Kontestatorów systemu kościelnego często uciszano oskarżeniem o hołdowanie opcji: „Chrystus tak, Kościół nie”. Może warto pomyśleć, czy praktyki właściwe dla systemu nie mówią bez słów: „Kościół tak, Chrystus niekoniecznie”?
Coraz wyraźniej widać i coraz głośniej słychać w kontekście obecnego kryzysu, że działania seksualnych drapieżców w koloratkach – oraz chroniące ich machinacje przełożonych – ujawniają w Kościele rzymskokatolickim problem szerszy niż sprawy obyczajowe i głębszy niż upadek jednostek. Już nie wystarczy się pocieszać argumentem, że ludzie są słabi, a wśród pierwszych Dwunastu też trafił się Judasz.
Czas dopuścić do świadomości skażenie znanej nam formy katolickości swoistą „zdradą pierworodną” o charakterze strukturalnym. Czas przyznać, że łamaniu życiorysów ofiar i łamaniu sumień osób uwikłanych w krycie przestępstw sprzyjał autorytarny „system kościelny”, budzący zresztą zastrzeżenia nie tylko wśród antyklerykałów patrzących z zewnątrz. Ta ideologiczno-prawna skorupa nałożona na katolickość bywa traktowana jako forma nadana Kościołowi przez Chrystusa – tyle że w istocie jest ona gwałtem na Ewangelii. I w imię Ewangelii należy się jej sprzeciwić.
W kontekście odnowy duchowości katolickiej Thomas Merton widział przestrzeń dla kościelnego „nieposłuszeństwa obywatelskiego”, będącego w istocie posłuszeństwem na wyższym (czy też głębszym) poziomie
W potrzasku hierarchiczności
W konfrontacji ze wspomnianym systemem również wielu katolików, jeśli biorą Nowy Testament na serio, czuje wewnętrzny sprzeciw, łączący się jednak często z poczuciem tkwienia w potrzasku. Z jednej strony boli wtłoczenie wspólnoty Ducha, której biblijna wizja urzeka – gromady sióstr i braci Jezusa, rodzących Go dla świata (por. Mt 12,50) – w gorset „posłuszeństwa władzy duchownej”, tak łatwo nadużywanej. Z drugiej strony dźwięczy w pamięci argument, że to Jezus, „budując Kościół” (por. Mt 16,18), nadał jego hierarchom pełnomocnictwa wręcz niebosiężne. Zdanie z Pisma: „co byście związali na ziemi, będzie związane w niebie” (Mt 18,18) zdaje się czynić samego Boga zakładnikiem „następców apostołów”!
Jednak Pismo uczy też, że powiernik „kluczy królestwa niebios” może być w drodze do niego żywą „zasadzką” (skandalon) dla wędrujących (zob. Mt 16,23). Gdy w znanym epizodzie Piotr próbuje „poprawiać” Chrystusa (ucieleśnienie dobrej drogi, por. J 14,6), słyszy od Niego epitet: „szatanie!”. Nie wydaje się, by Jezus chciał rezygnować z roli suwerena i dał się wiązać logiką swych pełnomocników, kiedy myślą nie po Bożemu i nie po Bożemu działają.
Czy w sytuacji, gdy najwyraźniej do tego dochodzi, wiernym widzącym nadużycia pozostaje tylko „wewnętrzna emigracja” i czekanie na ruch Opatrzności? I czy na tego rodzaju fatalizm jesteśmy skazani, nawet oglądając wypaczenie ustroju Bożej Eklezji („Gminy Zwołanych”), zapisanego w Biblii? Ostatnie z pytań niełatwo postawić, gdyż potoczne rozumienie ortodoksji nie odróżnia ustroju chcianego przez Chrystusa od jego historycznie ukształtowanej formy.
Przyzwyczajono nas myśleć o Kościele jako o społeczności stanowej, ujętej w karby absolutnej władzy papieża. W ramach tej instytucji uległość wobec zwierzchników stała się przedmiotem apoteozy, uzasadnianej przykładem Chrystusa „posłusznego aż po śmierć – i to śmierć krzyżową” (Flp 2,8).
Przemilczano tylko różnicę między Jezusowym posłuszeństwem Ojcu z nieba a Jego poddaniem ziemskim autorytetom – takim jak rodzice lub władze religijne – które miało charakter wyraźnie względny (zob. Łk 2,49.51; Mt 21,45; 23,3.13; J 18,21). Po cichu też zignorowano kontrast między wolą Pana: „Kto chciałby wśród was być pierwszy, będzie niewolnikiem wszystkich” (Mk 10,44) a rozpanoszeniem się w Kościele miłośników dominacji, długich szat i pozdrowień na rynkach (por. Mk 10,42; 12,38). Do dziś w kontekście zderzeń z systemem, które poskutkowały wykluczeniem jednych, odejściem innych i cała serią rozłamów, mówi się najczęściej o zgubnej niecierpliwości oraz braku pokory dysydentów – natomiast z aprobatą przywoływane są przykłady świętych, którzy cierpliwie znieśli szykany, a ich racje (lub część racji) uznano po latach.
