Pomyślałem, że kary śmierci raczej nie dostanę, ale jeżeli ktoś ma dostać, to Kuroń. A ja może dwadzieścia pięć lat? To po piętnastu latach wyjdę i da się wytrzymać.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020. Przypominamy go w 42. rocznicę aresztowania byłych działaczy KSS „KOR”: Jacka Kuronia, Jana Lityńskiego, Adama Michnika i Henryka Wujca.
Beata Gołembiowska: Karnawał „Solidarności” – czyli 16 miesięcy wolnej Polski w okresie, kiedy wydawało się, że reżim komunistyczny będzie trwał wieki – został nagle 13 grudnia 1981 r. zdławiony. Jak Pan pamięta te pierwsze dni, tygodnie stanu wojennego? Pełne grozy i strachu? A może też zdarzały się i zabawne historie?1
Henryk Wujec: 13 grudnia 1981 r. byłem członkiem Komisji Krajowej „S”. Komisja obraduje w Gdańsku i czuje się napięcie w kraju. Są teleksy z regionów, że coś się dzieje, że są jakieś kolumny wojskowe i milicyjne, które poruszają się po drogach. Żadnej zapowiedzi nie ma, ale jest niepokój. Ponieważ wiele razy wcześniej były różne mobilizacje, to generalnie te ostrzeżenia „Solidarność” lekceważyła. Ale im bliżej końca 12 grudnia, tym takich komunikatów jest coraz więcej, są już nadawane przez Komisję Krajową. Jest formalny protokół z posiedzenia Komisji Krajowej przechowany w Ośrodku Karta albo w archiwach „Solidarności”.
Jednym z ostatnich, który zabierał głos na posiedzeniu, byłem ja. Informuję, że są sygnały z regionu o wyłączeniu telefonów i teleksów. W czasie obrad przyszedł do mnie Bogdan Borusewicz. On nie był członkiem Komisji Krajowej, nawet nie startował, bo miał trochę inne podejście do tego wszystkiego. On nadaje się na osobną opowieść, bo to jest wielki bohater. Podszedł do mnie i mówi: – Słuchaj, chodzą za mną, krok w krok.
Tego nie było już za „Solidarności”. Tak było w czasach KOR-owskich. Gdy Bogdan powiedział mi „chodzą za mną”, to był poważny sygnał. Umówiłem się z nim, że wieczorem przyjdę do niego pogadać, co w takim razie robić. On mieszkał w Sopocie.
Z MORZA WYCHODZĄ MARSJANIE
Obrady Komisji Krajowej zostały zakończone bez konkluzji. Panowała niepewność. Część ludzi wyjechała pociągiem. Frasyniuk wsiadł w pociąg i to go uratowało przed internowaniem, a ja miałem rzeczy w Sopocie. Jaruzelski – to trzeba mu przyznać – jak coś robił, to bardzo starannie. Gdy przyjeżdżaliśmy do Gdańska, byliśmy zakwaterowani w hotelu przy dworcu, a tym razem okazało się, że tam jest remont i musieliśmy się zakwaterować w Grand Hotelu w Sopocie, który odizolowany stał z boku. Widać zaplanowali to wcześniej, bo otoczyć taki hotel będzie o wiele łatwiej.
Zabrałem się do hotelu z Andrzejem Słowikiem i Jerzym Kropiwnickim z Łodzi i pomyślałem, że mam trochę czasu do spotkania z Bogdanem, to położę się na chwilę, bo byłem bardzo zmęczony. Zasnąłem. W pewnym momencie do pokoju wszedł Karol Modzelewski, obudził mnie i mówi:
– Słuchaj, jesteśmy otoczeni.
– Jak to otoczeni?
– Wyjrzyj przez okno.
