Wiara, jeśli jest żywa, będzie znowu i znowu raniona, wystawiana na kryzysy i czasem również zabijana. Są chwile, kiedy nasza wiara obumiera po to, aby mogła znów zostać wskrzeszona i przemieniona.
Kiedy Zmartwychwstały przyszedł do uczniów, jeszcze ściśniętych strachem, smutkiem i rozczarowaniem, załamanych w cieniu Krzyża i własnego zawodu, do mężczyzn, którzy Go tchórzliwie opuścili i uciekli, zwrócił się do nich najpierw mową swoich ran.
A co z kobietami? One Go nie opuściły, nie uciekły, towarzyszyły Mu w drodze krzyżowej i wytrwały pod Krzyżem do ostatniej chwili, a także jako pierwsze odkryły pusty grób, otwarte łono tajemnicy wielkanocnego poranka.
Ewangelia odnotowuje imiona niektórych z nich; średniowieczne misteria wielkanocne mówią o trzech Mariach, a niezliczona liczba obrazów i rzeźb wyobrażających scenę Ukrzyżowania ukazuje przede wszystkim dwie, dziewiczą matkę i byłą prostytutkę z Magdali, z której Jezus „wygnał siedem demonów” (por. Łk 8,2), kobietę, która Go niesłychanie kochała i była bardzo bliska Jego sercu. Ewangelie, szczególnie Ewangelia Jana, przyznają, że Maria Magdalena stała się „apostołką apostołów” i pierwsze pojawienie się Zmartwychwstałego należało się właśnie jej. Jezus po Zmartwychwstaniu nie pozwala jej jednak, aby Go dotknęła.
To dobitne „nie dotykaj Mnie” (J 20,17), którym Jezus przy spotkaniu z Magdaleną wzbrania się przed jej objęciem, wyraźnie kontrastuje z wezwaniem do Tomasza: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!” (J 20,27). Nie doczytamy tam jednak, czy Tomasz tych ran Jezusa potem rzeczywiście dotknął. Chyba w ten sposób ma być powiedziane, że teraz Jezusa można dotknąć tylko swoją wiarą; na tym świecie nawet płonąca miłość i pragnienie będą napomniane tak jak objęcia Magdaleny, aby nie pragnęła dotykiem zerwać maski tajemnicy i zatrzymać jej dla siebie jako przedmiotu posiadania. A jednak jaki typ wiary otwiera w nas przestrzeń dla Zmartwychwstałego?
Wiara jest darem Bożej łaski, czytamy w katechizmie. Ale nasza wiara jest równocześnie także naszym ludzkim aktem, wiarą pielgrzymią, która w trakcie naszego pielgrzymowania po tym świecie i w tym ciele nigdy nie może całkowicie wyzwolić się z mgły wątpliwości, całkowicie wydostać się z ograniczeń naszego rozumu, języka, doświadczeń i wyobrażeń.
Wiara, jeśli jest żywa, będzie znowu i znowu raniona, wystawiana na kryzysy, i – tak, czasem również zabijana. Są chwile, kiedy nasza wiara (czy też mówiąc łagodniej, jej dotychczasowa postać) obumiera po to, aby mogła znów zostać wskrzeszona i przemieniona.
Tak, tylko zraniona wiara, na której są widoczne „blizny po gwoździach”, jest wiarygodna, tylko ona może uzdrawiać. Obawiam się, że wiara, która nie przeszła nocy Krzyża i nie była zraniona w serce, tej siły nie ma. Wiara, która nigdy nie oślepła, która nie spróbowała ciemności, z trudem może pomóc tym, którzy nie widzieli i nie widzą. Religia „widzących”, faryzejska, grzesznie pewna siebie, niezraniona religia zamiast chleba daje kamień, zamiast wiary ideologię, zamiast świadectwa teorię, zamiast pomocy pouczanie, zamiast miłosierdzia tylko nakazy i zakazy.
W ten świat na wieki została wdrukowana twarz Chrystusa, aczkolwiek jej pieczęć otrzyma tylko ten, kto rozwinie chustę współczucia i miłosierdzia dla tych, którzy niosą krzyż
Wróćmy jednak do kobiecego oblicza Wielkanocy. Jednej z kobiet Ewangelie nie nazywają po imieniu; dobrze ją jednak znają legendy oraz głęboka intuicja ludowej pobożności: daje jej imię, a nawet poświęca jedną z czternastu stacji drogi krzyżowej. Weronika, kobieta, która podała Jezusowi swoją chustę, aby otarł krwawy pot i rany na twarzy, dostała na wieki pamiątkę, która zadziwiająco głęboko odcisnęła się na historii chrześcijańskiej wyobraźni i chrześcijańskiej sztuki: Jezus odbił na chuście Weroniki obraz swojej twarzy – jak pieczęć.
Liczne legendy będą opowiadać o dalszych losach tego wyobrażenia, a „obraz nieuczyniony ludzką ręką” będzie nie tylko wystawiany, przechowywany, kopiowany i czczony na całym świecie, ale stanie się też znaczącym elementem teologii sztuki chrześcijańskiej. W przeciwieństwie do bałwana, który jest „Bogiem wytworzonym ludzkimi rękoma i według ludzkiej fantazji”, projekcją ludzkich pragnień, ikona jest „oknem” otwierającym świat i materię ku rzeczom, których ludzkie oko nie widziało i którymi się na tym świecie jeszcze w pełni nie może nasycić. Jest szczeliną w zamkniętych drzwiach tajemnicy; jest miejscem, skąd promieniuje dość światła po to, aby nasz świat był widziany jako woalka Twarzy, której uśmiech nas podtrzymuje na duchu także na drodze przez doliny najdłuższych cieni.
Dla chrześcijan świat nie jest „zasłoną Mai”, nie jest tylko iluzją. Świat, materia, ciało są dobrym stworzeniem Bożym. W ten świat na wieki została wdrukowana twarz Chrystusa, aczkolwiek jej pieczęć otrzyma tylko ten, kto rozwinie chustę współczucia i miłosierdzia dla tych, którzy niosą krzyż. Prawdziwą postać Jezusa (veraikon) zobaczy tylko Weronika i ci, którzy będą ją naśladować. Tam, gdzie passio (cierpienie) znajduje compassio (współczucie), tam Ten, który wszedł do głębi cierpienia, wyciska na współczuciu pieczęć prawdziwości, „podpisuje ją krwią”.
Twarzy Jezusa nie da się wykuć w marmurze twardych serc. Znajdziemy ją u miłosiernych, u tych „czystego serca”, którzy „Boga oglądać będą” (Mt 5,8) i „miłosierdzia dostąpią” (Mt 5,7). Miłosierni na dwa sposoby wyprzedzają ostateczne spoczęcie w światłości oblicza Boga: widzą twarz Chrystusa w tych, którzy cierpią, i sami tę światłość objawiają światu, okazując cierpiącym miłość i pomoc.
Fragment książki „Czas pustych kościołów”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2020. Tytuł od redakcji