Pokora, posłuszeństwo i prawo do sprzeciwu
Co o tym myśleć? Trzeba się zgodzić, że pokora oraz cierpliwość są konieczne do naśladowania Mistrza, który zwyciężył ukrzyżowany – nie zburzył świątyni przeżartej korupcją (por. Mt 26,61), lecz dał się po ludzku pokonać jej włodarzom i pogrzebać jak ziarno nowej pobożności (por. J 4,24; 12,24). Również dopełniające Jego triumfu zmartwychwstanie nie wstrząsnęło światem, lecz dyskretnie go transformuje na głębszym poziomie (por. Hbr 2,8; Rz 8,22). Wypada przyjąć, że zgodnie z tą logiką reforma Kościoła też nie może być gwałtowna – tym bardziej, że nie dysponujemy Jezusową perspektywą. Nawet słusznie zbulwersowana złem jednostka czy grupa nie ma gwarancji, że bezbłędnie widzi drogę uzdrowienia sytuacji. Pismo ostrzega: „Jeśli komuś się zdaje, że coś wie, to jeszcze nie wie, jak trzeba wiedzieć” (1 Kor 8,2). Również dzielenie z Chrystusem troski o jedność wspólnoty wiary (por. J 17,21) domaga się pewnej dozy ustępliwości, mądrego umiaru w parciu do zmian.
Gdy ludzie „systemu kościelnego” widzą jego zagrożenie ze strony „świata”, to wzywają wszystkich wiernych na krucjatę. Natomiast kiedy wierny wzywa do przerwania systemowego gwałtu na Ewangelii, słyszy ripostę: „Chcesz naprawić Kościół – idź do spowiedzi”
Wreszcie zarówno zdrowy rozsądek, jak i święte Księgi, nie pozwalają ignorować autorytetu liderów własnej wspólnoty: „Prosimy was, bracia, żebyście uznawali trudzących się wśród was, będących waszymi przełożonymi w Panu i udzielających wam pouczeń” (1 Tes 5,12). Od czasu do czasu jesteśmy świadkami ekscesów w wykonaniu upadłych charyzmatyków i wtedy można docenić wagę zasady posłuszeństwa. Mimo to Biblia wskazuje, że we wspólnocie wiary istnieje też przestrzeń dla publicznej opozycji nawet przeciw komuś takiemu jak Piotr (znów on!), komuś „uważanemu za filar” (zob. Ga 2,9), jeśli dał powód: „A gdy (…) przyszedł do Antiochii, w twarz mu się sprzeciwiłem, bo był jawnie winien” (zob. Ga 2,11). Pamiętajmy, że sam Jezus, zanim pokornie zniósł ukrzyżowanie, posunął się do manifestacji w świątyni zmienionej w „dom targowy” (por. J 2,16) i powywracał stoły robiących tam interesy.
Tak więc przy całym szacunku dla wszystkich, którzy poddanie się kościelnemu mobbingowi uznali za element „posłuszeństwa wierze” (por. Rz 1,5) – i nawet doszli w ten sposób do heroicznej świętości – nie można generalnie odmówić chrześcijanom prawa do opozycji wobec „starszych”. Nie można go odmówić zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o obronę Bożego pomysłu na Eklezję, o jej wskazany przez Słowo Boże ustrój, którym nie jest „klerokracja”. Wystrzegając się pychy rewolucjonistów, badając pod tym kątem własne sumienie, mamy też prawo demaskować zachowawczą demagogię. Zbyt często zalecano pokorę tym „na dole”, żeby ci „na górze” mogli spokojnie trwać w swej arogancji. Zbyt długo „stawiamy pomniki prorokom, których zabili nasi przodkowie” (por. Łk 11,48) – czcimy pamięć świętych gnębionych w Kościele, a nawet ubolewamy nad wypchnięciem ze wspólnoty tego czy owego krytyka nadużyć – pozostając jednak dziećmi systemu, który to wszystko umożliwił.
Kościelne „nieposłuszeństwo obywatelskie”
Swego czasu Thomas Merton, dzieląc się z grupą mniszek refleksjami na temat wyzwań stawianych życiu kontemplacyjnemu przez realia XX wieku, podjął temat wypaczenia sensu idei posłuszeństwa w instytucjach kościelnych. Pedagogia mająca służyć poddaniu się Duchowi Chrystusa, wyzwoleniu jaźni z pułapki samowoli, została zmieniona w formowanie do mechanicznej uległości. Wielu przełożonych praktykowało łamanie charakterów „za pomocą swoiście jurydycznego, często wyrachowanego sadyzmu”.
