Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Między dziecięcym łóżeczkiem a dogmatem

„Ale Maria zachowywała wszystkie te rzeczy i rozważała je w swoim sercu”, Alice Havers, 1888

Przeszkodą, która w ciągu wieków skutecznie tarasowała bramy nieba przed nieochrzczonymi dziećmi, był grzech pierworodny, a dokładniej – tradycyjne rozumienie tej doktryny.

Nataszce i Antosiowi

„Teologowie świeccy – mówił o ich powołaniu ks. Wacław Hryniewicz – mają do dyspozycji swoje doświadczenie (…) życia małżeńskiego i rodzinnego. I szczególnie w tej dziedzinie powinni mówić własnym głosem – to ogromna szansa, że zostaną usłyszani przez hierarchię, a tym samym że zainspirują i skorygują nauczanie Kościoła oficjalnego. (…) Chodzi (…) o to, aby teologowie świeccy potrafili swoim specyficznym doświadczeniem niejako przeorać całą teologię, od teologii stworzenia po eschatologię, całą dogmatykę i inne dyscypliny teologii. Jestem przekonany, że wtedy cała teologia mogłaby przemówić innym głosem, dopełniającym to, co zrobili z niej duchowni. To jest szansa dla wszystkich: i dla świeckich, i dla duchownych”[1].

Jak do tej pory ze świecą szukać świeckich teologów, którzy by przeorali swoim specyficznym doświadczeniem całą teologię – „od A do Z”, a choćby tylko „od A do B” – proponując nowy rodzaj teologicznego wglądu w tajemnice wiary. Niemniej jednak fakt, że stale przybywa nam świeckich adeptów sacra scientia, rodzi uzasadnioną nadzieję, że prędzej czy później doczekamy się całościowej wizji teologii wyrastającej z autentycznego doświadczenia i autentycznej duchowości osób świeckich. Tymczasem proponuję coś dużo skromniejszego – próbę spojrzenia świeckimi oczyma na jeden niewielki fragment naszej wiary, na niektóre tajemnice związane z początkami ludzkiego życia.

Doświadczenie świeckich małżonków, dających życie swojemu dziecku, może zrodzić nowe pytania wobec takich tajemnic wiary, jak zbawienie dzieci, które umarły bez chrztu, grzech pierworodny czy niepokalane poczęcie Maryi. Niniejsze rozważania nie oferują pełnych odpowiedzi na stawiane pytania, zaledwie zakreślają kierunek, w jakim – jak sądzę – należałoby pójść, aby je znaleźć. Zapewne też będą rodzić kolejne pytania.

Istotne jest – jak zobaczymy – że intuicje zawarte w niniejszym artykule przecinają się i spotykają z intuicjami niektórych współczesnych teologów duchownych czy zakonnych. Sposoby uprawiania teologii przez świeckich i duchownych to nie dwie proste równoległe, które w nieskończoność biegną obok siebie, ale dwie siostry, które razem mogą jeszcze głębiej – z dwóch specyficznych punktów widzenia – wejrzeć w tajemnice wiary, będąc dla siebie inspiracją i oparciem, wzajemnie się dopełniając i służąc sobie korektą.

Niepotrzebna miękkość serca?

Znam niejedną parę wierzących małżonków, którym życie nie poskąpiło tragedii utraty dziecka jeszcze przed jego narodzinami, a tym samym przed chrztem, czyli bez zgładzenia grzechu pierworodnego. W naturalny sposób w bólu tym rodziło się pytanie o wieczny los ich maleństwa. Jedna z matek, które dotknęła taka tragedia, wyznała: „Być może jestem niezgodna z katolicką ortodoksją, ale ufam, że kiedyś w niebie spotkam swoje dziecko, rozpoznamy się i usłyszę jego «mamo!»”… Znamienna jest kryjąca się za tymi słowami niepewność, czy taka ufność w zbawienie nieochrzczonego dziecka jest do pogodzenia z katolicką ortodoksją, i zarazem determinacja wiary i nadziei, które nie wahają się pójść „pod prąd ortodoksji”. Jakkolwiek dziś wygląda ta ortodoksja, historia teologii i doktryny wyjątkowo mocno usprawiedliwia tę niepewność i zarazem „bunt”, które pojawiają się w sercach wielu wierzących. W przeszłości nie brakło teologów, którzy tworzyli przejmującą, wręcz makabryczną historię losów dzieci zmarłych bez chrztu.

