Jesień 2024, nr 3

Zamów

Niejasna dwuznaczność ks. Dymera

Ks. Andrzej Dymer. Szczecin, 2015. Fot. Łukasz Węgrzyn / Agencja Gazeta

Ja i inni uczniowie przez cały czas mieliśmy poczucie, że ks. Dymer jest postacią śliską, podejrzaną, odpychającą. Wspomnienia dziennikarza Katolickiej Agencji Informacyjnej, absolwenta szczecińskiego Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego. 

To, co przedstawiam poniżej, jest moim komentarzem do sprawy ks. Andrzeja Dymera, ale też osobistym wspomnieniem tej kontrowersyjnej postaci. Na pewno spóźnionym i pełnym pytań, wypełnionym migawkowymi scenami, które odkurzyłem z pamięci. Uważam, że skoro głos w jego sprawie zabiera wielu komentatorów, którym nie ujmuję wiedzy, to potrzeba też świadectw osób, które go znały. Jest to świadectwo z pewnością nie czarno-białe, za to pełne różnych odcieni.

Pewnego dnia, gdy zajrzałem do jego pokoju, w rogu, przy ścianie, zobaczyłem porzuconą skarpetkę. Nagle wchodzi ks. Dymer i widząc, co ja widzę, mówi: „A to, wiesz, zostawił jeden chłopak. Wczoraj tu nocował”

Łukasz Kasper

Udostępnij tekst

Nigdy nie byłem ofiarą czynów, które stały się przedmiotem postępowań kanonicznych i cywilnych przeciwko ks. Dymerowi. Nie znam też nikogo, kto był taką ofiarą, ani nie słyszałem, aby ktoś z moich znajomych był lub znał kogoś takiego. Ale to oczywiście niczego nie przesądza. Być może po prostu miałem szczęście być w innym czasie i innym miejscu, spoglądać na tę ponurą historię z bezpiecznej oddali. Wierzę natomiast, że nawet najdrobniejsze szczegóły, wypowiadane przez jedną osobę, innym mogą się wydać przydatne, gdy zostaną dołączone do większej całości.

Energiczny i apodyktyczny 

Z moich wspomnień, pozornie odległych od siebie szczątków wydarzeń, sytuacji, gestów, słów, wyłania się osoba kapłana niejednoznacznego w swych działaniach. Z jednej strony mam wrażenie, że ks. Dymer autentycznie angażował się w powstawanie projektów, które mają służyć innym ludziom: edukacyjnych, duszpasterskich, medycznych. Z drugiej strony jednak od chwili, gdy go poznałem, towarzyszyło mi wrażenie przeciwstawne: że to wszystko odbywa się w sposób nieprzystający do kanonu postępowania duchownego, powołanego do głoszenia Ewangelii, bezinteresownego wspierania potrzebujących, słuchania zagubionych. Najprawdopodobniej jednak ks. Andrzej Dymer reprezentował obie postawy: pomagał potrzebującym, ale miał też głęboko skrywaną, ciemną sferę swojej osobowości, której nie ujawnił nawet najbliższym.

Jako młody człowiek zetknąłem się z tą niejasną dwuznacznością jego osoby na początku lat 90. i to wrażenie nigdy już mnie nie opuściło. Poznałem ks. Dymera w 1992 r. tuż po egzaminach wstępnych do Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego w Szczecinie. Należę do pierwszego rocznika tej szkoły. Egzaminy odbywały się w budynku seminarium duchownego archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Ks. Dymer odprowadził nas aż do auta. Wypytywał mnie wtedy, jak poszedł egzamin i skąd chęć zdawania akurat do tej szkoły, opowiadając też w biegu o samym liceum. To pierwsza stopklatka. Nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia, że ów ksiądz po latach poruszy opinię publiczną, zmobilizuje media, rozbudzi na nowo dyskusję o procesie rozliczania się Kościoła katolickiego w Polsce ze swych grzechów.

Od pierwszych dni w szkole ks. Andrzej Dymer dał się poznać jako osoba wobec uczniów wymagająca, energiczna i apodyktyczna. Dyrektorem był wprawdzie pewien starszy pan przywiązany do idei szkolnictwa kształcącego w duchu siermiężnej wizji patriotyzmu opartego na kulcie marszałka Piłsudskiego i endecji jednocześnie, jednak faktyczne rządy sprawował ks. Dymer. Do liceum przyszła różna młodzież. Z dobrych szczecińskich rodzin, ale też z rodzin rozbitych, ubogich, pogmatwanych. Za naukę obowiązywało miesięczne czesne, ale najuboższym często pozwalano nie płacić. Kilkakrotnie dotyczyło to mojego przypadku. Decyzję komunikowano mi dyskretnie, co przyjmowałem z ulgą.