Kościół, w który mamy być wsłuchani, to nie władza i przepisy, lecz symfonia rozpisana na wiele głosów przez Ducha Chrystusa. Mamy jej słuchać z rozeznaniem
W kontekście odnowy duchowości katolickiej Merton widział przestrzeń dla kościelnego „obywatelskiego nieposłuszeństwa”, będącego w istocie posłuszeństwem na wyższym (czy też głębszym) poziomie. „Zdarzają się sytuacje, kiedy nie można całkowicie biernie ulegać władzy, kiedy musi się z szacunkiem podawać do wiadomości powody, dla których nie można okazywać posłuszeństwa, a potem czekać, co powie władza”. Innymi słowy, może zaistnieć konieczność okazania posłuszeństwa głosowi sumienia wbrew stanowisku przełożonego, lecz bez podważania jego autorytetu i bez negacji hierarchii zależności. Obywatelskie nieposłuszeństwo różni się od anarchii tym, że pozostajemy lojalni wobec ogólnych zasad społeczności, w której żyjemy (i w tym sensie nadal posłuszni), ze spokojem przyjmując konsekwencje swego sprzeciwu. Inspirację dla Mertona stanowili przeciwnicy wojny w Wietnamie, odmawiający pójścia do wojska i gotowi dać się za to zamknąć w więzieniu.
Wydaje się, że w dobie wyraźniejszej niż w czasach Mertona świadomości defektu całego systemu nałożonego na Eklezję, rysuje się też wyraźniej różnica między „kościelnym nieposłuszeństwem obywatelskim” a trwaniem przy swych intuicjach przez rezygnujących z buntu świętych z przeszłości. Ta różnica polegałaby dziś na jawnym artykułowaniu sprzeciwu i kontestacji systemu kościelnego bez zrywania z organizmem społecznym i mistyczną rzeczywistością, które tym systemem obudowano. „Współobywatele świętych” (por. Ef 2,19) mają prawo walczyć o przestrzeganie konstytucji królestwa Ojca, widząc niezgodne z nią regulacje życia Kościoła – nawet jeśli te regulacje stanowią już „tradycje starszych” (por. Mk 7,5). Oczywiście historyczny rozwój form ustrojowych był konieczny, żaden organizm nie trwa wiecznie w swym wczesnym stadium. Nie ma więc mowy o archeologicznej rekonstrukcji form z czasów apostolskich, a jednak opis Eklezji z Nowego Testamentu pozostaje normatywny. To on stanowi kryterium oceny późniejszych form, nawet tych najmocniej osadzonych w „tradycji” przez małe „t”.
Wychodzące na jaw nadużycia „władzy duchownej” ujawniają defekt systemu w takim stopniu, że prowokują pytanie: Czy Kościół nie jest jedną wielką pomyłką? Może czas odważnie uznać, że w pewnym sensie tak – pomyłką jest „Kościół” jako system władzy i kontroli. Nie chodzi jednak o faktyczną negację Bożej Eklezji, lecz o jej odzyskiwanie – nie tyle dla nas (jak swego czasu zarzucono organizatorom pewnego protestu), ile raczej dla Nazarejczyka jako Pana. Chodzi o intronizację Chrystusa na Jego zasadach, a nie według „schematów tego świata” (por. Rz 12,2), spaczonych pojęć o panowaniu.
Kontestatorów systemu często uciszano oskarżeniem o hołdowanie opcji: „Chrystus tak, Kościół nie”. Może warto pomyśleć, czy praktyki właściwe dla systemu nie mówią bez słów: „Kościół tak, Chrystus niekoniecznie”? Co to za Kościół, niesłuchający własnej Głowy? Czy nie usłyszy kiedyś: „Byłem Bożym dzieckiem, a mieliście Mnie za nic, byłem ufny, a wykorzystaliście Mnie, byłem słaby, a zdeptaliście Mnie, byłem namaszczony do proroctwa, a podcięliście mi skrzydła” (por. Mt 25,42-45)?
Inny zarzut wobec tęskniących za Eklezją według serca Jezusa to oskarżenie o marzycielstwo – szukanie Kościoła idealnego, a porzucanie realnego – podczas gdy nie ma innego Kościoła niż ten niedoskonały, któremu Bóg jest wierny. To prawda, że u św. Pawła ostrą naganę dla Eklezji korynckiej, wytknięcie jej duchowej niedojrzałości i skandali obyczajowych (zob. 1 Kor 3-6), poprzedza uznanie drzemiącego w niej bogactwa łaski (zob. 1 Kor 1,2-9). My też nie możemy tworzyć sobie w głowie królestwa z bajki i nazywać go królestwem Bożym. Jednak czy uznanie dla realnej obecności Eklezji Pana w skorupie systemu wyklucza walkę z systemem, który dławi Boże dzieło? Grzechy Koryntian były poważne, lecz do ich zestawu nie należało wypaczenie kościelnego ustroju. Z kolei nałożenie spaczonego systemu na Eklezję nie unicestwia jej, jednak woła o uwolnienie tego, co nią jest faktycznie.