Okno wychodziło na plażę. Panowała ciemność i w nikłej poświacie księżyca widzę, jak z morza wychodzą „Marsjanie”. To było ZOMO. Karol wyszedł, żeby innych zawiadomić, a ja myślę, jak tu uciec, ale drzwi hotelu były zablokowane. Za chwilę przyszli do mnie esbecy i ostrzegli mnie, żebym się nie ruszał. Jednego z tych esbeków znałem z Warszawy.
Sprowadzili nas skutych kajdankami na zewnątrz, tam czekała suka i koledzy i zawieźli nas na Kurkową (areszt w Gdańsku), do podziemnej sali, gdzie nas zgromadzili. Kiedy wszedłem, była jeszcze dosyć pusta, tylko trochę ludzi. Zobaczyłem Jacka Kuronia, podszedłem do niego i on powiedział, że został tutaj wprowadzony pierwszy, jego wzięli z innego hotelu, nie z naszego. Inne hotele, gdzie umieszczono dziennikarzy, również były zajęte i jego właśnie z jednego z nich wzięli. Wyglądało to bardzo groźnie – duża sala, faceci z bronią i rozkaz: – Panie Kuroń, tam pod ścianę.
Pusto, stoją żołnierze z psami, zupełnie jak SS-mani, wychodzimy. Gdzie jesteśmy, nie wiadomo. Ale jest ulga, bo żołnierze mówią po polsku
To chyba była strzelnica, mogły być ślady od kul. I on szedł pod tę ścianę, nie wiedząc, czy go nie ukatrupią. Kuroń wyciągnął papierosa, któryś z milicjantów podszedł i zaproponował ogień. – Jak dał mi ognia, to zrozumiałem, że będę żył – relacjonował Jacek.
Oni czasami celowo takie sceny aranżowali, żeby zastraszyć. Sprowadzili też Mazowieckiego – ze skutymi z przodu rękoma. To był zupełny szok. Do rana nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Były oczywiście obawy, że mogą nas wywieźć na białe niedźwiedzie. Rano wzywali nas kolejno i dawali nam akt internowania. Przechodząc korytarzem, widziałam w telewizorze Jaruzelskiego – puszczali go na okrągło – i już wiedzieliśmy, że jest stan wojenny.
W NIEZNANYM KIERUNKU
Potem zaczęli nas wyprowadzać do takich gazików i pojechaliśmy w nieznanym kierunku, ale w tym momencie nie baliśmy się już wywózki na Sybir. Gdy jednak zawieźli nas do lasu, to trochę się przestraszyliśmy. W końcu zobaczyliśmy jakieś budynki. To był Strzebielinek koło Wejherowa, w którym był obóz pracy dla więźniów. Ich wcześniej wywieźli i w te puste baraki nas wsadzono. Sceneria w pewnym sensie była malownicza – samotny budynek, a wokół las. Weszliśmy do dużej celi z piętrowymi, metalowymi łóżkami, na których leżały świeże materace.
Chodzimy, instalujemy się, nadal niepewni. Ja zawsze przy sobie nosiłem jakieś jedzenie i mówię: – Wyciągajmy, co kto ma, i podzielmy się.
Jacek miał jakiś koniak, bo nie robili nam wcześniej rewizji, i w ten sposób zrobiliśmy sobie kolację. Oprócz mnie byli Karol Modzelewski, Jacek Kuroń, Seweryn Jaworski, Janusz Onyszkiewicz, Jan Rulewski i nagle okazało się, że jest to cela ekstremy – creme d’extreme. To była taka nasza wigilia, bo nie wiadomo, co dalej z nami będzie. I tak jak Kaczmarski opisuje w swojej piosence o wigilii zesłańców na Syberii, zaczęliśmy chleb kroić i dzielić się.
Nagle do celi wszedł facet: – Jestem komendantem tego obozu. – Zauważył Jacka i dodał: – O, panie Jacku, tak mi przykro, że w takich warunkach znowu się spotykamy.
