadłem pewnego dnia przed telewizorem, żeby obejrzeć pokazywany na jakimś kanale ze starymi filmami Winnetou i Apanaczi. Wydawało mi się oczywiste – nawet się nad tym nie zastanawiałem – że Pierre Brice przemówi, jak niegdyś, głosem Andrzeja Antkowiaka albo Jerzego Molgi. Tymczasem zaprezentowano oryginalną, to jest niemiecką wersję językową (w której Brice’a, przecież Francuza, dubbingował Thomas Eckelmann).

Przez pierwsze minuty emisji starałem się przyzwyczaić do niespodziewanych głosów; usiłowałem też nie dostrzegać śmieszności konwencji, która na przełomie lat 60. i 70. była dla mnie przezroczysta, a teraz zwracała uwagę. Dzielnie zniosłem, kiedy Winnetou i Old Shatterhand zsiedli na jakimś pustkowiu z koni i starając się ukryć NA POZBAWIONEJ WSZELKICH OSŁON równinie, biegli z karabinami w przykucu, jaki dobrze pamiętam w wykonaniu własnym i moich kolegów z podwórka (do tego momentu nie uświadamiałem sobie, skąd wzięliśmy ten dziwaczny krok). Ale kiedy Winnetou, a może jego przyjaciel, wycelował swój karabin w jakiegoś kowboja i krzyknął: Hände hoch! – oczywiste w Polsce skojarzenie sprawiło, że zataczając się ze śmiechu, wyłączyłem telewizor. „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi…”

*

Kreskówką, którą oglądało się w naszym dzieciństwie z entuzjazmem, był – z braku filmów Disneya, pokazywanych przez telewizję tylko na święta Bożego Narodzenia i czasem na Wielkanoc – radziecki Wilk i zając. Niedawno, surfując po internecie, natknąłem się przypadkowo na opowieść o aktorach, którzy udzielali głosu obu bohaterom. Kto krzyczał: „Nu, zajac, pogodi!”, a kto w sytuacji zagrożenia wydawał z siebie piskliwe: „Łoj!”?

Odcinków serii powstało niewiele: do dziś – po 2005 r. postanowiono ją wskrzesić – dwadzieścia; z tym że do momentu, kiedy jako nastolatek zacząłem gardzić filmami animowanymi, nakręcono ich raptem dziesięć. Ten czas pogardy mam już za sobą: to chyba w którejś powieści Chandlera pada zdanie, że mężczyzna w młodości pali fajkę, bo nie stać go na papierosy (realia z lat trzydziestych), potem już może sobie pozwolić na papierosy, a kiedy już naprawdę dojrzeje, spokojnie sięga znowu po fajkę. Z kreskówkami jest podobnie… W każdym razie do zdubbingowania Wilka planowano pierwotnie zaprosić Władimira Wysockiego, ale pod koniec lat 60. władze ZSRR traktowały go już jako element politycznie niepewny. Zwiększanie jego popularności przez udział w przedsięwzięciu, które miało przykuwać do telewizorów najmłodszych obywateli imperium, uznano za zły pomysł. W ten sposób rola trafiła do Anatolija Papanowa, a Zającowi głosu użyczyła Klara Rumianowa.

Czterdziestoletnia (w chwili nagrywania pierwszego odcinka) Rumianowa, mając naturalną, nieco piskliwą barwę głosu, grywała wprawdzie w filmach aktorskich, ale była przede wszystkim aktorką dubbingową, specjalizującą się w udźwiękowianiu postaci rozmaitych zwierzątek. Tymczasem starszy od niej o siedem lat Papanow, weteran i inwalida wojenny, występował na deskach teatralnych, grał w głośnych filmach (jak Człowiek znikąd, Żywi i martwi czy Nikt nie rodzi się żołnierzem) i użyczenie głosu Wilkowi po prostu MUSIAŁ traktować jako działalność całkowicie poboczną. Zresztą, kreując Wilka, nie zaprzestał swojej – jak z pewnością o tym myślał – głównej pracy; widzimy go między innymi w cenionym także u nas Dworcu białoruskim, melodramacie z 1970 r. Nic dziwnego, że kiedy dwadzieścia cztery lata po śmierci, w 2001 r., znalazł się na rosyjskim znaczku pocztowym, w tle jego portretu zamieszczono kadr z jakiegoś filmu wojennego (którego nie umiem rozpoznać).

„Największą jego rolą była jednak ta, w której w ogóle nie pokazał swojego oblicza – w kreskówce Wilk i Zając” – stwierdza niebezpodstawnie polska Wikipedia. Wikipedia rosyjska niby inaczej rozkłada akcenty, ale przytacza znamienne słowa aktora: „Wilk przegryzł całą moją biografię”.

Próbuję wyobrazić sobie Papanowa, jak wchodzi pod zimny prysznic, gdzie powali go atak serca (było lato i przerwa w dostawie ciepłej wody, a aktor chciał się odświeżyć po powrocie z planu). Jest rok 1987. Papanow ma na swoim koncie około 50 ról teatralnych, ponad 70 filmowych, prestiżowy tytuł Ludowego Artysty ZSRR… I, niejako przy okazji, szesnaście kreskówek, w których ryczał, powarkiwał i wygłaszał kultową kwestię: „Nu, zajac, pogodi!”. Owszem, dzieciaki go kochały (poniekąd wbrew intencjom twórców, którzy starali się w jego postaci napiętnować postawy „chuligańskie”). Ale czy w ostatnim momencie myślał choć przez chwilę, że był Wilkiem?

Nie wiadomo nigdy, co jest tym najważniejszym, co zrobiliśmy w życiu.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

O ile w ogóle jest coś takiego.

1 Z. Nienacki, Pan Samochodzik i niesamowity dwór, Olsztyn [1993?], s. 69.
2 P. Łopuszański, Pan Samochodzik i jego autor, Warszawa 2009, s. 147.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021.

Podziel się

1
Wiadomość