Strategia lojalnej niezgody
Wydaje się więc, że można przyjąć trzecie rozwiązanie – poza tolerowaniem struktur grzechu albo budowaniem utopii. Skorupę duszącą żywe Ciało trzeba konsekwentnie rozpuszczać, unikając jej gwałtownego rozbijania (grożącego zranieniem Ciała), lecz zarazem nie dając stłumić protestu. Nie chcemy porzucać Kościoła, tylko właśnie do niego wrócić – zaś słuszne upomnienia, by reformę zacząć od siebie, nie zmieniają faktu, że nie można na sobie skończyć. Jakoś tak jest, że gdy ludzie systemu widzą jego zagrożenie ze strony „świata”, to wzywają wszystkich wiernych na krucjatę. Natomiast kiedy wierny wzywa do przerwania systemowego gwałtu na Ewangelii, słyszy ripostę: „Chcesz naprawić Kościół – idź do spowiedzi”.
Nie chcemy porzucać Kościoła, tylko właśnie do niego wrócić – zaś słuszne upomnienia, by reformę zacząć od siebie, nie zmieniają faktu, że nie można na sobie skończyć
Skorupę systemu może rozpuszczać ciągły protest według strategii walki bez przemocy Martina Luthera Kinga, wyrażający się w danym przypadku w sposobie funkcjonowania świadomych wiernych wewnątrz Kościoła. Chodzi o to, żeby z całą naturalnością zachowywać się jak osoby, którymi w świetle Słowa faktycznie jesteśmy – czyli jak członkowie wspólnoty równych sobie uczniów jednego i jedynego Mistrza (por. Mt 23,8-10). Bez kompleksów, a więc i bez nerwowości, wyrażać swoje opinie; łagodnie, lecz stanowczo upominać się o poważne traktowanie siebie i innych; uprzejmie, lecz z „bezczelną” otwartością nazywać po imieniu rozmijanie się kościelnych instytucji z duchem Nowego Testamentu. Nie wykłócać się napastliwie, ale z godnością trwać przy swoim i nie dawać się zbywać. A także spokojnie tworzyć wraz z innymi, bez oglądania się na „imprimatur”, ewangelicznie myślące i działające środowiska.
Krótko mówiąc, skoro jesteśmy Kościołem, to po prostu zachowujmy się „oddolnie” jak Kościół – nie klerykalna struktura, lecz wspólnota „królewskiego kapłaństwa” (zob. 1 P 2,9), gdzie „każdemu dano przejaw Ducha dla wspólnego dobra” (1 Kor 12,7). Na mocy samego chrztu mamy prawo podejmować różne chrześcijańskie inicjatywy, do których po uczciwym rozeznaniu jesteśmy przekonani.
Nie musimy się w takich momentach bać samodzielności, wiedząc z Pisma, że Paweł dopiero trzy lata po podjęciu spontanicznej misji wśród pogan wybrał się do „stolicy apostolskiej” w Jerozolimie, poznać Piotra (zob. Ga 1,15-18). Oczywiście Pismo mówi też, że gdy powstały kontrowersje wokół tej misji, Paweł udał się znów do Jerozolimy, by poddać swe działania ocenie osób „uważanych za filary” (Ga 2,2). Wolność chrześcijanina nie jest anarchiczna, nie neguje konieczności posłuszeństwa przełożonym wspólnoty (zob. Hbr 13,17). Jednak z pewnością wierny nie jest klientem, petentem, ani żadnym „niższym stanem” w odniesieniu do „duchownych”. Ma prawo realizować swą podmiotowość i współtworzyć kształt tego, za co księża w trudnych dla instytucji chwilach każą mu być współodpowiedzialnym.
Co w Kościele jest Kościołem
Była już mowa o tym, że kontestacja systemu spotyka się z oskarżeniem o „odrzucanie Kościoła”. Faktycznie bywają sytuacje, gdy ktoś, kogo rozczarowała instytucja, traci też przekonanie do praktyk sakramentalnych, odcina się od relacji ze wspólnotą, a może nawet przestaje ufać Ewangelii. Jednak, choć takie sytuacje nie należą do duchowo bezpiecznych, to bynajmniej nie każde zerwanie z Kościołem instytucjonalnym równa się utracie wewnętrznej więzi z ukrytym Chrystusem ani tym bardziej nie musi zamykać na bliźnich, będących przecież sakramentem Syna Człowieczego (por. Mt 25,40.45).