„Ten, kto mówi – pisał np. św. Augustyn – że nawet dzieci odradzają się w Chrystusie, gdy opuszczają ten świat bez udziału w Jego sakramencie [chrztu], ten zarówno sprzeciwia się nauczaniu apostolskiemu, jak i staje przeciwko całemu Kościołowi, który nie zwleka z chrztem dzieci, albowiem Kościół bez wahania wierzy, iż w przeciwnym razie nie mają one możliwości odrodzić się w Chrystusie”(Ep, XXVII, Ad Hieron). Dzieci, które umarły bez chrztu – uważał Augustyn – „będą ukarane wiecznym ogniem; bo chociaż nie mają grzechu osobistego, zetknęły się poprzez swój brud z grzechem pierworodnym” („De veritate praedestinationis”, I, 12, 27). Czeka je piekło i piekielne kary, chociaż kary te wobec takich małych potępieńców będą łagodniejsze od tych, które spadną na dorosłych mieszkańców infernum.

Dogmatycznie pogląd ten przypieczętował w XII w. papież Eugeniusz VII: „Dusze tych, którzy umierają w uczynkowym grzechu śmiertelnym albo w samym tylko pierworodnym, natychmiast dostają się do piekła, nierównymi jednak karami są karane”. Pogląd ten opierał się przede wszystkim na jednym fundamentalnym założeniu: bez chrztu z wody (lub chrztu pragnienia, który jednak w przypadku malutkich dzieci nie wchodzi w rachubę) w żaden sposób nie można podobać się Bogu.

Takie „niemiłosierne” stanowisko – na szczęście – odpowiadało nie wszystkim teologom. W ich gronie znajdziemy sporą liczbę takich, którzy na wieczne losy nieochrzczonych dzieci patrzyli łagodniejszym okiem, starając się uchronić je przed karami piekielnymi. Owszem, twierdzono, że dzieci te nie mogą cieszyć się zbawieniem czy szczęściem nadprzyrodzonym, ale dla nich przygotowane jest tzw. szczęście naturalne. Św. Tomasz z Akwinu pisał: „Jakkolwiek dzieci nieochrzczone są odłączone od Boga, jeśli chodzi o zjednoczenie przez chwałę, to jednak całkowicie nie są od Niego odłączone. Owszem, są z Nim zjednoczone przez uczestnictwo w dobrach naturalnych; i w ten sposób będą mogły cieszyć się Nim przez naturalne poznanie i miłość” (In II Sent., dist. 33, q.2, a. 2, ad 5). Dla tego stanowiska fundamentem stało się nauczanie papieża Innocentego III (1201): „Karą grzechu pierworodnego jest brak oglądania Boga; karą [ciężkiego] grzechu osobistego jest męka wiekuistego piekła”.

Kościół szerzył strach przed śmiercią bez chrztu, ale i sam ten strach przeżywał

Józef Majewski

Udostępnij tekst

Wśród teologów nie brakło również takich, których można określić mianem miłosiernych. W ich oczach dzieci, które zmarły bez chrztu, mogą dostąpić wiecznego zbawienia, oglądania Boga i szczęścia nadprzyrodzonego. Co prawda, stanowisko to nie mogło powoływać się na jakąś ważniejszą tradycję teologiczną czy nauczanie Magisterium, niemniej jego przedstawiciele – niezrażeni tą sytuacją – usiłowali na różne sposoby teologicznie uzasadnić wieczne zbawienie dzieci. Dla przykładu – jedni twierdzili, że Bóg zbawia je za względu na modlitwę rodziców, inni – przez wzgląd na modlitwę Kościoła, jeszcze inni uważali, że miejsce chrztu u tych dzieci zastępuje śmierć, która ma znamiona męczeństwa, otwierającego przed umierającym niebo. Współcześnie niejaką popularnością cieszy się hipoteza „decyzji ostatecznej”, według której dzieci w „momencie” śmierci osiągają – niczym dorośli – pełnię swej duchowości, co pozwala im w tej ostatniej chwili opowiedzieć się za Bogiem, a więc dostąpić czegoś w rodzaju chrztu pragnienia.