Jacek siedział kiedyś w opolskim więzieniu i ten facet był tam komendantem. Powiedział, że dostarczy nam koce i możemy zgłaszać inne potrzeby czy postulaty. Z każdej celi mamy wystawić delegata, który o ustalonej godzinie spotka się z komendantem. Oczywiście wybraliśmy Kuronia, ale Jaś Rulewski zaprotestował: – Nie zgadzam się na Kuronia, bo jest zbyt ugodowy.
W końcu zgodziliśmy się, żeby i Rulewski nas reprezentował. Z ciekawości spytaliśmy się Jasia, co chce zgłosić, a on bez wahania odparł: – Jak to co? Żeby znieśli stan wojenny!
Kuroń tymczasem rozejrzał się po celi: – Takie płaskie te materace, nie ma żadnych zagłówków, no to poproszę, żeby nam je dali.
Ostatecznie były dwa postulaty – zniesienie stanu wojennego i żeby były zagłówki. Gdy wróciła nasza delegacja, zapytałem, jak poszło. Janek nic nie powiedział, a Kuroń: – No, zagłówki będą…
Siedzimy kilka dni i nagle jest komenda: – Kuroń, spakować się, Wujec, spakować się, Onyszkiewicz, Modzelewski, Gwiazda, Rulewski, Jaworski, spakować się.
Biorą nas do wojskowych gazików – to już było dwa tygodnie po ogłoszeniu stanu wojennego – i gdzieś nas wiozą. Byliśmy spięci w kajdankach po dwóch, ja z Rulewskim. Potem w żartach Modzelewski często mówił do Rulewskiego: – Jasiu, mówiłeś na krajówce, że nic cię nie wiąże z KOR-em, a z Wujcem byłeś skuty kajdankami.
Ciemno, nie ma żadnych świateł i nagle jesteśmy na lotnisku, tam stoi helikopter obstawiony wojskowymi. Pakują nas do niego i tu zaczęła się groza. Podchodzi wojskowy do Kuronia: – Panie Kuroń, napisałby mi pan autograf? Może to ostatni raz…
I Jacek oczywiście napisał.
Helikopter startuje, jest noc, nie wiemy, gdzie lecimy. A nuż wiozą nas na białe niedźwiedzie? Helikopter wprawdzie nie ma dużego zasięgu, ale do Kaliningradu może dolecieć, a tam zajmą się nami inne służby. Lecimy długo i lądujemy w śniegu. Pusto, stoją żołnierze z psami, zupełnie jak SS-mani, wychodzimy. Gdzie jesteśmy, nie wiadomo. Ale jest ulga, bo żołnierze mówią po polsku…2
Podczas stanu wojennego, na przełomie 1981/1982 r. władze przygotowywały proces członków KOR-u z zarzutem próby obalenia ustroju. Jak Pan pamięta ten okres – przesłuchania, zapoznanie się z aktami oskarżenia, wreszcie sam proces?
– Byliśmy wzywani na przesłuchania, bo w więzieniu na ostatnim piętrze byli esbecy. Gdy zostałem wezwany, przesłuchiwało mnie dwóch facetów i mi powiedzieli, że będzie prowadzone śledztwo w sprawie przygotowywania przez KOR zamachu na ustrój. Że są na to dowody, że w Regionie Mazowsze znaleźli strukturę, która to szykowała. To była jakaś głupota, bo z tych dowodów znaleźli jedną pałkę milicyjną i łańcuch od roweru jako narzędzia zbrodni, które przygotowywaliśmy, żeby zamachnąć się na ustrój. To były kpiny, ale oni poważnie mówili, że mają dowody i za takie coś jest kara śmierci. Dodali, że oczekują konstruktywnej rozmowy, na co oczywiście odrzekłem, że nie mam zamiaru jej prowadzić. Powiedziałem Modzelewskiemu o tej rozmowie i karze śmierci, a on na to: – To po co tam chodziłeś? Ja od razu odmówiłem. Jakbyś nie chodził, to byś nie wiedział.