Jeśli postać Nazarejczyka wciąż stanowi jasne wspomnienie, a sumienie każe podawać rękę potrzebującym i stawać w obronie krzywdzonych, to nie spieszmy się z potępianiem człowieka za „wzgardzenie Ciałem Chrystusa”. Nie chodzi o fałszywe uduchowienie, lekceważące obecność Pana w lichej wspólnocie, w gromadzie połamańców zwołanych przez Łaskę. Chodzi o to, że czasem ten, kto na poziomie deklaracji się zbuntował, w praktyce realizuje powołanie dziecka Bożego – w odróżnieniu od ortodoksów powtarzających „idę, Panie”, lecz zaniedbujących pójście za inspiracją z nieba (por. Mt 21,28-31). Zgodnie z Nowym Testamentem Chrystus jest głową zarówno swej Eklezji, jak i całej rzeczywistości, którą tajemniczo „napełnia sobą” (zob. Ef 1,23) oraz spaja w harmonijną całość (zob. Ef 1,10). Można się z różnych powodów znaleźć poza granicami Kościoła, a jednak pozostawać w nurcie łaski, której znak i narzędzie stanowi „Gmina Zwołanych”.
Tym bardziej wewnątrzkościelna „opozycja ewangeliczna”, jeśli bazuje na głębokiej więzi z Chrystusem, nie oznacza sprzeciwu wobec Kościoła w jego właściwym sensie, ani też (powtórzmy) nie przekreśla go w jego realnej (niespójnej z ideałem) postaci. Nie ma mowy o negacji biblijnej nauki, że „bycie w Chrystusie” (por. 2 Kor 5,17) – życie „zanurzone” w Jego świadomie afirmowanej obecności, otwarte na Jego bliskość i wpływ – łączy się ściśle z funkcjonowaniem wewnątrz społecznego organizmu, w którym Pan się jakoś (nie bez bólu) ucieleśnia (zob. 1 Kor 12,12.27; Kol 1,24). Gdy Eklezja, do której należę, poważnie choruje, to afirmacja tej wspólnoty nadal jest przyjmowaniem Ciała Chrystusa, choćby w tym przypadku sakrament okazywał się gorzki w smaku… Zarazem właśnie miłość do tego umęczonego, zniekształconego Ciała każe walczyć o zmycie z Bożej Eklezji podobizny cezara, wyplątanie Kościoła Chrystusa ze schematów skopiowanych z imperium Konstantyna.
Protest przeciwko systemowi kościelnemu nie oznacza też lekceważenia „charyzmy Bożej” danej biskupom i księżom „przez włożenie rąk” (por. 2 Tm 1,6). Stanowi jednak przypomnienie, że święcenia mają wdrażać do służby przy „wyposażaniu świętych [tzn. wszystkich wiernych] do działań w posłudze budowania Ciała Chrystusa” (Ef 4,12). Zresztą Pismo wymienia różne rodzaje takich „serwisantów” wspólnego kapłaństwa: „apostołów, proroków, ewangelistów, pasterzy i nauczycieli” (Ef 4,11) – niebędących „księżmi”, jakich dziś znamy. Pierwotny Kościół nie znał ujednoliconego modelu „kapłana”, lecz zróżnicowane „urzędy”, stanowiące przy tym emanację swobodnego zaangażowania wszystkich w kształtowanie wspólnoty. Nie starając się (o czym była już mowa) rekonstruować w szczegółach tych wczesnych form, wypadałoby jednak generalnie wracać do „eklezjologii charyzmatycznej” z Listów Pawłowych. O tej eklezjologii przypomina w swej książce „Wiara w trudnych czasach” Józef Majewski, znakomity polski teolog współczesny, zdecydowanie zbyt słabo nagłośniony (bo nie ksiądz).
Chodzi więc o to, by stopniowo rozpuszczać skorupę systemu władzy i wydobywać z niej społeczność równych sobie „domowników Boga” (zob. Ef 2,19), wnoszących po partnersku zróżnicowany wkład w życie i misję Eklezji – stosownie do otrzymanych indywidualnie „przejawów Ducha” (zob. 1 Kor 12,7). Ta siostrzano-braterska społeczność ze swej natury wymaga (wbrew „tradycyjnemu” modelowi monarchicznemu) raczej „demokratycznego”, czy dokładniej rzecz ujmując „synodalnego” sposobu zarządzania.
Wychodzące na jaw nadużycia „władzy duchownej” ujawniają defekt systemu i prowokują pytanie: Czy Kościół nie jest jedną wielką pomyłką? Może czas odważnie uznać, że w pewnym sensie tak – pomyłką jest „Kościół” jako system władzy i kontroli
Sposób ten poświadczony jest w Dziejach Apostolskich (zob. Dz 15,3-29). Czytamy tam o swobodnej dyskusji i kolegialnej decyzji w odniesieniu do problemu powstałego w kontekście włączania gojów do mesjańskiej społeczności. Prowadzący Eklezję Duch „wieje, którędy chce” (por. J 3,8) i może przemówić przez każdego, a służba braci „doglądających” (episkopoi, por. Dz 20,28) – czuwających nad wiernością wspólnot wobec Ewangelii – polega w dużej mierze na dbaniu o harmonizację natchnień. Kościół według Nowego Testamentu to nie korporacja pod wodzą nieomylnych liderów, lecz wspólnota słuchających się nawzajem, by odkryć, jak Pan aktualizuje swe słowo. Chodzi o to, żebyśmy uczciwie mogli mówić: „Uznaliśmy, Duch Święty i my” (Dz 15,28), zamiast słuchać, jak ktoś stwierdza: „Zdecydowałem ja, czyli Duch Święty”.