W przeszłości praktyka kościelna nie poszła drogą „miłosierną”. Dzieci, które umarły bez chrztu, nie mogły być grzebane w „miejscu świętym i religijnym”, tj. na katolickich cmentarzach. Ich pogrzeb – pisze Jean Delumeau, w znakomitym studium „Grzech i strach”, które dotyczy okresu od XIII do XVIII w. – „odbywał się bez księdza i odsuwano je od poświęconej ziemi z tego samego tytułu co inne osoby dotknięte hańbą, niewierzących, heretyków, odstępców, schizmatyków, ekskomunikowanych, zmarłych śmiercią samobójczą, (…) publicznych grzeszników i innych”.

Kościół – czy też, jak ujmuje to francuski historyk, „męski klerykalizm” – szerzył strach przed śmiercią bez chrztu, ale i sam ten strach przeżywał. Trzeba podkreślić, iż w ciągu wieków zdarzało się, że rodzice dzieci zmarłych bez chrztu, poruszeni współczującą miłością do swoich pociech, posuwali się do wymyślnych, czy raczej dramatycznych sposobów[2], aby ominąć oficjalne procedury Kościoła, umożliwić pogrzebanie maleństw w „miejscu poświęconym” i ratować swoje pociechy przed wiecznym potępieniem.

Delumeau kończy swoje rozważania na ten temat znamiennym cytatem z ks. Arnaulda (XVII w.): „Pragnąłbym (…), by wszyscy przyswoili swym umysłom nader słuszne rozważania kardynała Bellarmina. Chodzi o to, że litość, jaką mamy dla dzieci, w niczym nie może się im przysłużyć i że tak samo surowość naszych uczuć nie czyni w istocie ich losu bardziej szczęśliwym. Tak więc nie przez ludzki odruch niepotrzebnej miękkości serca trzeba oceniać rzeczy, jak to czyni większość ludzi, ale w świetle Pisma, soborów i Ojców”[3].

W takiej perspektywie przy lekturze Pisma, nauczania soborów i tekstów Ojców Kościoła w niczym nie mogły przydać się „zbawienne” intuicje zranionej miłości rodziców. W końcu – nie da się zgłębiać tajemnic wiary przy pomocy tak kruchego i nędznego narzędzia, jakim jest serce przepełnione współczuciem i miłością do swojego dziecka. Ludzkie miłosierdzie nie musiało być w tym ujęciu refleksem miłosierdzia Bożego.

A jednak Kościół oficjalny w końcu poszedł za odruchem „niepotrzebnej miękkości serca”. Dzisiaj dzieci zmarłe bez chrztu znajdują miejsce na „uświęconej ziemi”. W ostatniej drodze towarzyszy im kapłan. Rytuał przewiduje przy tej okazji celebrację Mszy świętej. „Jeśli chodzi o dzieci zmarłe bez chrztu – czytamy w najnowszym Katechizmie Kościoła Katolickiego – Kościół może tylko polecać je miłosierdziu Bożemu (…). Istotnie, wielkie miłosierdzie Boga, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni, i miłość Jezusa do dzieci, która kazała Mu powiedzieć: «Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im» (Mk 10,14), pozwalają nam mieć nadzieję, że istnieje jakaś droga zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu” (1261).

W przeszłości dzieci, które umarły bez chrztu, nie mogły być grzebane w „miejscu świętym i religijnym”, tj. na katolickich cmentarzach

Jan Paweł II w encyklice „Evangelium vitae” idzie jeszcze dalej. Zwracając się do matek, które zabiły swoje nie narodzone dziecko, i mówiąc o możliwości uzyskania przez te kobiety Bożego przebaczenia, stwierdza: „Odkryjcie, że nic jeszcze nie jest stracone, i będziecie mogły poprosić o przebaczenie także swoje dziecko: ono teraz żyje w Bogu” (nr 99; podkr. – J. M.).

O zmianie stanowiska Magisterium wobec pośmiertnych losów dzieci bez chrztu zdecydowało wiele czynników. Trudno nie przyjąć, że jednym z nich była – ongiś uważana za niepotrzebną – „miękkość serca większości ludzi”, choćby postawa rodziców, których dotknęła tragedia śmierci dziecka. Owa „miękkość serca” kryje w sobie teologiczne intuicje, które wciąż czekają na zgłębienie.

