Byłem wściekły i roztrzęsiony w środku, czerwony z gniewu i wstydu na twarzy. Czułem się upokorzony. Poprosiłem kolejno wszystkich zebranych o rekomendację: startować czy nie.
Fragment książki Szymona Hołowni „Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki”, która 9 grudnia ukaże się w Wydawnictwie Znak
PiS i jego podwykonawcy z całą perfidią i niezwykle skutecznie nie tylko wymienili wiszący na ścianie polskiego salonu pejzaż, ale przede wszystkim zmienili ramy, w których mieści się to, co polityką nazywamy. Przenieśli normalny dyskurs polityczny, toczący się przecież w każdym kraju, na płaszczyznę metafizyki. Dzięki narzuconej przez nich narracji, wszystkim tym bredniom o tym, że dziś w Polsce „trzecie pokolenie UB walczy z trzecim pokoleniem AK”, nie ma u nas sporu prawicy z lewicą ani prób znalezienia sensu w centrum.
Polska jest dziś areną kosmicznego zmagania dobra ze złem. Niech będzie mi wolno ten jeden raz ulec mojej pokusie mnożenia dygresji, bo to naprawdę dobra okazja, by wyjaśnić, dlaczego tak znaczna część polskiego duchowieństwa katolickiego stoi dziś po stronie PiS.
Jeśli na plebanię czy na salę rekreacyjną w klasztorze trafiają tylko „Sieci”, „Do Rzeczy”, a na ekranie ciągle leci TVP, skądinąd porządni ludzie dość szybko nabywają głębokiego (i głęboko niemądrego) przekonania, że muszą natychmiast dołączyć do tej walki Szatana z Najświętszą Panienką, a na niej – jak na każdej wojnie – cel bardzo chciałby uświęcić wszystkie środki.
Gdy różnią cię z kimś poglądy polityczne – wielkie mecyje, możecie pogadać sobie o tym przy kieliszku. Ale jeśli chcesz mi zniszczyć wszystkie najdroższe świętości, zdeptać groby przodków, zdeprawować dzieci, zniewolić i sprzedać za trzydzieści eurocentów – stajesz się moim wrogiem. Robert Krasowski napisał w jednej ze swoich książek, że Donald Tusk ułożył polskie społeczeństwo do snu, a Jarosław Kaczyński dał mu papierowy karabin.
Zielone światło
Karabin może być z papieru, ale zbyt długa zabawa w wojnę modeluje na trwałe sposób, w jaki zarządzamy naturalnymi w pluralistycznym społeczeństwie konfliktami i sporami. Kaczyński zrobił z nas walczących w wojnie domowej żołnierzy, a ja nie chcę dłużej marnować życia, spędzając je jako zakładnik jego rojeń. (…)
Przez znajomych szukałem „na mieście” zawodowców od strategii politycznej, a to doprowadziło mnie do agencji Pacyfika Pawła Cywińskiego (któremu kibicowałem, gdy założył i prowadził profil uchodźcy.info) i Filipa Katnera. Paweł i Filip pracowali wcześniej przy kampaniach Róży Thun i Janki Ochojskiej kandydujących do Parlamentu Europejskiego. Podczas pierwszej rozmowy Paweł powiedział mi, iż uczestniczył w moim spotkaniu autorskim na Slot Art Festival w Lubiążu, po którym wydawało mu się, że to już czas, bym spróbował zrobić coś w polityce (chodziło mu konkretnie o to, bym został premierem); ja miałem jednak nieodparte wrażenie, że ta pierwsza rozmowa będzie ostatnia, że potraktowali mnie jak mitomana.
Pierwszą reakcją moich rozmówców był zazwyczaj szok, ale wszyscy oni nazajutrz, a czasem po kilku dniach, wracali, mówiąc: „Wie pan, może rzeczywiście coś w tym jest, więc może tak, spróbujemy”. Paweł i Filip (oraz jeszcze jeden kolega, którego nazwiska nie mogę wymienić, ale by mógł się kiedyś zdekonspirować przed czytającymi tę książkę potomnymi, zostawię go tu i nazwę Panem X) milczeli najdłużej, jak przypuszczam – intensywnie, acz dyskretnie się konsultując. Wrócili z prostą konkluzją: nie ma sensu w ogóle brać się do czegoś takiego, jeśli nie ma się w ręku dokładnych badań. Dostali zielone światło.