Gdyby ktoś miał obawę, że powyższe zdanie uderza w tak zwany „dogmat o nieomylności papieża”, to warto uważnie przeczytać słynną formułę soborową z 1870 roku. Ogłoszono wówczas, że w pewnych sytuacjach, pod określonymi warunkami, papieskie orzeczenie staje się wyrazem nieomylności Kościoła, czyli całej wspólnoty. Biskup Rzymu pozostaje w tej wspólnocie i uczestniczy jej doświadczeniach oraz refleksji – przecież w odnotowanym przez Ewangelię wyznaniu pod Cezareą Filipową Piotr przemówił z natchnienia Bożego w imieniu wszystkich (zob. Mt 16,15-16.20). Trzeba też dostrzec, że na sposobie wyartykułowania nauki o nieomylnym nauczaniu mocno zaciążył (jak wskazuje historyk dogmatu Christoph Theobald) kontekst historyczny: przeświadczenie o apokaliptycznym „stanie wyjątkowym”. W trakcie pożaru nie prowadzi się dyskusji, tylko słucha komendanta straży.
Słuchać Kościoła, czyli symfonii Ducha
Trudne czasy i skomplikowane sytuacje sprzyjają reakcjom lękowym, takim jak szukanie bezpieczeństwa w domkniętych systemach twierdzeń, oraz chowanie się pod skrzydła liderów o niekwestionowalnym autorytecie. Czymś takim było w XIX wieku (w epoce politycznych wstrząsów i filozoficznych wyzwań) wzmocnienie kościelnego centralizmu i jednostronne akcentowanie przywództwa papieża. Czymś podobnym wydaje się obecnie tęsknota za mirażem średniowiecznej christianitas lub – w przypadku nieco odmiennej wrażliwości – bezkrytyczny posłuch dawany różnym wizjonerom.
Skoro jesteśmy Kościołem, to po prostu zachowujmy się „oddolnie” jak Kościół – nie klerykalna struktura, lecz wspólnota „królewskiego kapłaństwa”. Nie musimy się bać samodzielności
W reakcji na zamęt, jaki potrafią siać ci ostatni, wielu sięga po argument jurydyczny i zarzuca charyzmatykom-anarchistom, że „nie słuchają Kościoła”, czyli biskupów. Z kolei zwolennicy opcji konserwatywnej ubolewają nad degeneracją „Kościoła” rozumianego jako instytucja, która utraciwszy stanowczość, pozwala, żeby jej nie słuchano. Czy w takich okolicznościach da się sensownie proponować afirmację „obywatelskich swobód” wewnątrz Kościoła, rozwój i pielęgnowanie charyzmatycznej synodalności? Czy nie mówimy w gruncie rzeczy o jakiejś mrzonce wąskiego grona inteligentów, o uleganiu gnostyckiej pokusie napiętnowanej we Franciszkowej „Gaudete et exsultate”? Czy chodzi o fanaberię pięknoduchów?
Nie, wciąż chodzi o to, żeby (jak mówi tekst pewnej pieśni) „Kościoła słuchać w każdy czas” – jednak Kościół, w który mamy być wsłuchani, to nie władza i przepisy, lecz symfonia rozpisana na wiele głosów przez Ducha Chrystusa. Mamy słuchać mądrości prostych ludzi, niosących swe ciężary w łączności z Ukrzyżowanym, oraz rozterek poranionych wrażliwców, których ból ten Ukrzyżowany wysłowił w swoim Lema sabachthani? (Mk 15,34). Mamy słuchać własnego sumienia, gdy dotyka go pełna pokoju inspiracja, oraz rad przyjaciół, którzy sami umieją słuchać głosu Boskiej ciszy (por. 1 Krl 19,12). Słuchać pomysłów młodzieży i refleksji osób starszych, głodu i pragnienia ubogich oraz owoców medytacji teologów, którzy się modlą. Świadectw Bożych przyjaciół z minionych wieków i sugestii współczesnych świadków Ducha, a także wskazań episkopów-opiekunów wspólnot, gdy porządkują nam ewangeliczną wizję. Mamy słuchać z rozeznaniem, posłuszni w tym, co konieczne dla jedności, wewnętrznie wolni w tym, co problematyczne, a we wszystkim afirmujący i oddani wobec wspólników w Łasce, znosząc się nawzajem tak, jak nas znosi Chrystus (por. Ef 4,2).