W nowym Katechizmie dominuje atmosfera nadziei co do pośmiertnych losów dzieci bez chrztu. Ona też przeważa w rytuale pogrzebu dzieci nienarodzonych, kontrastując jednak z pewnością wiary w zbawienie zmarłych dzieci ochrzczonych. Wiara – wynika ze współczesnego nauczania Kościoła – nie daje tu pewności, chociaż pewność tę – jak się zdaje – można dostrzec w wypowiedzi Jana Pawła II.

Sądzę, że słowa papieża – w kontekście wypowiedzi Katechizmu – można traktować jako wezwanie skierowane do teologów, by poszukiwali teologicznych dróg zbawienia dla dzieci umierających bez chrztu.

Od pokalanego do nie-pokalanego poczęcia

Przeszkodą, która w ciągu wieków skutecznie tarasowała bramy nieba przed nieochrzczonymi dziećmi, był grzech pierworodny, a dokładniej – tradycyjne rozumienie tej doktryny. W tradycyjnej koncepcji tego grzechu poczynające się dziecko jest przede wszystkim pozbawione łaski uświęcającej: poczynamy się pozbawieni pierwotnej świętości. „Grzech pierworodny ­– pisał ks. Wincenty Granat – jest brakiem dobra nadprzyrodzonego, tj. szczególnej przyjaźni z Bogiem; (…) istota jego polega na braku świętości i sprawiedliwości pierwotnej spowodowanym przez nasz związek z Adamem”[4]. Grzech pierworodny sprawia, że nie ma w poczętym dziecku świętości. Dzieci poczynają się jako pokalane. Jedynym wyjątkiem od tej reguły była Maryja, co opiewa dogmat o Jej niepokalanym poczęciu.

Wobec tradycyjnego ujęcia grzechu pierworodnego rodzą się jednak pytania: czy to możliwe, by święty Bóg obdarował poczęte dziecko – jak naucza Kościół – świętym życiem, ale nie był w stanie sprawić, aby ta świętość realnie odciskała się na osobowym bycie dziecka, przemieniała je u źródeł jego osobowego bycia? Czy to możliwe, by nieskończona miłość Boga, która stwarza skończoną malutką istotę ludzką, nie była jednocześnie w stanie przeniknąć do wnętrza tego maleństwa, lecz odbijała się niczym piłka od nieprzenikalnego muru grzechu zbudowanego „wokół” dziecka przez inne skończone istoty? Czy światło Chrystusa, które „oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi”(J 1, 9), tak naprawdę nie od razu dociera do człowieka, ginąc – na krócej lub dłużej – w mrocznym cieniu grzechu?

Przychodzimy na ten świat w przestrzeni grzechu, ale i miłości, w przestrzeni ciemności, ale i światła

Józef Majewski

Udostępnij tekst

Wobec tego rodzaju pytań i tradycyjnego rozumienia grzechu pierworodnego jako braku łaski uświęcającej, doświadczenie niejednej pary małżonków może powiedzieć, że poczęte dziecko jest dla nich… Bożą łaską, w najgłębszym znaczeniu „darmo daną”, łaską osobową. W dziecku przychodzi do nich łaskawy Bóg. Od chwili samego poczęcia dziecko – zanim rodzice zobaczą je, usłyszą i przytulą – obłaskawia ich życie, na zawsze nadaje mu nowy błogosławiony sens. Dziecko jest dla nich darem Boga, i to darem w najbardziej radykalnym sensie tego słowa. Do kogo, jeśli nie do takiego maleństwa – od chwili jego poczęcia – muszą odnosić się słowa Chrystusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili. (…) Wszystkiego, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i mnie nie uczynili”(Mt 25, 40. 45)? Trudno, aby w tych „najmniejszych” nie widzieć obecnego Chrystusa, Świętego Bożego. Czyżby poczęte dzieci – jeszcze przed chrztem – nie miały w sobie nic z tej Chrystusowej świętości? Czy nie ma w nich miejsca najczystszego, źródlanego, niczym nie-pokalanego, do którego nie sięga mroczny cień grzechu pierworodnego? Czy nie ma w nich nic z niepokalanego poczęcia Maryi?