Były też jednak sytuacje, których nikt z uczniów nie wspomina radośnie. W pierwszych miesiącach nauki nakazano ściąć długie włosy tym chłopakom, którzy je mieli (w tym mnie), dziewczyny miały przychodzić do szkoły ubrane schludnie, bez makijażu i rzucających się w oczy elementów biżuterii. Miałem wielkie wątpliwości, czy kontynuować naukę w tej szkole. Dziś niektórzy moi rówieśnicy wręcz wstydzą się przyznawać, że do niej chodzili, choć trzeba dodać, że pod względem poziomu nauczania zawsze plasowała się ona raczej w czołówce szczecińskich liceów.

Chciał, żebym donosił na kolegów

Ks. Dymer od początku wzbudzał wśród uczniów kontrowersje. Szkoła była mała, co ułatwiało częstszy niż w przepełnionych państwowych liceach kontakt między nauczycielem a uczniem. Od dawna już słyszałem, że ksiądz rozpytuje na osobności uczniów. Mnie zaprosił któregoś dnia do pustej klasy. Tam zaczął mnie wypytywać o to, czy nie byłem świadkiem jakichś dziwnych zachowań ze strony kolegów lub koleżanek. Tłumaczył się, że musi o takich sprawach wiedzieć „dla dobra szkoły”. Wymienił palenie papierosów i picie alkoholu. Zapytał też o zainteresowanie młodzieży pornografią. Byłem kompletnie zaskoczony tymi pytaniami. Moje milczenie odebrał jako odmowę współpracy.

To był już drugi raz, gdy rozmawiał ze mną na osobności. Wcześniej doszło do tego podczas szkolnego wyjazdu do Niemiec (1994), gdzie – o ile pamiętam – ks. Dymer nawiązywał kontakty ze środowiskami katolickimi lub protestanckimi zajmującymi się edukacją dzieci i młodzieży. W wyjeździe do landu Szlezwik-Holsztyn uczestniczyli uczniowie z KLO oraz z Ogniska św. Brata Alberta. Wcześniej nikogo z tej placówki nie znałem, wiedziałem już jednak, że jest to druga część działalności ks. Dymera. Nie pamiętam już wszystkich miejscowości, które odwiedziliśmy, na pewno była to Kilonia i jedna z Wysp Fryzyjskich. 

Na przeprawie promowej ks. Dymer wyciągnął skądś papierosa, podał mi i powiedział, żebym zasymulował palenie, a on zrobi mi zdjęcie. Śmiał się przy tym. Na moje zdziwione pytanie, dlaczego mam zapalić, skoro nie palę, odpowiedział: „Przecież wiem, że palisz. A teraz będę miał dowód”. Być może chciał taką fotografię kiedyś wykorzystać do szantażu. 

Wchodził między prysznice

W trakcie tej wizyty poprosił mnie o rozmowę na osobności. Przedstawił ofertę: ja będę go informował o różnych podejrzanych sytuacjach wśród uczniów KLO, a on odwdzięczy się np. sfinansowaniem kursu prawa jazdy. Odmówiłem. Powiedziałem mu wprost, że nie wyobrażam sobie donoszenia na kolegów, z którymi się przyjaźnię. Zareagował z widoczną złością na twarzy, ale wstał i odszedł.

W Niemczech nocowaliśmy w kilku domkach. Łazienka z prysznicami znajdowała się w osobnym budynku. Podczas naszej kąpieli ks. Dymer najpierw podchodził pod pomieszczenie z prysznicami i nakazywał, aby już kończyć, a potem – jakby zniecierpliwiony – wręcz wchodził między prysznice, niby chcąc nas wypędzać. Pamiętam, że ktoś wcześniej mi wspomniał o jego zachowaniu, więc umyłem się szybciej niż zwykle. Potem okazało się, że jeden z uczniów został nakryty przez Dymera na masturbacji i musiał odbyć z nim prywatną rozmowę.