Po tygodniu czy dwóch zaprojektowali duże badania ilościowe (czyli: reprezentatywne, prowadzone na dużej próbie), jakościowe (czyli tak zwane fokusy, podczas których badacz rozmawia według określonego klucza z precyzyjnie dobraną ze względu na pożądane cechy grupą) oraz wywiady z ludźmi z wewnątrz polityki, a także ze mną (maglowali mnie setkami pytań, by móc później nałożyć siatkę moich poglądów na to, co o swoich powiedzą badani Polacy) i z tymi, którzy wstępnie wyrazili chęć współpracy przy potencjalnym projekcie.
Między Morawieckim a Ochojską
Kosztowało mnie to wszystko fortunę. Trwało dwa razy dłużej, niż miało. W dniu prezentacji wyników (od którego wyznana już wcześniej skłonność do dygresji oddaliła mnie na tyle akapitów), niby to ze względu na tłok w niewielkim pokoju, zająłem miejsce w samym kącie, za biurkiem, tak by na prezentację wyświetlaną na skleconym naprędce z dużych papierowych płacht ekranie zerkać z ukosa, uciekając obecnym z linii wzroku. Przeczuwałem przecież, że wiwisekcja mogła pójść głęboko. I że prawdopodobieństwo, iż cały wyposzczony przywódczo naród na wieść o tym, że to ja mógłbym zostać następnym prezydentem, oszaleje z radości, zachłystując się entuzjazmem, jest zdecydowanie znikome.
Nie oszczędzono mi niczego. Napiętnowano przeszłość: dla jednych zbyt religijną, dla drugich – zbyt „lewacką”. Za młody wygląd. „Kaznodziejski” sposób mówienia. Dziś nie pamiętam już większości epitetów, którymi wtedy obficie raczyli mnie autorzy prezentacji
Po dwóch godzinach wiedziałem już, że jest znacznie gorzej, niż myślałem. Nie chodziło nawet o same wyborcze szanse. Zrobiony przy okazji pierwszy wyborczy sondaż dawał mi (wśród kandydatów, których wtedy uznawaliśmy za prawdopodobnych) czwarte miejsce (9 procent) za Robertem Biedroniem (12 procent), Rafałem Trzaskowskim (20 procent) i Andrzejem Dudą (30 procent), a minimalnie przed Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem (8 procent) i… Mariuszem Maxem Kolonko (6 procent). Skąd w poważnym badaniu wziął się ten ostatni (który później, z charakterystycznym dla siebie rozmachem, i tak na Facebooku ogłosił się prezydentem)?
Łącznie przedstawiliśmy badanym aż piętnaście osób. Po części po to, by zatrzeć ślady i nie pozwolić im się domyślić, o kogo naprawdę nam chodzi (dlatego na liście znalazła się – i wypadła fenomenalnie – Martyna Wojciechowska, a także Tomasz Terlikowski, któremu poszło nieco gorzej). Po części po to, by przymierzyć się nie tylko do tych najbardziej prawdopodobnych scenariuszy. Stąd na liście Jerzy Owsiak, Donald Tusk, Adam Bodnar czy Jacek Karnowski (przekonani, że PO wystawi Trzaskowskiego, nie przewidzieliśmy wtedy startu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, a później, gdy go ogłoszono, wpadliśmy – przyznaję – w lekką panikę).
Po parunastu latach zarabiania na życie publicznym gadaniem, pisaniem i występowaniem całkiem nieźle poradziłem sobie w rankingu rozpoznawalności (75 procent), lokując się pomiędzy Mateuszem Morawieckim (94 procent) a Janiną Ochojską (69 procent). W rankingach sympatii oraz szacunku byłem czwarty (po Owsiaku, Wojciechowskiej i Ochojskiej). Miałem też drugą (po Aleksandrze Dulkiewicz) najniższą stratę do Andrzeja Dudy w potencjalnej drugiej turze, a potencjał wygranej z Dudą większy niż u Donalda Tuska.
Daleko mi było, rzecz jasna, do Jurka i Martyny, którzy – jak wskazywały badania – wygraliby z Andrzejem Dudą w pierwszej turze. Z całego badawczego projektu wyłaniał się jednak w zasadzie jeden mocny wniosek: jestem w stanie wygrać te wybory w drugiej turze. Problemem nie do przejścia – ot, taki paradoks – może się okazać wyjście z tury pierwszej.