To, co staram się tutaj wyrazić, bliskie jest intuicji Tomasza Mertona, który już jako zakonnik trapista, pewnego razu przechadzając się (na co niekiedy pozwalano mu w tym surowym zakonie) po ożywionej ulicy i patrząc na ludzi, doznał olśnienia. „Nagle w świetle dnia – ale też w świetle rozważań nad biblijną postacią Mądrości Bożej i tajemnicą niepokalanego poczęcia Maryi – zobaczył, że w każdym człowieku kryje się miejsce, gdzie grzech nie sięga, najgłębsza głębia, która jest nie-pokalana, święta, na zawsze i bezpowrotnie należąca do Boga. Tu bije źródło naszego człowieczeństwa. Merton swoje doświadczenie opisał w taki sposób: Nagle rozpoznałem, że wszyscy ludzie są wyrazem «Mądrości Bożej» (…) A potem to było tak, jak gdybym ujrzał tajemnicze piękno ich serc, te przepastne zakątki, dokąd ani grzech, ani żądza, ani samowiedza nie docierają, jądro ich rzeczywistego bytu, to czym są jako osoby w oczach Pana Boga. (…) W samym centrum naszego bytu mieści się punkt nicości, nie pokalany przez grzech i ułudę, ostrze czystej prawdy, punkt albo iskra, która należy bez reszty do Boga, która nigdy nie jest do naszej dyspozycji, skąd Bóg dysponuje naszym życiem, ośrodek, który jest poza zasięgiem fantazji naszego umysłu i brutalnych poczynań naszej woli. To małe ostrze nicości i absolutnego ubóstwa stanowi czystą chwałę Bożą w nas. To jest (…) Jego imię zapisane w nas jako nasze ubóstwo, nasz niedostatek, nasza zależność i nasze synostwo. (…) To daje się doświadczyć tylko jako dar. Ale bramy niebios znajdują się wszędzie”[5].

Kiedy czytam o doświadczeniu Tomasza Mertona, uporczywie przychodzi mi na myśl pewna noc, gdy wpatrywałem się w moją śpiącą – wtedy jeszcze nie ochrzczoną – malutką córeczką. Z jej twarzyczki biło najczystsze, nie-pokalane światło, którego nigdy nie zapomnę. To światło daje mi do myślenia.

Mądrość Boża, która posłużyła Mertonowi za klucz do rozwinięcia swojej intuicji, to podstawowa postać ksiąg mądrościowych Starego Testamentu (np. Hi, Prz, Mdr, Syr). Uosabia ona transcendencję i immanencję Boga, Jego stwórczą potęgę, ale i moc zbawiania, wyzwalania ludzi z niedoli i od zła, Jego wręcz matczyną bliskość i troskę o każdego człowieka „od początku”. „Jest bowiem w Niej [w Mądrości] duch (…) święty, (…) przenikliwy, nieskalany, (…) miłujący dobro, (…) Mądrość (…) wszystko przechodzi, i przenika dzięki swej czystości. (…) Jest odblaskiem czystej światłości, zwierciadłem bez skazy działania Boga, obrazem Jego dobroci. Jedna jest, a wszystko może. (…) A Mądrości zło nie przemoże. Sięga potężnie od krańca do krańca i włada wszystkim z dobrocią”(Mdr 7, 23 – 8, 1)…

Nic dziwnego, że autorzy Nowego Testamentu ulegli pięknu, dobroci i czystości takiej Postaci – właśnie takie mieli doświadczenie Jezusa Chrystusa. W oczach hagiografów, szczególnie w pismach Jana i Pawła, Mądrością Bożą jest Syn Maryi: „(…) głosimy – pisze św. Paweł – Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i Greków, Chrystusem, Mocą Bożą i Mądrością Bożą” (1 Kor 1, 24)[6].