We wrześniu 1982 r. wezwali Kuronia i nie wrócił. Następnego dnia przeczytaliśmy w gazecie, że rozpoczęło się śledztwo przeciwko KOR-owi z zarzutem przygotowania zamachu na ustrój. Jacek Kuroń został aresztowany na mocy nakazu wojskowego prokuratura pułkownika Kubali i został osadzony w areszcie śledczym na Rakowieckiej. Poczuło się pewną grozę. Następnego dnia przyszli po Michnika. Zostawił swoje książki i po tym komunikacie wiedzieliśmy, co go czeka. Przy pożegnaniu prawie się popłakaliśmy. Rozeszliśmy się do swoich cel. Po chwili podchodzi do mnie strażnik: – Panie Wujec, pan też się pakuje…
ZAKŁADNICY WIĘŹNIÓW STANU WOJENNEGO
Protokół przedstawienia zarzutów u Kubali był formalny, ale dość groźny, bo tam był rzeczywiście zarzut obalania ustroju przemocą, a za takie coś groziło nam od ośmiu lat do kary śmierci. Otrzymanie takiego papieru było nieprzyjemne. Pomyślałem, że kary śmierci raczej nie dostanę, ale jeżeli ktoś ma dostać, to Kuroń. A ja może dwadzieścia pięć lat? To po piętnastu latach wyjdę i da się wytrzymać. Z takimi myślami jechałem na Rakowiecką.
Podczas mojego przesłuchania oczywiście odmówiłem odpowiedzi, więc miałem spokój, a potem powiedzieli mi, że jest gotowy akt oskarżenia, i spytali, czy chcę się z nim zapoznać. Składał się z ponad czterdziestu tomów. Chodziłem na piętro wyżej i codziennie go przeglądałem, bo naprawdę mnie ciekawiło, co oni tam wymyślili.
Władze naciskały aresztowanych działaczy, aby podpisali tzw. lojalki, czyli deklaracje zaprzestania działalności opozycyjnej. Niektórzy z tego skorzystali i wyszli na wolność. Jakie były naciski SB, władz, a może i Kościoła w przypadku działaczy KOR-u?
– Wiosną 1984 r. niespodziewanie wywołują mnie z celi. Byłem przekonany, że prowadzą mnie na widzenie, bo to był ten dzień, kiedy więźniowie na określoną literę mogą spotkać się z bliskimi. Wyprowadzają mnie jednak na dziedziniec, a tam w samochodzie siedzi już Kuroń. Gdzieś nas wiozą i obaj nie wiemy dokąd. Przez okno widać piękną, wiosenną Warszawę, a przechodnie mają w głębokim poważaniu, że jacyś kryminaliści jadą samochodem.
Zawieziono nas do Otwocka, a tam już byli nasi przyjaciele z KOR-u. Nie wszyscy, ale kilku, między innymi ksiądz Jan Zieja i Zbigniew Romaszewski, przywieziony także z więzienia. Wyglądało to jak w bajce – nie wiesz, gdzie jedziesz, a tu okazuje się, że wiozą cię do przyjaciół. Dowiedzieliśmy się, czego władze od nas chcą. Będzie amnestia, ale może odbyć się tylko wtedy, kiedy wydamy oświadczenie, że nie będziemy dalej uprawiać działalności politycznej.
To jest propozycja również ze strony episkopatu, wynegocjowana z doradcami – składamy deklarację na piśmie lub słownie, że zaniechamy swojej działalności, i wtedy oni zarządzą amnestię dla wszystkich. Jeśli natomiast tego nie zrobimy, to wszyscy uwięzieni nadal siedzą. W ten sposób staliśmy się zakładnikami więźniów stanu wojennego, czyli kilkuset osób, a w tym niektórych z wysokimi wyrokami. Na tym spotkaniu nie było Adama Michnika, bo podobno nie chciał wyjść z celi. My powiedzieliśmy, że bez Adama nie możemy podjąć decyzji, więc wysłali Kuronia, żeby namówił Michnika do spotkania się z nami. Kuroń pojechał i doszło do dramatycznej sceny, kiedy Kuroń namawiał Michnika, żeby wyszedł, a Adam obrzucał Kuronia najgorszymi słowami, że on z celi nie wyjdzie. Okazało się, że Michnik wiedział, po co nas tam wiozą.