Przekonani, że PO wystawi Trzaskowskiego, nie przewidzieliśmy wtedy startu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, a później, gdy go ogłoszono, wpadliśmy – przyznaję – w lekką panikę
Filip i Paweł powiedzieli mi wtedy wprost: szanse na to są minimalne. To nie może się udać bez popełnienia poważnych błędów przez konkurencję, bez zastosowania przez nas inteligentnych politycznych forteli, wreszcie: bez wsparcia „surogatek”, czyli kandydatów, którzy jeszcze przed pierwszą turą mogliby przekazać mi wsparcie.
Powód? Ludzie znają mnie, często nawet lubią i szanują, ale nie są w stanie wyobrazić sobie, że to ja mógłbym zostać prezydentem, układają mnie bowiem w zupełnie innej publicznej szufladzie. Nie odnajdują we mnie cech, którymi ich zdaniem powinien emanować prezydent.
No dobrze, ale czy ma je na przykład Andrzej Duda? Otóż okazuje się, że zdaniem Polaków ma. Badani w zasadzie nie potrafili powiedzieć o nim nic szczególnego, jakkolwiek go scharakteryzować, uchwycić cech. On po prostu wydawał im się bardzo „prezydencki”, mający właśnie to – cokolwiek by to ostatecznie było – co prezydent powinien mieć, i basta.
Nie oszczędzono mi niczego. Napiętnowano przeszłość: dla jednych zbyt religijną, dla drugich – zbyt „lewacką”. Za młody wygląd. „Kaznodziejski” sposób mówienia. Dziś nie pamiętam już większości epitetów, którymi wtedy obficie raczyli mnie autorzy prezentacji, bo w obronnym odruchu wyłączyłem w pewnym momencie uwagę i słuch. Doskonale pamiętam jednak swój stan psychofizyczny: byłem wściekły i roztrzęsiony w środku, czerwony z gniewu i wstydu na twarzy. Czułem się upokorzony.
Usłyszałem wyrok, oni wyzwanie
Dziś, po tym, czego doświadczyłem przez miniony rok – z progiem wrażliwości zainstalowanym o tysiące metrów wyżej, ze skórą grubszą o całe metry – słysząc to wszystko, wzruszyłbym pewnie ramionami lub się z tego śmiał. Wtedy, mimo iż przecież byłem i tak już nieźle przećwiczony przez lata toczenia bojów na publicystycznym świeczniku, poczułem się znów jak ktoś, kto pierwszy raz czyta o sobie komentarze w internecie.
Większość ludzi, których znam, zderzona z cyfrowym vox populi, reaguje podobnie: głębokim poczuciem niesprawiedliwości. Ci, co piszą, nigdy mnie przecież osobiście nie poznali, nic o mnie nie wiedzą, odnoszą się wyłącznie do medialnego awatara, przepuszczonego jeszcze dodatkowo przez krzywe filtry mediów.
Grillowanie na rozgrzanej kracie się skończyło, przyszedł czas na wnioski. Startować oczywiście nikt mi nie zabroni, w każdych wyborach rejestruje się pewnie koło dwudziestu-trzydziestu komitetów, będę trzydziesty pierwszy. Szanse na sukces? Jako się rzekło: minimalne. Decyzja?
Popatrzyłem na zebranych. Ci, którzy tak jak ja nie mieli wcześniej do czynienia z polityką, wpadli w emocjonalną dolinę, zeszło z nich całe powietrze, opadł entuzjazm. Do myślenia dało mi to, że ci z politycznym doświadczeniem przeciwnie: byli (względnie) podekscytowani, uważając, że na takie badania i tak zamieniłoby się ze mną pół brygady znanych im polityków i że w ogóle to jest wspaniały punkt wyjścia (tylu kosztownych rzeczy już nie trzeba robić, na przykład budować rozpoznawalności), słowem – ewidentnie jest potencjał. Ja usłyszałem wyrok, oni usłyszeli wyzwanie.
Poprosiłem kolejno wszystkich zebranych o rekomendację: startować czy nie. Na sali – ku mojemu autentycznemu zdziwieniu – nie znalazł się nikt, kto zapaliłby czerwone światło. „Róbmy to” – powiedzieli nawet sami autorzy prezentacji. Gdy przyszła moja kolej, dołączyłem do nich. Dlatego, że byłem pewien wygranej? A skąd.