Grzech pierworodny (który nie jest osobistą winą człowieka) to tajemnicza uniwersalna – sięgająca początków rodzaju ludzkiego – sytuacja, jakby przestrzeń ludzkiej winy i grzechu, w której poczyna się każde dziecko i która od tej chwili oddziałuje na osobowy byt człowieka, współokreślając jego wolność i stosunek do Boga. Wydaje się, że tradycyjne rozumienie grzechu pierworodnego, absolutyzując mroczność przestrzeni, w jakiej się poczynamy, nie dostrzega innego wymiaru tej samej przestrzeni: wymiaru uniwersalnej – sięgającej nie tylko początków rodzaju ludzkiego, ale i poza ten początek (!) – sytuacji naznaczonej miłością, w której wszyscy również się poczynamy. Chodzi tu przede wszystkim o nieskończoną stwórczą i zbawczą miłość Boga: „Bóg zna swoje stworzenia od początku ich istnienia i wszystkie ogrania miłością”[7]. Ale chodzi tu też o miłość ludzi, kobiety i mężczyzny, skończoną, słabą i grzeszną, lecz opierającą się miłości Bożej. Chodzi tu również o miłość rodziny i przyjaciół, którzy współweselą się z poczęcia ich dziecka…

W symbolicznym spojrzeniu na doktrynę o niepokalanym poczęciu Maryi oczy wiary mogą odkryć zdumiewającą prawdę o poczęciu każdego człowieka. Łaskawy Bóg przychodzi do każdego z nas – tak jak do Maryi – od samego początku istnienia

Józef Majewski

Udostępnij tekst

Z doświadczenia kochających się małżonków i – już – rodziców nie da się wymazać tego „prafaktu” miłości, z której wyłania się poczęte dziecko[8]. Oni nie są w stanie zapomnieć ani o swojej małej i ograniczonej miłości, ani o podobnej miłości swoich przyjaciół i rodziny, ani przede wszystkim o tej nieskończenie wielkiej miłości Bożej, w których przestrzeni poczyna się ich dziecko.

Oczywiście, nie trzeba być wielkim znawcą ludzkich serc i dziejów, aby wiedzieć, że dzieci nie zawsze poczynają się w miłości swoich rodziców. Niemniej, gdy tak się zdarza, to jednak zawsze poczynają się w nieskończonej miłości Boga i tej ludzkiej miłości, która w historii bardziej lub mniej wyraźnie naznaczyła i naznacza sytuację życia każdego człowieka. Nikt z nas nie jest samotną wyspą.

Przychodzimy na ten świat w przestrzeni grzechu, ale i miłości, w przestrzeni ciemności, ale i światła. W istocie należałoby powiedzieć: przede wszystkim w przestrzeni światła. W wierze możemy mieć pewność, że „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1, 5). Światłość Chrystusa, której zło nie przemoże i która jest mocniejsza niż ciemność, „oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi”(J 1, 9). W tym świetle można dostrzec, że w poczętym dziecku jest nie-pokalane miejsce, przeczyste i święte, głębsze i bardziej pierwotne niż moce zła. Oczyma takiej wiary ośmielamy się dostrzec tę nie-pokalaną głębię poprzez mroki ciemności. Nasze poczęcie jest grzeszne, ale równocześnie – podpowiada ta wiara – nie-pokalane. Każde dziecko – każdy człowiek – poczyna się w nie-pokalany sposób, przypominający niepokalane poczęcie Maryi… Czy można żyć taką wiarą?

Od poczęcia Maryi do naszego poczęcia

Do podobnych – na pierwszy rzut oka – zaskakujących wniosków w odniesieniu do tajemnicy ludzkiego poczęcia doszła, z głębi innego teologicznego doświadczenia, Elizabeth Johnson, amerykańska zakonnica ze zgromadzenia sióstr józefitek, należąca do najwybitniejszych postaci współczesnej teologii katolickiej. Odkrywa ona, że teologiczne orzeczenia o Maryi z istoty rzeczy mają charakter symboliczny: mówiąc bezpośrednio o Niej samej, w głębszym sensie wskazują na każdego człowieka. Wynika to z natury biblijnego języka o Maryi – autorzy Nowego Testamentu, szczególnie Łukasz i Jan, najwięksi „mariologowie” wśród hagiografów, ukazują Ją przede wszystkim jako symbol ucznia Chrystusa (człowieka odkupionego) i symbol Kościoła (wspólnoty zbawionych). Ta właśnie symboliczna natura biblijnego języka o Maryi odciska się na teologicznych o Niej orzeczeniach.

