Zima 2024, nr 4

Zamów

Balkon Mieczyka

O. Michał Zioło

Diabeł, który zestarzał się ze mną, kpi dziś z moich wspomnień. Przecież Mieczyk – mówi – wychodził sobie od czasu do czasu na zwykłego dymka, a ty uwierzyłeś, że ten mały czerwony punkcik papierosa to latarnia nadziei na wzburzonym morzu twojej niepewności, he he.

Mieczyk był moim ojcem i nauczył mnie chodzić. Mówić też mnie nauczył, sadzając przy odbiorniku radiowym z adapterem marki Sonata. Robił to, żeby odurzyć mnie mieszaniną eteru i mowy warszawskiej, na pohybel tej galicyjskiej, która kazała wychodzić na pole, a nie na dwór, prosiła w cukierni o cwibak i kupowała jarzyny na placu. Sam też się uczył – łażąc po pokoju i wychodząc do kuchni po herbatę, przechodził przyspieszony kurs ludzkiego języka dla początkujących: to jest stół, na stole leży chleb, nóż służy do krajania chleba. Wiadomo, ocalał, przeżył wojnę.

Może z tym radiem to lekko przesadził, bo pewnego dnia przyłapał mnie na wtykaniu chlebowych kulek w dziurki tekturowej osłony odbiornika – dla pana, który tam mieszka. Pedagogiem był jednak zawołanym, chociaż w pewnych kwestiach były między nim i matką protokoły rozbieżności. Wiedział, jak pokonać mój lęk przed spotkaniem z klepkami podłogi, bo zderzenia z podłogą bałem się panicznie. Doskonale chodziłem po tapczanie, ale postawiony na parkiecie opadałem od razu na cztery łapy. Oszukał mnie, rozciągając narzutę z tapczanu na podłodze. Zachęcony jego głosem, pobiegłem, przekroczyłem zaczarowaną granicę niby-tapczanu i znalazłem się przy piecu. Dla małego człowieka były to krańce świata. Rozpisuję się o tym, bo bez tych dwóch umiejętności nie byłoby trzeciej, najważniejszej.

Mieczyk pozował na Camusa. Chodził w czarnym garniturze, białej koszuli, do której zakładał wąski krawat. Buty jego były czarne i w szpic, z podkuwką na obcasach, bo ścierał je niemiłosiernie po zewnętrznej stronie. Spodnie wąskie w kostce, opadające wełniane skarpetki. Tak go widzę. Zresztą widzę go oczyma wyobraźni wszędzie, rzucam w snopie światła jego sylwetkę na zliszajowane mury, piwne ogródki, witryny, bo z biegiem lat moja pamięć stała się jak ten rozregulowany aparat fotograficzny w sztuce Cocteau Młodzi małżonkowie z wieży Eiffla, który przekształcił się w projektor.

Ekranem uprzywilejowanym dla tych epifanii jest kamienny balkon zwisający nad ulicą Mickiewicza. To kamienne jaskółcze gniazdo przyklejone było pod wysokim oknem Mieczykowego biura, które zajmował w neobarokowym, objedzonym przez czas budynku austriackiej jeszcze poczty.

Byłem przez niego specjalnie traktowany, bo skąd opiekunka dla mnie? Ale wszystkie fory mają swoje granice, zwłaszcza gdy są nimi rodzicielskie pensje. Pewnego wiosennego dnia wziął mnie ojciec i postawił na kuchennym taborecie:

– Odprawiliśmy twoją pannę – powiedział, patrząc gdzieś w bok na słoik z kawą i drugi, większy, z solą. – Jutro pomaszerujesz dzielnie do przedszkola.

– Jutro wyjdę na pole bez beretu, zaziębię się i umrę – ripostowałem dzielnie, gdy tylko odzyskałem oddech.

Oczyma wyobraźni widzę ojca wszędzie, rzucam w snopie światła jego sylwetkę na zliszajowane mury, piwne ogródki, witryny

Michał Zioło OCSO

Udostępnij tekst

Mieczyk przestał sumować ziarenka kawy z ziarenkami soli i skamieniał. Ale to nie dziecięcy szantaż ze śmiercią w tle zamienił go na chwilę w żonę Lota. Zrozumiał, że pracowite obrządki związane z odpalaniem lampowej nargili marki Sonata, dymiącej drobinami kurzu i poprawną polszczyzną, zakładanie skomplikowanej uprzęży na wiercącego się na wysokim krześle źrebaczka nie dały nic: chłopiec wierny duchom prowincji, jak gdyby nigdy nic, dalej wychodził na pole.

Długo się szło tym polem do przedszkola. Przez biedne centrum, wzdłuż fasad kamieniczek dawnego getta, żeby pchnąć zardzewiałą furtkę i znaleźć się na ganku malowniczego dworku, w którym mieściło się przedszkole, miejsce mojego wygnania. Okna tylnych, przechodnich pokoi wychodziły na plac zabaw zapełniony koślawo pospawanymi huśtawkami i przypominającymi skocznie narciarskie zjeżdżalniami. Okna frontowe, chronione szpadami wschodzących irysów, otwierały się na o wiele ciekawszy świat ulicy Mickiewicza. Ostrożnie i zawsze blisko muru przemykał się nią wygnany ze Lwowa pan Rączkowski, wyrafinowany cukiernik pursang. Kłusował obwieszony brezentowymi ładownicami zawsze spóźniony pan Kłos, zapalony Nemrod. Snuła się, pchając swój żółty śmieciarski wózek, Zosia Bombowa, dawna pacjentka Kulparkowa z rozpoznaniem delirium onirycznego.

