Te same metody na Węgrzech czy w Serbii doprowadziły do oligarchizacji mediów pod „słusznymi” hasłami „walki o interes narodowy”.
Nigdy nie należałem do dogmatycznych przeciwników obecności kapitału państwowego na rynku medialnym oraz uczciwej debaty o zaletach i wadach koncentracji właścicielskiej w środkach masowego przekazu. Do tej pory sądzę, że niepodważalne kanony w tych kwestiach nie istnieją.
Sam fakt, że media znajdą się w rękach krajowych właścicieli, nie musi automatycznie oznaczać, że staną się one ciekawe, twórcze i będą rzetelnie informować o rzeczywistości. Analogicznie, gdy znajdą się w rękach wielkich koncernów, a tym bardziej z wyraźnie nielubianego przez przynajmniej część rządzącej większości obszaru zza Odry i Nysy Łużyckiej, nie musi to od razu oznaczać, że staną się automatycznie „antypolskie” i piszące nieprawdę.
Mądry inwestor zagraniczny może dostrzec wartość w zachowaniu lokalnego kształtu mediów oraz ich niepowtarzalnej kultury (nie mówiąc już o pewnej niezależności politycznej) niż krajowy właściciel zblatowany z rządzącą oligarchią lub wprost przez nią wyznaczony, który zacznie robić politycznie przyjemny dla władzy biuletyn.
Nie zdarza się już sytuacja, aby w mediach rządowych można było usłyszeć lub przeczytać krytykę ekipy sprawującej władzę bądź jej liderów. Są nietykalni
Warto jednakże zauważyć, że media to nie kolej, szkoła publiczna, transport miejski ani służba zdrowia. Obecnie nie tyle świadczą one usługi powszechne, co kreują i sprzedają pewien określony, w znacznej mierze subiektywny produkt: sposób myślenia i światopogląd, najczęściej uzależniony od wydawców i właścicieli oraz ich umocowania w sieci stosunków społecznych.
Gdybyśmy wciąż mieli do czynienia z obowiązującymi jeszcze kilkadziesiąt lat temu standardami BBC, które kazały w równym stopniu patrzeć na ręce ekipom torysowskim i laburzystom, lub z wciąż w miarę obiektywnymi mediami publicznymi w niektórych krajach zachodnich, Czechach i na Słowacji – ruchy, które wczoraj ogłosił Orlen względem Polska Press, a za nią Verlagsgruppe Passau, nie budziłyby większych zastrzeżeń.
Czechy niemile widziane
Przyznam jednocześnie, że nie jestem fanem rozwiązania, według którego prasę codzienną, lokalną, specjalistyczno-hobbystyczną oraz portale informacyjne kupują wielkie państwowe koncerny paliwowe. Trudno wówczas wytyczyć granicę między firmowym lobbingiem (który w ostateczności może odbywać się poprzez płatne reklamy) a rzetelną informacją.
Główny problem leży jednak w tym, że w ponowoczesnej postpolityce media przybrały formę plemiennych totemów partyjno-ideologicznych, jeżeli wręcz nie biuletynów wewnętrznej komunikacji konkurujących ze sobą ośrodków propagandy.
Praktycznie nie zdarza się już sytuacja, aby w mediach rządowych można było usłyszeć lub przeczytać krytykę ekipy sprawującej władzę bądź jej liderów. Są nietykalni. Podobnie jest z innymi mediami – sięganie do tytułów z obydwu zbiorów bywa dziś, poza wciąż istniejącymi wyjątkami – zwykłą stratą czasu. Z góry wiadomo bowiem, co przeczytamy lub usłyszymy.
Niezależność i samodzielność myślenia, umiejętność pójścia wbrew własnemu środowisku lub zapleczu towarzyskiemu – to nie są dziś cechy mile widziane i nagradzane po żadnej ze stron ideologicznych okopów w świecie mediów.
Mamy dodatkowo wyraźny kryzys prasy drukowanej, w tym prasy lokalnej, do którego przyłożyła rękę pandemia. Wiele osób od marca nie kupiło żadnej papierowej gazety ani czasopisma. Kolejna grupa, zwłaszcza młodych odbiorców, nie robi tego lat, podobnie jak nie ogląda stacji telewizyjnych.
Można więc zakupić dowolną liczbę gazet lokalnych i magazynów, aby zapełnić je jedynie słusznymi treściami (podobnie jak półki innej państwowej spółki – Poczty Polskiej – wypełniają od lat książki o Janie Pawle II i żołnierzach wyklętych) i powiększać w związku z tym piramidy makulatury.