Na delegata do rozmów z komendantem obozu wybraliśmy Kuronia, ale Jaś Rulewski zaprotestował: – Nie zgadzam się na Kuronia, bo jest zbyt ugodowy. W końcu zgodziliśmy się, żeby i Rulewski nas reprezentował. Z ciekawości spytaliśmy się Jasia, co chce zgłosić, a on bez wahania odparł: – Jak to co? Żeby znieśli stan wojenny!
Janowi Józefowi Lipskiemu ktoś o tym powiedział, a on przekazał tę wiadomość Basi Szwedowskiej, narzeczonej Michnika, a ona z kolei podczas widzenia powiedziała to Adamowi. Dlatego gdy go wywołali z celi w dniu, w którym nie miał widzeń, to dokładnie wiedział, dlaczego go biorą, i odmówił wyjścia. Powiedział, że więzień nie negocjuje – ma albo proces, albo wycofanie oskarżenia – i Jacek wrócił z niczym.
Wtedy okazało się, że to nasze spotkanie jest bez sensu, bo bez Michnika nie możemy podjąć żadnej decyzji. Niektórzy uważają, i w tym jest dużo racji, że wtedy nas Michnik uratował. Potem była jeszcze druga próba. Zawieźli nas do Konstancina, do jakiejś esbeckiej willi, gdzie oprócz ludzi z KOR-u byli też niektórzy z „Krajówki” oraz doradcy – jak Andrzej Wielowieyski czy Jan Olszewski.
Tym razem padła ta sama propozycja, tylko bardziej skonkretyzowana, że gdy nas wypuszczą, to przez pierwsze dwa miesiące nie prowadzimy żadnej działalności i jeśli to obiecamy, to będzie ogólna amnestia. Powiedzieli, że episkopat aprobuje tę formę rozwiązania, a nawet była taka sugestia – to powiedział mi Olszewski – że papież jest o tym poinformowany. Wtedy presja negocjatorów była bardzo silna. Michnik znowu nie wyszedł z celi, Jurczyk był w szpitalu. Zrobiliśmy głosowanie. Pięć osób było przeciw, a cztery za lub się wstrzymały. Przeciw byli Kuroń, ja, Romaszewski, Gwiazda i Modzelewski. A Jaworski, Pałka, Rulewski, Rozpłochowski byli za lub wstrzymali się. W ten sposób propozycja rządowa upadła.
KOCHAM ADASIA
W takim razie zapowiedzieli, że będzie proces z zarzutem podjęcia próby obalenia siłą ustroju. Czyli wracamy do cel. Dobra, to siedzimy, trudno, będzie proces. Po jakimś czasie władze przypuściły następny atak. Sekretarz generalny ONZ wysłał swojego szefa gabinetu, Emilia de Olivaresa, który najpierw negocjował z Rakowskim, żeby nas z rodzinami wywieźć za granicę na jakieś ciepłe wyspy, podobnie jak to teraz zrobiono z Kubańczykami. Spotkaliśmy się na spacerniaku na Rakowieckiej, tym razem był to ładny spacerniak, obszerny, bez ścian betonowych. Był Kuroń, Romaszewski i ja, przedstawiciel ONZ oraz tłumaczka.