Wkrótce potem – na przełomie mojej nauki w KLO i studiów wyższych – dowiedziałem się, że to, czego ks. Dymer nie osiągnął ze mną, udało mu się z kimś innym. Znalazł donosiciela wśród jednego z moich kolegów z klasy. Ta osoba donosiła mu nawet znacznie później, m.in. o naszych wspominkowych spotkaniach przy piwie między absolwentami KLO. Dymer wiedział wszystko: kto był i co mówił, czy wspominano jego osobę, kto kiedy wyszedł. Dziś przypuszczam, że takich donosicieli ksiądz miał w szkole co najmniej kilku. Musiał weryfikować informacje z kilku źródeł, nie chciał polegać na relacjach jednej osoby.

Chciał, żebym opisywał w gazecie jego plany inwestycyjne

O tej brudnej strategii dowiedziałem się parę lat później. Jesienią 2000 r. w KLO z dumą oddawano wtedy do użytku nową pracownię chemiczną w wyremontowanych pomieszczeniach piwnicznych. Skrzyknęliśmy się w parę osób-absolwentów i wykorzystując tę okazję, umówiliśmy się na piwo w pobliskim pubie. 

W trakcie uroczystości ks. Dymer zaprosił mnie do pokoju na dole szkoły. Wiedział już, że pracuję na stażu w szczecińskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Akurat zajmowałem się budownictwem (powstawał dodatek na ten temat) i ks. Dymer zaproponował, abym opisał jego plany inwestycyjne wobec jednej z nieruchomości nad morzem. 

Potem dowiedziałem się, że chodzić może o dom wypoczynkowy w Wisełce, który ksiądz chciał przekształcić na ośrodek służący archidiecezji. Odpowiedziałem, że nie piszę tekstów na zamówienie, a poza tym nie sądzę, aby redakcja się na to zgodziła. Ks. Dymer wypalił: „No to pamiętaj, Łukasz, żebyś nigdy nie był dziennikarską kurwą”. Po tych słowach wyszedłem zszokowany. Nigdy wcześniej nie słyszałem wulgaryzmów z ust jakiegokolwiek księdza. Opowiedziałem o wszystkim z oburzeniem moim kolegom. Po latach okazało się, że o mojej relacji dowiedział się ks. Dymer. Nie omieszkał z satysfakcją stwierdzić, że wie, co mówiłem i choć to nie fair z mojej strony, to on mi wybacza.

Po studiach w Szczecinie wyjechałem do Warszawy. Zawodowo nigdzie wtedy nie mogłem zagrzać miejsca. Dowiedziałem się, że ks. Dymer jest przewodniczącym Rady Szkół Katolickich. Zadzwoniłem. Zaproponował spotkanie w siedzibie Konferencji Episkopatu Polski, gdzie mieściło się jego biuro. Tam zaoferował mi stypendium zagraniczne w Rzymie dzięki kontaktom z niemiecką fundacją „Renovabis”, wspierającą inicjatywy katolickie w Europie Środkowej i Wschodniej. Nie chciałem jechać, ale w obliczu osobistej niepewności zgodziłem się. 

Pułkownik ABW w gabinecie księdza dyrektora

W trakcie stypendium przyjechałem do Szczecina. Umówiłem się przy moim dawnym liceum z jednym ze znajomych. Zobaczył nas ks. Dymer. Zawołał na górę. 

W jego gabinecie przebywało kilka osób, zresztą różni ważni lokalnie ludzie przewijali się u niego co chwilę. Na pewno wielokrotnie był tam wąsaty mężczyzna nieco po pięćdziesiątce, przedstawiany z niejaką satysfakcją przez Dymera jako „emerytowany pułkownik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego”. Miał snuć z księdzem plany różnych inicjatyw czy projektów inwestycyjnych, nazywanych w Kościele „dziełami”. 

Jednym z nich miało być uruchomienie w Rzymie biura turystycznego, którego ja miałem być rezydentem. Był to rok śmierci Jana Pawła II i ks. Dymer na fali licznych wyjazdów polskich wiernych na uroczystości pogrzebowe papieża chciał rozpocząć projekt, który na dłużej wykorzysta obecne zainteresowanie. W projekcie miał pomagać m.in. ów pan pułkownik. 