Uczciwie słuchając żywej Eklezji Boga i włączając własny głos w symfonię Ducha, nie potrzebujemy zbyt wielu regulacji prawnych i mechanizmów kontroli. Czy mądrość apostolska nie uczy: „nie nakładać żadnego ciężaru większego niż to, co konieczne” (Dz 15,28)? Chyba warto rozmawiać o uproszczeniu struktur, służących często raczej „zarządzaniu zasobami” niż wspieraniu więzi.
Prawosławny teolog i biskup Joannis Zizioulas przypomina: „Kościół nie jest po prostu instytucją. Jest formą egzystowania, sposobem bycia”. Potrzebujemy żyć logiką „Ewangelii łaski” (Dz 20,24.32) – Dobrej Nowiny o absolutnej i bezwarunkowej życzliwości Boga – przekładać tę logikę na konkret zachowań, świętować Wieczerzę Pana nie jako ceremonię, tylko jako smakowanie przymierza z Ojcem, siostrami i braćmi, dbać o sieć wzajemnej pomocy. Potrzebujemy minimum organizacji i maksimum otwartości na relacje oraz „wyobraźni miłosierdzia”. Jest to coś, czego możemy szukać od zaraz, „z prostotą gołębia i przezornością węża” (por. Mt 10,16) omijając zasieki systemu. I to właśnie jest Kościół, który nie jest pomyłką.
Przeczytaj także: Jest źle. O kryzysach naszego Kościoła
Wnioski wypływające z artykułu dawniej uznano by za ekstremistyczne, dziś brzmią centrowo.
Trzeba pamiętać, że autorytet biskupów wykształcił się w pierwszych wiekach, gdy pochodzili z wyboru przez lud, i to im w pierwszej kolejności groziło męczeństwo. Potem zaczęto obdarowywać ich przywilejami (już Konstantyn zwolnił ich z podatków). W końcu zostały same przywileje, ryzyka zniknęły, co musiało mieć wpływ na zwiększenie kandydatów drugiej jakości starających się o urzędy kościelne.
Skoro nieomylność Kościoła nie jest dodefiniowana, to nieomylność papieża oparta o nieomylność Kościoła też jest niedodefiniowana. Nie wszystko, ale wiele jest jeszcze otwarte.
Jednak demokracja też ma swoje mielizny. Słyszę o dyktaturze drobnomieszczańskich emerytów w radach parafialnych w kościele niemieckim, bez zgody których proboszcz nic nie może, a młodsi są koncesjonowani. Nie chcę takiego Kościoła.
Biskupi się błąkają i lud się błąka. Ja też nie wiem. Odwołując się do metafory nawy Piotrowej, my żeglarze mamy mieć postawione żagle by być gotowi, gdy wiatr zbawienia w nie dmuchnie. Może jeszcze długo poczekamy, może flauta jest potrzebna byśmy pozbyli się fałszywej wiedzy o nas samych. Ten artykuł uważam za takie stawianie żagli.
Bardzo dobry tekst mojego imiennika, bo aureliusz to pseudonim. Gratuluję.
Nie do końca rozumiem przesłanie tego artykułu. To jednocześnie utopijna wizja o jakimś kościele poza kościołem Chrystusowym z jednoczesnym usprawiedliwieniem tych, którzy obecnie lansują brak wiary w wartości chrześcijańskie. Kościół to Chrystus. Nie ma kościoła poza tym który stworzył Chrystus i nie będzie. Wiadomo, że ludzie, którzy są nieuczciwi często nadużywają władzy. A tacy istnieją we wszystkich stworzonych przez człowieka strukturach, nie tylko kościelnych. Czy to oznacza że inne systemy też należy zburzyć. A może właśnie trzeba czegoś odwrotnego – wzmocnienia autorytetów. Wystarczy, że na stanowiskach zasiadą ludzi uczciwi, tacy jak Jan Paweł II, czy arcybiskup Fulton Sheen.
Nigdzie w artykule nie ma mowy o „jakimś kościele poza kościołem Chrystusowym”, a stwierdzenie, że nieuczciwi ludzie są wszędzie, najczęściej z dodatkiem, że Kościół jest świętą wspólnotą grzesznych ludzi, jest w najlepszym razie banałem, w najgorszym wymówką legitymizującą bezczynność w zwalczaniu zła. Teorii, że wystarczą uczciwi ludzie jak Jan Paweł II w oczywisty sposób przeczy historia, czyż nagłaśniane obecnie patologie nie miały miejsca w dużej mierze za jego pontyfikatu? Nie mi wyrokować o tym jaka była jego wiedza, ale niewątpliwie pokazuje to, że Jan Paweł II nie wystarczy. Potrzebni są jeszcze samodzielnie myślący i zdeterminowani wierni.
Wzmocnienie autorytetów nic nie da jeśli struktury są chore.