Jaki może być zatem symboliczny sens Niepokalanego Poczęcia? Dogmat ten – odpowiada s. Johnson – w sensie bezpośrednim wyraża prawdę, że Maryja od swego poczęcia została napełniona zbawczą łaską i miłością Boga, mocniejszą niż grzech pierworodny. Natomiast w sensie głębszym Niepokalane Poczęcie wyraża prawdę, że ta właśnie „łaskawa” sytuacja Maryi staje się udziałem każdego poczynającego się dziecka. Każdy człowiek od początku swojego istnienia jest otoczony zbawczą miłością Boga, nie ma chwili w naszym życiu, aby Bóg pozbawiał nas swojej miłości, wydając na pastwę zła. „Ludzie ­– pisze amerykańska teolożka – zawsze pochodzą od Adama i Chrystusa, [poczynają się] w grzechu i łasce (…) Doktryna o niepokalanym poczęciu to fundamentalne twierdzenie, że łaska jest bardziej pierwotna niż grzech. (…) Nawet nieochrzczone dziecko jest już objęte Bożą łaską i miłością. (…) Dogmat o początku Maryi w łasce (…) to symbol skuteczności łaski, mocniejszej niż ludzki grzech”[9]. Od chwili poczęcia jesteśmy odkupionymi grzesznikami (simul iusti et peccatores).

Doświadczenie niejednej pary małżonków może powiedzieć, że poczęte dziecko jest dla nich… Bożą łaską, w najgłębszym znaczeniu „darmo daną”, łaską osobową

Józef Majewski

Udostępnij tekst

W symbolicznym spojrzeniu na doktrynę o niepokalanym poczęciu Maryi oczy wiary mogą odkryć zdumiewającą prawdę o poczęciu każdego człowieka. Łaskawy Bóg przychodzi do każdego z nas – tak jak do Maryi – od samego początku istnienia. Przyjmując taki pogląd, nie twierdzi się, że z teologicznego punktu widzenia nie ma żadnej różnicy między początkiem Maryi i innych ludzi. Taka różnica istnieje i ma swoją podstawę w tym, co nazywamy szczególnym i wyjątkowym powołaniem każdego człowieka.

Maryja miała zostać Matką Syna Bożego. Najgłębsza różnica między Nią a nami polega na tym, że Bóg obdarował Ją łaską na absolutnie szczególną miarę Jej wyjątkowego powołania. Łaska ta sprawiła, że w Niej od początku nie było jakiegokolwiek „cienia” grzechu, chociaż – jak każdy człowiek – również Ona potrzebowała odkupienia. Natomiast wszyscy inni ludzie przychodzą na świat w „cieniu” grzechu pierworodnego, chociaż nie bez łaski. „Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska” (Rz 5, 20). Chrzest uwalania człowieka od tego „cienia”, wprowadzając w przestrzeń Kościoła, wspólnoty zbawienia, chociaż pozostają w nas „pewne doczesne konsekwencje grzechu” (KKK, 1263). Sakrament ten znaczy i ujawnia zwycięstwo zbawczej łaski nad grzechem.

Wesprzyj Więź

Tajemnice wiary widziane oczami świeckiego mogą rozbłysnąć nowymi barwami. Noce spędzone przy dziecięcym łóżeczku nie są bez znaczenia dla rozumienia wiary. Myślę, że ma rację – cytowany na wstępie – ks. Wacław Hryniewicz, twierdząc, że szansą dla Kościoła jest teologia przeorana specyficznym doświadczeniem wierzących świeckich. Nadszedł czas, aby z większą determinacją i z głębszą świadomością specyfiki swojej duchowości zakasali oni teologiczne rękawy.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2001