Z pomysłu ostatecznie nic nie wyszło. Ale owego mężczyznę widziałem w gabinecie księdza niejednokrotnie, zatem mieli zapewne więcej planów, z których być może część wypaliła przynajmniej na lokalnym podwórku. Zawsze mnie zastanawiało, co i dlaczego w ogóle może łączyć księdza z czynnym lub emerytowanym funkcjonariuszem służb specjalnych. 

Tyle że ks. Dymer nie był zwykłym księdzem. Miał też dobre kontakty z lokalnymi politykami różnych opcji, od solidarnościowej prawicy po postkomunistyczną lewicę.

Żądał, żebym napisał o nim prewencyjną laurkę

W 2007 r., już po moim powrocie do Polski, ks. Dymer zadzwonił do mnie i – wyraźnie podekscytowany, niemalże zadyszanym głosem – oznajmił, że Tomasz Terlikowski (ksiądz się pomylił, reportaż pisał Michał Stankiewicz) „szykuje w «Rzeczpospolitej» na niego nieprzychylny tekst”. Padły znowu wulgaryzmy. 

Ksiądz zażądał ode mnie, żebym w KAI, gdzie już pracowałem, napisał o nim coś, co będzie niejako prewencyjną laurką jego działalności, tekstem stawiającym go w pozytywnym świetle – w kontrze do tego, co przygotowuje „Rzepa”. Nie zgodziłem się. Odpowiedziałem, że tak się w dziennikarstwie nie działa. 

Po rozmowie miałem odczucie deja vu sprzed kilku lat. Ks. Dymer ponownie próbował wykorzystać sieć znajomości i kontaktów, aby przeciwdziałać nieprzychylnym dla siebie informacjom, które mogłyby go zdyskredytować.

W powietrzu wisiał kontekst seksualny

Potem nastąpiła publikacja w „Gazecie Wyborczej” reportażu „Grzech ukryty w Kościele”. Dla mnie tekst był z jednej strony szokiem, z drugiej jednak miałem wrażenie, że to nie powinno akurat mnie, absolwenta KLO, szokować. Bo choć nie stałem się świadkiem żadnego z karygodnych czynów, o których mówił reportaż, to jednak przez cały czas nauki w liceum ja i inni uczniowie mieliśmy poczucie, że ks. Dymer jest postacią śliską, podejrzaną, odpychającą. 

Były między chłopakami szepty, plotki, sprośne żarciki o tym, że „jak ktoś będzie fikał, to się nim zajmie Dymer”. W powietrzu wisiał kontekst seksualny. Grozę sedna takich żartów studziły śmiechy.

Ale takie żarty bliskie były także samemu księdzu. Gdy załatwiałem dokumenty przed wyjazdem na stypendium, bywałem na pierwszym piętrze KLO, gdzie mieściło się biuro księgowości. Tuż obok – oddzielone przeszklonymi drzwiami zamykanymi na klucz – znajdowały się pomieszczenia prywatne ks. Dymera: większy pokój z aneksem kuchennym, pokój mniejszy i łazienka z prysznicem. 

Gdy zobaczyłem to miejsce po raz pierwszy, zastanawiałem się, dlaczego ksiądz nie mieszka na parafii, jak inni kapłani, a w samej szkole – i to w miejscu, które trudno uznać za ustronne. Było też coś jeszcze. Mały pokój wypełniało dwuosobowe łóżko. Nie miałem pojęcia, po co księdzu takie duże łóżko. 

Najwyraźniej jednak pracownikom szkoły i archidiecezjalnego centrum edukacji, któremu szefował ks. Dymer, takie niuanse nie przychodziły do głowy.

Przymykali na niego oko

Do tego mieszkania na poddaszu przychodziły różne osoby: nauczyciele z liceum, ludzie, z którymi ksiądz w nieco bardziej poufnej atmosferze omawiał różne przedsięwzięcia, ale i obojga płci absolwenci pierwszych lat, którzy z jakiegoś powodu szukali kontaktu z wpływowym księdzem.

Pewnego dnia, gdy czekałem na jakiś dokument przed wyjazdem do Rzymu, zajrzałem do otwartego pokoju z kuchnią. W rogu, przy ścianie, zobaczyłem porzuconą skarpetkę. Nagle wchodzi ks. Dymer i widząc, co ja widzę, mówi: „A to, wiesz, zostawił jeden chłopak. Wczoraj tu nocował”. Nie zdążyłem spytać, dlaczego przyjmuje na nocleg młodych chłopaków, bo ksiądz odpowiedział, że ów chłopak go szantażuje, żądając kupna komputera.