Jeden człowiek przekonany o własnej wielkości w tak źle skonstruowanej strukturze – obdarzony pełnią władzy – może bardzo namieszać. I zgadzam się z myślami dotyczącymi odpowiedzialności nas świeckich za uwielbienie duchownych. Nam mówią to księża. Niektórzy. Dlaczego.
Nawzajem stworzyliśmy taki układ. Ja się lepiej modlę ty siedzisz cicho. Też jesteśmy winni.
Wreszcie się to zmienia. Widzimy nadużycia i co robimy. Albo co możemy ?
Widzę milczenie, wygodę, ale też i niezgodę ( u niewielu osób) na system.
I świętych jak listek figowy w historii Kościoła na aroganckim działaniu hierarchii,
Kiedy już nie są niebezpieczni, to się ich kanonizuje. Ładnie to wygląda;)
I mam za złe, że przez naszą opieszałość (świeckich) obecnie wielu ludzi wylewa dziecko z kąpielą i w ogóle się nie interesuje ile dobrych rzeczy ma do powiedzenia Kościół.
To jest też nasza wina.
I czytam wiele i słucham rozmów.
Uważam, że my – tzw świeccy dopiero się budzimy.
Słucham wielu rozmów i konferencji i recenzji od miesięcy – dalej jesteśmy za grzeczni.
To moje zdanie.
Zamiast krzyknąć uprzejmie prosimy.
Zamiast tupnąć nogą – coś sobie napiszemy.
Moje pytanie brzmi co dalej ?
Chciałabym dożyć chwili gdy nasi polscy biskupi zapłaczą.
Nad swoimi winami. I zobaczą, zrozumieją co zrobili.
Jak Piotr. Moje marzenie noworoczne 😉
Śmieszna nazwa „Więź” – bo nie wiadomo czy chodzi raczej o kajdany czy o przymierze? Wizja pana Marka Kity bardzo ładna, ale nie mam pojęcia jak to ma działać w praktyce. Bo jednak biskupi są postaciami centralnymi w Kościołach lokalnych. I mają problem: jak zharmonizować te „powiewy Ducha” z różnych stron. Prawników kościelnych dążących do Summus Lex, charyzmatyków przekonanych że to im Duch święty coś kazał bardzo, proboszczów tradycyjnych już całkiem urzędniczych, tradycjonalistów nadętych i wyniosłych, no i rzeszy odpływających zobojętniałych traktujących całe misterium Kościoła jako folklor, nawet czasem ciekawy albo fajny, no ale bez przesady. Ale to wszystko nic wobec dziennikarzy! Ci celują w dehumanizacji biskupów uważając ich za worki do boksowania bez żadnych ludzkich uczuć. No i jeszcze rosnący z każdą chwilą tłum Pokrzywdzonych! Na tych już nic się nie da. Przepraszanie na nic. Dymisjonowanie całego episkopatu to za mało. Odszkodowania przekraczające całą wartość mienia diecezji to nic nie znaczący gest. Zapełnienie wszystkich szpalt i witryn mediów „katolickich” artykułami potępiającymi to powinność, ale próżna. Czasem zdaje się, że Syn Boży stał się człowiekiem po to, żeby swoją śmiercią przebłagać Pokrzywdzonych. Ale Mu nie wyszło.
No i teraz mając to wszystko rządź sobie biskupie! Życzę szczęścia!
Fajny artykuł , zgadzam się z autorem : potrzebna nam wiara, mądra odwaga i stawianie spraw w pełnym świetle( niech żyją dziennikarze! )
Autor z mozołem odkrywa proch
Wysłałeś Dzisiaj o 13:49
że istnieje coś takiego jak upomnienie braterskie
Wysłałeś Dzisiaj o 13:49
poza tym nie wspomina w ogóle o wielkich reformatorach czy wizjonerach jak święci Jan od Krzyża, Teresa z Avila, Faustyna….
Wysłałeś Dzisiaj o 13:49
nic nowego, choć chęci szczere. Po prostu ważne postulaty od wieków znane („Ecclesia semper reformanda”) w nowych naczyniach
Biedna Faustyna… Ciężko chora kobieta zapędzona do pracy ponad siły przez swój zakon. Przy milczeniu ze strony księży w otoczeniu przyszłej Świętej. Kiedy żyła – nie szanowano jej. Kiedy umarła – postawiono ją na świeczniku. Polecam zapisy objawień z „Dzienniczka” co do hierarchii miłej Bogu: najpierw Papież, potem biskupi, potem księża i zakonnicy…. Oj, to się Instytucji podobało. Nie mogło być inaczej…Polecam Karen Armstrong
Kto odszedł od Boga nie czerpie z niego miłości, prawdy, męstwa i innych cnót pochodzących od Ducha Świętego. Są to dary Ducha Swiętego zgodnie z nauką kościoła. Zgadzam się w tym względzie z proroctwami Wiaczeslawa Kraszennikow że ludzie którzy nie będą korzystać z sakramentów świętych będą coraz gorsi.