Drżenie szyb zwiastowało coś o wiele bardziej pasjonującego niż ocknięcie się Etny – to nadciągał wyładowany węglem do poziomu drugiego piętra, zaprzężony w dwa jabłkowite perszerony wóz Gurazdy. Oczywiście, że do moich medytacji wybrałem te frontowe. Również dlatego, że pojawiające się w ich kadrze wyraziście nakreślone przez historię postaci miały za tło fasadę austriackiej poczty. Wystarczyło podnieść nieco oczy i już ukazywał się balkon i biuro pozującego na Camusa Mieczyka. Założę się jednak, że pochylony nad papierkami nie zadręczał się dylematem z Upadku – czy miałby dość odwagi, zważywszy, że wciąż jeszcze nie umie latać, żeby wyskoczyć z balkonu na ratunek swojemu synowi? Gdyby oczywiście działa mu się jakaś niepojęta i niewybaczalna krzywda.

Nie musiał skakać, gdyż powierzył mnie osobom, którym ufał bezgranicznie. Nie można było ufać inaczej przedszkolankom, w których wszyscy domyślali się na wyrost nieodłowionych wciąż jeszcze przez służby „akaczek”, czyli pań z AK. Długie spódnice, brak pończoch, za to pięknie wywinięte na sfatygowane pionierki białe niczym spadochron Sosabowskiego skarpetki kazały się wiele domyslać.

A jednak coś między nami nie stykało. Siedziałem w oknie, nie jadłem, nie leżakowałem, nie dałem się im tknąć, za to bez końca powtarzałem przykazania Mieczyka-Mojżesza. Pierwsze: nie będziesz miał bogów cudzych przed „akaczkami”. Drugie: nie będziesz z płaczem wzywał imienia Mieczyka na daremno, bo Mieczyk ciężko jak Syzyf pracuje na chleb i odnajduje w tym sens. Trzecie: nie będziesz się dziwił złośliwości rówieśników, bo zawsze w grupie znajdą się tacy, którzy będą cię prześladować bez powodu. Czwarte: unikaj wszelkiej przemocy, nie myśl, że jak kiedyś cierpiałeś, to możesz teraz uderzyć. Piąte: nie zabijaj ludzi dżumą swoich kaprysów. Szóste: nie upokarzaj siebie, myśląc, że ktoś może cię upokorzyć.

Takie oto były pospieszne mądrości Mieczyka, tak pospieszne, że nie zdążył objawić dalszej części swojego dekalogu. Ale trudno mieć do niego pretensje o to, że nie wyłuszczył choćby zasad małżeńskiego pożycia i właśności prywatnej, skoro od 1945 r. wszystko było wspólne, choć państwowe. Zresztą co można wymyślić o 6.30, kiedy przypaliło się mleko i trzeba wychodzić na głodnego do pracy i przedszkola.

A jednak Mieczyk był zawołanym pedagogiem, nie pokpił sprawy i wyciągnął mnie powoli z przedszkolnego autyzmu. Bo twarde prawa Mieczyka prawami, dekalog dekalogiem, ale bez gwarancji prawodawcy na nic prośby i groźby.

A czym jest ta gwarancja? Jest nią bliskość. Bliskość zaś to przeświadczenie, że ten drugi skoczy nam na ratunek. – Muszę wiedzieć, że skoczysz – mówiłem. – Głupoty – krótko zrecenzował moje oczekiwania Mieczyk. Ale wziął je sobie do serca. I później działo się tak. Ja siedziałem w oknie, „akaczki” coś knuły i wołały mnie na kisiel, one wołały, ja wypatrywałem. Czy stanie się, jak zapowiedział. A powiedział, że już nigdy nie zostawi mnie samego. Że będzie wychodzić od czasu do czasu ze swojego biura na balkon, żebym mógł go zobaczyć i żeby dowiedzieć się, czy ma skakać. Pal sześć robotę Syzyfa, kiedy pod balkonem rośnie potencjalny Obcy.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

Otwierają się więc duże balkonowe okna, Mieczyk wychodzi w czarnym garniturze, a jego cienki krawat zaraz zaczyna kręcić młynka na wietrze. Sięga po paczkę papierosów, potem zapałka w małym domku dłoni i wreszcie dym. Widzi mnie. A ja daję mu dyskretne znaki, że jest w porządku, choć przecież nie jest, i żeby nie skakał. Wiedziałem, że nie umie latać. I tak każdego dnia, po wiele razy ocalaliśmy sobie wzajemnie życie.

Diabeł, który zestarzał się ze mną, kpi dziś z moich wspomnień. Przecież Mieczyk – mówi – wychodził sobie od czasu do czasu na zwykłego dymka, a ty uwierzyłeś, że ten mały czerwony punkcik papierosa to latarnia nadziei na wzburzonym morzu twojej niepewności, he he. Nie dyskutuję z nim, bo ma rozdęte ego, tak rozdęte, że nie ma już miejsca na żadne wspomnienia. Z kimś, kto nikomu i nigdy nie ocalił życia. A ja, dzięki balkonowi Mieczyka i jego papieroskom, nabyłem trzeciej rzadkiej umiejętności obok chodzenia i mówienia: podziwu. Podziwu dla dyskretnego, małego gestu, który potrafi ocalić wszystko.


Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2021.

Podziel się

2
3
Wiadomość