Innego dnia ksiądz zaprosił mnie na śniadanie, w którym uczestniczyła dyrektorka liceum, księgowa i kilkoro nauczycieli. W pewnym momencie ks. Dymer rzucił: „A wiesz, Łukasz, że niektórzy tu myślą, że jesteś moim chłopakiem?”. Pozostała część osób siedzących przy stole buchnęła śmiechem. Spytałem: „Tak, a kto?”, ale już nie odpowiedział, zmieniając temat. Pod jakimś pretekstem szybko wyszedłem. 

Z tej sytuacji wysnułem potem wniosek, że jest bardzo prawdopodobne, iż wielu jego współpracowników doskonale wiedziało o jego skłonnościach, ale przymykało na to oko lub wypierało to ze świadomości. Jedni ze strachu, że ich zwolni, gdyby coś zasygnalizowali – inni ze zwykłego oportunizmu.

Zrozumiałem, że on już nigdy nie powie, jak było naprawdę

Mam świadomość, że te wspomnienia wychodzą na światło dzienne zbyt późno. Ks. Andrzej Dymer już nie żyje. Nie może im ani zaprzeczyć, ani przyznać, że napisałem prawdę. Nie sądzę zresztą, żeby chciał zabierać głos. Był konsekwentnie – od pojawienia się pierwszych pogłosek na swój temat – wrogo nastawiony do mediów. Wszystkich mediów, także katolickich. Uważał, że go skrzywdziły, i tak samo uważały najbliższe mu osoby. 

Ta wierność ks. Dymerowi przybierała nieraz wręcz sekciarski wymiar. Wiosną 2020 r. chciałem z nim porozmawiać o zarzutach, jakie ciążyły nad nim od lat. Pojawiły się niejasne zapowiedzi, że bracia Sekielscy przygotowują swój drugi reportaż o pedofilii w Kościele właśnie na podstawie historii ks. Dymera. Wobec tego zwróciłem się do jednej z najbliższych mu osób z prośbą o kontakt, wcześniej pytając, czy stan zdrowia – ciężko już wtedy chorego – księdza pozwalałby na rozmowę. Chciałem, aby opowiedział swoją wersję i jednocześnie skonfrontował się z wersją ofiar. 

Tego samego wieczoru – już po premierze filmu Sekielskich – otrzymałem od owego kolegi, który pośredniczył  kontakcie z Dymerem, sms ze stekiem wulgaryzmów, których nie sposób tu przytoczyć. Ta reakcja była u tej osoby niejako przejawem bardzo emocjonalnej ulgi, że ksiądz nie stał się ostatecznie bohaterem filmu. Napisał te słowa człowiek, którego kiedyś znałem z liceum. Wtedy uświadomiłem sobie, że ks. Dymer już nigdy nie powie, jak było naprawdę.

Teraz potrzeba odwagi wszystkich, którzy go znali

O zmarłych powinno się mówić dobrze lub wcale. Ale uważam, że w tym przypadku „wcale” nie obowiązuje. Każdy, kto znał ks. Andrzeja Dymera – a wiele osób znało go tylko z dobrej, tylko ze złej, lub z obydwu stron – powinien odkurzyć swoje wspomnienia na jego temat. 

Zdaję sobie sprawę z tego (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi), że wiele osób do dziś nie wierzy w stawiane mu zarzuty. Nie przekonują ich nawet słowa pokrzywdzonych, którzy zeznawali w sądzie pod nazwiskiem, a w telewizyjnych reportażach pokazywali twarz. Dla tych osób ks. Dymer jest niewinny, bo albo znali go tylko jako dobrego organizatora, kościelnego menedżera, przedsiębiorczego kapłana, jakich Kościół chce mieć, albo na skutek skomplikowanych procesów wyparli ze świadomości jego winy. Nie rozumiem chyba takiej postawy, ale muszę przyjąć, że istnieje.

Po śmierci ks. Andrzeja Dymera pozostaje do wyjaśnienia wiele pytań. Ile osób skrzywdził? Czy już wszystkie ofiary się ujawniły? Jakiego rodzaju kontakty łączyły go z przedstawicielami służb specjalnych? Czy i jaki wpływ na postępowania w jego sprawach o molestowanie seksualne miały takie osoby? Jakie interesy prowadził z politykami różnych opcji w Szczecinie i nie tylko? Które z jego biznesowych przedsięwzięć były realizowane z pogwałceniem lub naginaniem prawa? Jaka jest pełna treść dotyczących go wyroków – cywilnych i kościelnych?