Przekonywali nas, jak to wyjedziemy na wyspy szczęśliwe razem z rodzinami, że będziemy mieć życie jak w Madrycie i ogólnie będzie fajnie. Kuroń powiedział, że się nad tym zastanowimy, że musimy zapytać rodzin. Z tej okazji mieliśmy widzenia z rodzinami, ale nietypowe, bo nie w normalnej sali, ale w pokoju spotkań z adwokatami. Na pewno całe ściany były nafaszerowane aparatami podsłuchowymi. Ludka, zamiast cieszyć się ze spotkania ze mną, to na początku powiedziała: – Kocham Adasia.
I to mi wystarczyło3.
Po wyjściu z więzienia nie mógł Pan brać udziału w tzw. konspirze, gdyż był Pan pewnie cały czas śledzony. Jaką zatem wybrał Pan formę protestu? Może udział w demonstracjach?
– 1 maja 1985 r. zrobiliśmy coś fantastycznego. Wiadomo, że to komunistyczne święto, ale jednocześnie święto Józefa robotnika. Władze obstawiły centrum Warszawy na tip-top. Za to w kościele świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu zgromadził się prawie cały Region Mazowsze. Po Mszy Maciek Jankowski, czołowy działacz „Solidarności” i zarazem kawał chłopa, rzucił hasło wyjścia na ulicę. Idziemy i nikt nas nie zatrzymuje, wchodzimy w ulicę Słowackiego, zbiera się tłum, ludzie krzyczą „Solidarność żyje!”. Przeszliśmy całą ulicę Słowackiego, zakręciliśmy w Stołeczną i skręcamy w Krasińskiego do kościoła. Demonstracja była fantastyczna, ale Krasińskiego była już obstawiona, bo wezwali ZOMO. Wyglądało na to, że będziemy mieli bitwę. Kuroń, który przyszedł na tę demonstrację, wyrwał się na ochotnika: – Pójdę z nimi pogadać, żeby nie robili żadnego pałowania.
Podszedł do zomowców i zaczął ich przekonywać, że to jest pokojowa demonstracja, że my się rozejdziemy. I ZOMO nas nie ruszyło. Potem jednak władze zrobiły proces o nielegalną demonstrację. Kuroń dostał miesiąc więzienia, a ja trzy, lecz nas nie zamknęli, bo to były kolegia i można było odwołać się do sądu, żeby uniknąć aresztu.
Kuroń się wybronił, a mnie w sądzie przyklepali trzy miesiące, lecz na razie nie wsadzali. I nagle 1 czerwca 1986 r. jest u mnie rewizja. Torbę z bibułą rzuciłem na balkon sąsiada i jej nie zabrali. Esbek, Bolesław Bolesta-Bilewicz, powiedział grzecznie: – Panie Henryku, bierzemy pana, mam polecenie pana skuć.
Okazało się, że ta rewizja była w związku ze złapaniem Bujaka, Kundzia, czyli Konrada Bielińskiego, i Ewy Kulik. Nie dostałem sankcji prokuratorskiej, tylko wykorzystali ten poprzedni, trzymiesięczny wyrok. Wsadzili mnie na Rakowiecką. Tam próbowali mnie przesłuchiwać, wyglądało na to, że będę siedział długo za współpracę z podziemną „Solidarnością”, i nagle 22 lipca ogłaszają kolejną amnestię.
KU ZWYCIĘSTWU
Brał Pan czynny udział w obradach Okrągłego Stołu. Jak Pan pamięta te niezmiernie ważne dla narodzin polskiej demokracji, a później wolności wydarzenie?
– Okrągły Stół to było wielkie wydarzenie historyczne, wielki kompromis i zwycięstwo „Solidarności”. Kiedy po raz pierwszy wchodziliśmy po schodach do Pałacu Namiestnikowskiego, to Kiszczak stał na górze i każdemu ściskał rękę. Na początku szedł Wałęsa, potem Mazowiecki, Kuroń, Geremek, a ja z Ludką szliśmy na końcu. Nie chcieliśmy ściskać sobie rąk z Kiszczakiem i rzeczywiście, zanim doszliśmy, Kiszczak się zmęczył.