Partyjnych biuletynów nikt nie będzie czytać
Przy okazji trudno też nie zauważyć, że spora część prasy lokalnej nie jest w tej chwili bynajmniej trybuną ani ośrodkiem szczególnie pogłębionej myśli opozycyjnej. Wiele z tych tytułów wciąż przecież chyli się bardziej ku prawicy niż lewicy.
W tym kontekście obóz rządzący – posługujący się stale narracją o konieczności zbudowania równowagi na rynku medialnym – nie wypada przekonująco jako dostawca frapującego materiału i nowej jakości; i dzieje się tak od lat – od prawicowej prehistorii lat dziewięćdziesiątych. Do legendy przeszły opowieści, jak na początku Porozumienia Centrum planowano założyć nowy tytuł prasowy, a skończono na partyjnym biuletynie, którego nikt nie czytał.
Można by powiedzieć, że dziś to już anegdota z długą siwą brodą i archeologia. Czasy, ludzie i świat się diametralnie zmieniły, ale logika – przy rzeczywiście zwielokrotnionej liczbie tygodników papierowych, stacji radiowych i telewizyjnych oraz portali – pozostaje w zasadzie ta sama. Liczy się powtarzanie do znudzenia tych samych treści i haseł, swoista taktyka walca rozjeżdżającego wszystko, co wykazuje odmienność i samodzielność myślenia, brak sporów i dyskusji (chyba, że sygnał do nich padnie z podgryzających się ośrodków w kręgach władzy).
Nowy rynek medialny? Fantazje i mrzonki
Praktyka wykupowania lokalnych mediów przez ekipy Viktora Orbána na Węgrzech lub Aleksandra Vučicia w Serbii nie doprowadziła bynajmniej do spluralizowania rynku medialnego, ale jego ponownej oligarchizacji, tym razem pod „słusznymi” hasłami „walki o interes narodowy”.
Aby w ogóle wypracować istnienie mocnego rynku medialnego z zaznaczoną obecnością czynnika publicznego, należałoby zacząć nie od strategii przejęć grup medialnych komunikowanej hermetyczną, korporacyjną nowomową, ale od czegoś znacznie bardziej skomplikowanego – od odbudowy zniszczonej kultury życia publicznego i publicznej komunikacji, od powstrzymania fali cyfrowego hejtu i fake newsów, od odbudowy marki tego, co państwowe, jako budzącej zaufanie i powszechny szacunek. Wreszcie – od próby stworzenia na nowo mediów rzeczywiście publicznych.
Pod koniec roku 2020 brzmi to zapewne jak fantazje i mrzonki. Pocieszać się możemy jedynie tym, że to właśnie od fantazji i mrzonek zaczęło się w dziejach sporo zmian.
Przeczytaj także: Weto? Polityka to nie handel rybami
Tak, ale … . Wiemy o tym, że raz na kwartał kanclerz Niemiec spotyka się z wydawcami mediów . Ze spotkania tego nie sporządza się żadnych relacji, nie ma żadnych przecieków. Po co są te spotkania? O czym im wtedy mówi, jeśli nie o interesach Niemiec? Ci wydawcy mają poważny udział w polskim rynku medialnym, chociaż Niemcy praktycznie nie wpuszczają na swój rynek medialny obcego kapitału. Kilka lat temu wyciekł mail członka zarządu Axel-Springera w Polsce pokazujący linię zarządu spółki w sprawach politycznych, jeśli dobrze pamiętam chodziło o politykę europejską rządu polskiego. Kilka dni przed wyborami prezydenckimi dziennik należący do podmiotu, którego większość interesów ulokowana jest na rynku niemieckim i którego szef zapraszany jest na spotkania z kanclerzem ubrał prezydenta Andrzeja Dudę w pedofilię. Bo oczywiście, państwu niemieckiemu to zupełnie obojętne, kto w Polsce będzie rządzić. Zbieżność tych wszystkich faktów jest naturalnie przypadkowa.
Owszem, tak jak Autor nie wierzę, że Orlen przebuduje polski rynek medialny i podniesie jego standardy. Ale niewiele z tego co jest można z przekonaniem bronić.
Jasne, Angela Merkel co kwartał dyktowała Alexandrowi Diekmannowi o czym mają pisać dziennikarze Kuriera Lubelskiego 🙂
kiedy wszystkie liczące się media i wszelka władza w państwach , są w ręku lewactwa, jest i demokracja i pluralizm . Kiedy tylko gdziekolwiek prawica dochodzi do władzy /oczywiście tylko częściowej, bo machina urzędnicza pozostaje w ręku stałej ekipy/ , mamy do czynienia z totalitaryzmem, ksenofobią, faszyzmem…