Wesprzyj Więź

Aby poskładać w całość to, kim był ks. Andrzej Dymer, potrzeba odwagi wszystkich, którzy go znali. Uczniów, współpracowników, nauczycieli. A nade wszystko środowiska Kościoła archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej, które przez wiele lat przymykało oczy na wielopłaszczyznowo odmienną od kapłańskiego ducha działalność księdza. Trzeba też odwagi instytucji, które w imieniu obywateli czuwają nad respektowaniem prawa i zgromadziły już na ten temat archiwum. A jest ono prawdopodobnie pokaźne. 

Tego domaga się prawda. Prawda, która ma wiele odcieni. Czy wyjdzie w pełni na jaw?

Przeczytaj także: Odliczanie w Sodomie

Podziel się

27
19
Wiadomość

Mam mieszane opinie dotyczące powyższego tekstu. Ale bardziej je adresuję do redakcji, niż do Autora, gdyż jest zobowiązana do większej ostrożności. Nie kwestionuję ani intencji, ani faktów podanych powyżej, ale istnieje ryzyko, że ulegniemy zasadzie, że „to pedofil i złodziej, bo każdy pedofil to złodziej”. Jedyny wyjątek bym uczynił dla faktów pokazujących stosunek ludzi Kościoła do sprawy jak np. tolerancja najbliższych współpracowników dla wstrętnych żartów typu „mówią, że jesteś moim chłopakiem”, bo może to pomóc na przyszłość ograniczyć tolerancję na takie zachowania. Osobiste wspomnienia z relacji w cztery oczy nie mają już dziś praktycznego znaczenia.

Czy Dymer współpracował z osobami wywodzącymi się z wojskowych służb specjalnych z czasów PRL? W jaki sposób umożliwiono Dymerowi otwarcie przewodu doktorskiego na wydziale Humanistycznym US? Czy Dymer spotykał się z honorowym konsulem Federacji Rosyjskiej w Szczecinie, osobą mającą wpływy zarówno w Urzędzie Miejskim jak i placówkach akademickich Szczecina? Czy dochodziło do kontaktów pomiędzy gen. Samolem i abp. Dzięgą? Czy obaj dygnitarze wchodzili w interakcję z honorowym konsulem Federacji Rosyjskiej, rezydującym w Szczecinie pod oknem koszar NATO? Tu więcej. https://krysztofiak-wojciech.blogspot.com/2021/02/smierc-ks-dymera-czy-by-on-powiazany-z.html

Myślę, że zaczyna się teraz swoistego rodzaju dwubiegunowa reakcja u osób mających kontakt z ks. Dymerem. Jedna możliwość to przekopywanie sumień u osób raczej wrażliwych i mających kontakt z ks. Dymerem w stylu: coś mogłem zrobić, wiedziałem na tyle by mówić ? Oraz druga – nekrolog pana Stanisława Zimnickiego Dyrektora Oddziału Terenowego Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa w Bydgoszczy. Na tę drugą reakcję nie mam określenia.

Ja również mam mieszane uczucia po lekturze tekstu. Autor zdaje się jak sam wspomina wyciągnął wiele wymiernych korzyści że znajomości z ks. Dymerem takie jak Prywatne elitarne liceum zamiast przeludnionego publicznego, zagraniczne wyjazdy na stypendia czy wakacje, zwolnienia z opłat czesnego, szersze możliwości kontaktu z osobami decyzyjnymi itd. a teraz nagle odświeżyl sobie pamięć i co wyszło? Trafił swój na swego.
Swoją drogą niech redakcja trochę się zastanowi zanim takie słabe dziennikarstwo puści. Ciężko się to czyta coraz bardziej.