Na obrady wyszliśmy z Instytutu Socjologii, bo tam spotkaliśmy się wcześniej jako „drużyna Lecha Wałęsy”. Nadal przecież byliśmy nielegalni, dotychczas spotykaliśmy się głównie w kościołach, ale w tym przypadku dyrektor Instytutu prof. Jerzy Szacki udostępnił nam nie tylko salę konferencyjną, ale również pokój na sekretariat. Przed naszym wyjściem w sali konferencyjnej odbyła się konferencja prasowa. Z tego okresu pochodzą fantastyczne zdjęcia, wszyscy uśmiechnięci – Geremek, Mazowiecki, Wałęsa, my z tyłu też się kręcimy. Gdy odczytywałem listę obecności: „Kuroń? Jest. Wałęsa? Jest…”, to śmiać mi się chciało. Po konferencji szliśmy piechotą ulicą Karową, skręciliśmy w Krakowskie Przedmieście i doszliśmy do Pałacu Namiestnikowskiego. Gdy wchodziliśmy po schodach, mieliśmy poczucie wielkiego sukcesu i wielkiego niepokoju, bo wiedzieliśmy, że czekają nas trudne negocjacje, a nie wiedzieliśmy, czym to się skończy.
Podczas obrad uświadamialiśmy sobie, że są to prawdziwe, legalne rokowania i czasami z niedowierzaniem oglądałem moją pieczątkę sekretarza ds. Okrągłego Stołu Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Na ten czas dostałem urlop w swojej pracy, oczywiście bezpłatny. Nie zajmowałem miejsca przy głównym Okrągłym Stole, gdyż taka była mądrość nabyta w czasie wcześniejszego działania, że przy Okrągłym Stole powinni siedzieć ludzie bezpośrednio identyfikowani z „Solidarnością”, jak Wałęsa, Bujak, Frasyniuk, Grażyna Staniszewska, oraz ci, którzy byli liderami ostatnich strajków, bo oni poruszyli sprawę „Solidarności”.
W którymś momencie wpychał się do bycia przy głównym Okrągłym Stole Jarek Kaczyński i Kuroń z nim to negocjował, w końcu zniechęcony powiedział mi: – Z tymi Kaczyńskimi ciężko, bo jak mówiłem, że może zrobimy jedno miejsce, to wtedy Jarek zaprotestował, że musi być razem z Leszkiem.
Jacek powiedział żartem, że jednego jest jednak pewny: – Nie będzie w Polsce czegoś takiego jak Prezydent Bracia Kaczyńscy.
Ostatecznie przy głównym Okrągłym Stole nie było ani Jarka, ani Leszka, ale Leszek jeździł do Magdalenki i bardzo pomagał Mazowieckiemu, a Jarek był zastępcą Geremka przy stole politycznym4. Właściwie negocjowały trzy zespoły, a Okrągły Stół tylko rozpoczął i zakończył rokowania. W tych zespołach rzeczywiście była praca. Ja byłem w zespole związkowym, którego szefem był Mazowiecki, jego asystentką była Ludka, a doradcą prawnym Leszek Kaczyński. Z czołowych działaczy „Solidarności” był Frasyniuk. Z tamtej strony był Kwaśniewski.
Obrady i praca w grupach czy w całości były dobrze ułożone, a nasi uczestnicy rzeczywiście byli świetnie przygotowani w sensie merytorycznym. Gdy były jakieś sporne kwestie czy trudności, to delegaci jechali do Magdalenki. Chciałabym tutaj odmitologizować Magdalenkę. Chociaż tam nie jeździłem, to wszystkie ustalenia były potem prezentowane przy Okrągłym Stole, gdyż musiały się znaleźć w protokole. Są archiwa z obrad Okrągłego Stołu, w których wszystko jest zanotowane i nie zaistniałyby bez przedstawienia całości ogółowi.