[1] „Nad przepaściami wiary. Z ks. Wacławem Hryniewiczem rozmawiają Elżbieta Adamiak i Józef Majewski”, Kraków 2001, s. 243.
[2] Jednym z nich były tzw. sanktuaria odroczenia, do których przynoszono dzieci zmarłe bez chrztu. Kładziono je na ołtarzu czy w innym miejscu w kościele i modlono się o ożywienie. Gdy w którymś momencie ktoś stwierdzał oznaki przywrócenia do życia w martwym maleństwie, natychmiast dziecko chrzczono, zapewniając mu zbawienie.
[3] Jean Delumeau, „Grzech i strach. Poczucie winy w kulturze Zachodu XIII-XVIII w.”, tłum. Adam Szymanowski, Warszawa 1994, s. 395, 405 (tu cytat z Arnaulda).
[4] Wincenty Granat, „Dogmatyka katolicka. Synteza”, Lublin 1967, s. 198.
[5] Tomasz Merton, „Domysły współwinnego widza”, tłum. Z. Ławrynowicz, Warszawa 1972, s. 152; cytat za przekładem poprawionym przez ks. Jacka Bolewskiego, „Nie bać się nieba. Maryjne intuicje – do myślenia”, Kraków 1994, s. 170 i 180.
[6] Por. Elizabeth Johnson, „She Who Is. The Mystery of God in the Feminist Theological Discourse”, New York 1992, s. 86-100.
[7] Z modlitwy kapłana na wprowadzenie przy pogrzebie dziecka nieochrzczonego.
[8] Takie pozytywne rozumienie seksualnego współżycia małżonków długo nie miało wiele wspólnego z tradycyjną doktryną o grzechu pierworodnym. Dla tradycyjnej koncepcji zasadnicze znaczenie miał pogląd św. Augustyna, że „przekazicielem” tego grzechu jest seksualna pożądliwość małżonków. W ich „kochaniu się” – można by rzec – nie było nic dobrego. Chociaż dzisiaj uwolniliśmy się od tego poglądu, to jednak – jak się zdaje – nie w pełni „wyczyściliśmy” nasze rozumienie grzechu pierworodnego z jego wpływu.
[9] Por. Elizabeth Johnson „The Symbolic Character of Theological Statements About Mary”, „Journal of Ecumenical Studies” 22 (1985) nr 2, s. 331-332. W podobnym kierunku idą rozważania jezuitów, Karla Rahnera („Open Questions in Dogmas Considered by the Institutional Church as Definitively Answered”, „Journal of Ecumenical Stidies”, 15 [1978] s. 224225) oraz Jacka Bolewskiego („Nie bać się nieba…”, dz. cyt., s. 149-200). Pogląd taki na pewno jest zaskakujący. Trudno przypuścić, aby właśnie to miał na myśli papież Pius IX, który ogłosił dogmat o niepokalanym poczęciu Maryi w 1854 r. Nie powinno to jednak nas niepokoić. Uroczyste sformułowanie jakiegoś dogmatu nie oznacza „zamknięcia drogi” przed wiarą. Każdy dogmat, owszem, kończy jakiś etap rozumienia wiary, ale zarazem staje się początkiem do nowego rozumienia, otwartego na zmieniającą się sytuację wierzących, o której nie musieli myśleć autorzy konkretnej doktryny. Np. pierwotnie starożytna doktryna o „świętych obcowaniu” miała wyrażać prawdę o „eucharystycznej wspólnocie wierzących”, w ciągu wieków jednak nabrała innego znaczenia, wskazując na naszą wspólnotę ze świętymi w niebie. Oba znaczenia – oczywiście – się nie wykluczają, ale dopełniają. Gdyby nie było tego rodzaju „rozwoju” doktryny, do dziś katolicy musieliby utrzymywać np., że niewolnictwo pochodzi z ustanowienia Bożego, że poza (widzialnym) Kościołem nie ma zbawienia (nawet dla tych, którzy przelali krew dla Chrystusa) czy że dzieci, które umarły bez chrztu, nie mogą liczyć na zbawienie itd.

Podziel się

4
1
Wiadomość

Bardzo cenne refleksje. Szkoda że przerwane „w połowie”. Może właśnie mistycy, zwłaszcza z nad kołysek dzieci dopuszczą to światło i pomogą egzegetom wydostać się spod grzechu, którym nas Kościół przygniótł. Abyśmy już dziś chwalili Boga z przeistoczenie stworzenia na krzyżu.

Przypomniał mi się ten tekst wczoraj, przy okazji święta Młodzianków. Chętnie dowiedziałabym się, jak teologia tłumaczy różnicę między dziećmi zabitymi przez Heroda a dziećmi zmarłymi (czy nawet zabitymi) przed narodzeniem – i czy od zawsze te pierwsze uznawano za zbawione?