Te „korzyści” które odniósł Autor nie uzasadniają wymagania od niego źle pojętej lojalności. Ks.Dymer miał powinność działać wg. przejrzystych kryteriów na korzyść osób, których opiekę mu powierzono. Nie rozdawał z tego, co było jego, bo nie miałby żadnej władzy, gdyby nie dano mu jej z góry. Ograniczeniem dla mówienia prawdy może być tylko ważniejsza prawda/zasada i tylko wtedy, gdy nie dostrzega się sposobu ich pogodzenia. Notabene stawiając personalne zarzuty, wypada podpisać się nazwiskiem. Drugie notabene, teraz dopiero dostrzegam, że na podstawie powyższego artykułu można też dobrze pomyśleć o ks.Dymerze – przecież mimo nie układających się bezproblemowo relacji nie skreślił Autora z listy uczniów czy absolwentów, którym pomaga, o czym świadczy załatwienie tego wyjazdu do Rzymu. I Autorze też to dobrze świadczy, że nie przemilczał takich faktów. Z pewnością artykuł jest szczery, a w tych czasach to rzadkie.

też mi się tak wydaje że autor realizuje swój prywatny odwet za coś co nie poszło po jego mysli…Rzeczywiści „porzucona skarpetka” to bardzo podejrzany rekwizyt – ciężko się czyta czyjeś przemyślenia a nie koniecznie fakty. Szkoda że w takim tygodniku puszcza sie takie słabe teksty, żenada, brak profesjonalizmu, prywata ponad wszystko.

Mam -jak inne osoby powyżej- mieszane uczucia, gdy czytałam ten tekst. Faktycznie: wyłania się z tego opisu człowiek, który pewnie logistycznie do robienia i załatwiania spraw różnych się nadawał, za to być księdzem- nigdy nie powinien. A miał całe lata przyzwolenie na bycie takim człowiekiem: zarządzającym szkołą katolicką, czyli formowaniem młodych katolików, a jak mógł, wychodzi na to, że wykorzystywał, a do tego stosował paskudne metody nacisku na tych, którzy byli od niego zależni. I lata całe mógł mieć poczucie bezkarności, przyzwolenia, przymykania oczu. Nie zdziwiłabym się, gdyby wielu absolwentów tej szkoły odeszło potem od wiary, usprawiedliwianiem dla nich pewnie mogło być to, co robił ten duchowny.
A teraz ruszyła po ujawnieniach takich spraw lawina- Głos nauczycielski podaje, że w Łodzi z nauki religii zrezygnowało 12 tys. uczniów!!! Gdy zestawi się to jeszcze z brakiem sensownych reakcji biskupów, to będzie ciąg dalszy, niestety. 🙁

No właśnie… wyziera z tego opisu obraz ciągłej podwójności, mieszania wszystkiego ze wszystkim, braku szacunku dla prawa. Takie skutki wieloletniego cynizmu wśród kleru, ale również wśród niektórych nauczycieli, polityków, urzędników, czy profesorów jeżdżących gremialnie na suto zakrapiane konferencje nad morze… Smutne. Okropnie smutne.

Nawet miejski łowczy pan Ryszard tolerował to bo przecież to jego dobry kolega organizowali razem dla młodzieży wisełce spotkania a teraz jakoś siedzi cicho pod miotłą niech wystąpi publicznie i niech go broni bo przez lata dostarczał mu dziczyzny i kiełbasy i żywił tyk tłustych samców

W latach 90 poznałem Kś.Dymera za pośrednictwem kś. Jacka Kordzikowskiego.
Ksiądz Jacek-pracował w parafii do której należałem, zaproponował mi wczasy nad morzem,za to, że każdego dnia służę do ołtarza. W ten sposób poznałem księdza, który ma ośrodek w Trzesaczu. Uważam księdza Dymera za wcielone dobro. Nie mogę powiedzieć złego słowa na jego temat.
Codziennie zajmowałem się przygotowaniem ołtarza do mszy,dbaniem o ornaty i oprawę liturgiczną.
Pamiętam jak skończył się jeden turnus, i ksiądz Andrzej żegnał wszystkie dzieciaki. Autobus odjechał, a ksiądz Andrzej z uśmiechem do mnie mówi ” a Ty Radziu,możesz uczestniczyć we wszystkich turnusach, jakie przyjadą!”Moje wczasy trwały ponad dwa miesiące. Od tamtej pory,nie spotkałem już, tak dobrego kapłana,bo ksiądz Andrzej potrafił w sposób rzeczowy rozmawiać i udzielać porad. Mam nadzieję że kiedyś będzie mi dane, zapytać go, jak to było z nim na prawdę,ale, czy wówczas będzie miało to znaczenie?
Zawsze będę pamiętał,o jego dobroci.