Czy po porozumieniu Okrągłego Stołu poczuł Pan taki prawdziwy powiew wolności, inny niż po porozumieniu sierpniowym, kiedy nawet słowa „wolne” nie można było użyć w nazwie nowo powstającego związku zawodowego?
– Kończy się ten Okrągły Stół, lecz nie znakiem zapytania. Uzyskujemy, co najważniejsze – legalną „Solidarność” i częściowo demokratyczne wybory do sejmu. Czyli takie, że oni w ramach wyborów mają gwarantowaną pulę 65 proc., a my możemy walczyć o 35 proc., oczywiście na równi z innymi. Ale z kolei wywalczyliśmy całkowicie demokratyczne wybory do senatu.
17 kwietnia „Solidarność” została zarejestrowana i rozpoczęła legalne działanie. Już nie musieliśmy spotykać się w kościołach. Mieliśmy więc legalną „Solidarność”! Czyli odnieśliśmy zwycięstwo. Ale prawdziwe zwycięstwo przyszło dopiero 4 czerwca.
Kolejnym ważnym krokiem były wybory samorządowe, które premier zarządził na 27 maja 1990 r. Wtedy większość społeczeństwa wybrała do rad samorządów terytorialnych kandydatów komitetów obywatelskich „Solidarności”. To było totalne zwycięstwo. Było już jasne, że nie ma odwołania do przeszłości, że mamy kraj, który rządzi się prawami demokracji i wolności, że „Solidarność” zwyciężyła. Dlatego zwycięstwo 4 czerwca nazywam Dniem Wolności.
Henryk Wujec – ur. 25 grudnia 1940, zm. 15 sierpnia 2020, polski fizyk, polityk i działacz społeczny, członek honorowy Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Zaangażowany w działanie opozycji demokratycznej w okresie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, represjonowany i internowany w stanie wojennym, uczestnik obrad Okrągłego Stołu, poseł na Sejm X, I, II i III kadencji, sekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi, w latach 2010–2015 doradca prezydenta RP Bronisława Komorowskiego ds. społecznych. Pośmiertnie odznaczony Orderem Orła Białego.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020
1 Fragmenty wywiadu, który w kwietniu 2017 i maju 2018 r. z Henrykiem Wujcem przeprowadziła Beata Gołembiowska, polsko-kanadyjska dziennikarka i pisarka (www.bgbooks.com.pl). Cały wywiad, dotyczący działalności Henryka Wujca w latach 1968–1989, zostanie opublikowany w książce Zanim runął mur, stanowiącej zbiór relacji 21 opozycjonistów i działaczy „Solidarności”, z przedmową prof. Andrzeja Friszkego i wstępem-wywiadem z prezydentem Lechem Wałęsą.
2 Pod koniec grudnia 1981 r., w ramach przygotowywania procesu w sprawie próby obalenia przemocą ustroju PRL, 14 członków Komisji Krajowej przetransportowano ze Strzebielinka do więzienia na Białołęce, zamienionego na obóz internowania.
3 Ostatecznie władze PRL uchwaliły w lipcu 1984 r. amnestię, na mocy której zwolniono wszystkich więźniów politycznych. Por. A. Friszke, Sprawa jedenastu. Uwięzienie przywódców NSZZ Solidarność i KSS „KOR” 1981–1984, Kraków 2017.
4 Zespół ds. reform politycznych, któremu przewodniczył Bronisław Geremek, nie miał zastępcy przewodniczącego. Jarosław Kaczyński był członkiem tego zespołu, pracował w podzespole ds. reformy prawa i sądów. Lech Kaczyński był członkiem zespołu ds. pluralizmu związkowego oraz członkiem grupy roboczej ds. nowelizacji ustawy o związkach zawodowych. Por. Okrągły stół. Kto jest kim. „Solidarność”, opozycja, red. W. Adamiecki, oprac. M. Wnuk, E. Kisielińska, Warszawa 1989.