Tytuł i śródtytuły od redakcji
Przeczytaj także: O Rzecz bardziej Pospolitą
No właśnie. Dobrze, że na scenie politycznej pojawił się Szymon Hołownia. Głosowałam na niego w pierwszej turze. Ale bardzo nie podobało mi się jego zachowanie przed drugą turą – zamiast wesprzeć Trzaskowskiego, bo przecież najważniejszym celem jest ratowanie państwa, pan Hołownia postąpił jak typowy Polak: ja nie mam, ty też nie dostaniesz… Przykre, bardzo się rozczarowałam. Teraz już pewnie na niego nie zagłosuję.
Nie wierzę że głosowała pani na niego w pierwszej turze – bo gdyby tak było to wiedziałaby pani nad wyraz dobrze, że dla Trzaskowskiego Hołownia zrobił więcej niż ktokolwiek inny i więcej niż sam mógł przypuszczać – lepiej tego rozegrać nie mógł, dlatego zaprosił Trzaskowskiego do dialogu i opowiedzenia się po stronie wartości jakie ceni grupa Hołowni by ludzie mogli świadomie sami dokonać wyboru co też uczynili i poparli Trzaskowskiego najliczniej. Niech więc pani nie wypisuje bredni że się pani rozczarowała – bo Hołownia dokładnie tłumaczył swój koncept poparcia a jego wyborcy doskonale wiedzieli o co chodzi i byli mu za to wdzięczni, że traktuje ich jak ludzi a nie bezmyślne głosy wyborcze!
Zgadzam się z pani komentarzem odnośnie pani Moniki…., to jest fałsz, że głosowała na Szymona. Ona jest zwolenniczką pan Trzaskowskiego i dobrze, tylko po co kłamać!
Dokładnie tak jak napisała pani AgaW, gdyby Hołownia próbował cokolwiek bardziej naciskać na swoich wyborców w drugiej turze efekt byłby zupełnie odwrotny, tylko by się zniechęcili. Szymon swoim działaniem wyciągnął maksimum poparcia dla Trzaskowskiego jakie tylko mógł ze strony swojego elektoratu. Reszta to byli ludzie, którzy tak czy tak nigdy w życiu by na Trzaskowskiego nie zagłosowali. Byli np. tacy co głosowali na Hołownię zamiast na Dudę tylko po to żeby Trzaskowskiego do drugiej tury nie dopuścić (!)
Moje Panie, po co ta agresja i obrażanie mnie? Głosowałam tak, jak napisałam. Chyba mam prawo do własnego wyboru? Gdybym chciała zagłosować na Trzaskowskiego, zagłosowałabym w pierwszej turze. Dla mnie wypowiedzi Hołowni nie były oczywiste, poza tym przedkładam dobro państwa nad sukces Hołowni. On ewidentnie grał długoterminowo i nie chciał stracić głosów; ja nie chciałam, by Duda utrzymał władzę. Ja Was nie krytykuję i nie obrażam, wypraszam sobie!
Ja tez w drugiej turze zagłosowałam na RT nie dlatego ze go lubię ale dlatego ze Holownia okrreslil jak będzie głosował.
Mój komentarz napisała AgaW , sądzę identycznie.
Większy wpływ na rzeczywistość miałby S.Hołownia wpływając na kształt Kościoła (od wewnątrz, wszak udanie głosił już – byłem, słyszałem – rekolekcje wielkopostne w kościele środowisk twórczych na pl.Teatralnym w Warszawie, nie mówiąc o wielu książkach o wartościach chrześcijańskich, które znajdowały czytelników u osób nie identyfikujących się z Kościołem), niż odchodząc do polityki na którą wpływ będzie mieć mniejszy niż ona na niego.
Objawem pokus partyjnych nowego ruchu jest już dziś obecność w środowisku S.Hołowni Romana Giertycha, który dawał do zrozumienia, że to on doradził sposób poparcia R.Trzaskowskiego, co do prostolinijnych działań nie należało, zwłaszcza że jak się dowiadujemy, był uzgodniony między sztabami. Jeżeli książka jest choć odrobinę szczera, to powinniśmy się dowiedzieć cokolwiek o udziale w decyzjach politycznych mecenasa.
Ale obawiam się, że książka ma realizować takie zadania, jak wywiady rzeki D.Tuska czy J.Kaczyńskiego – mobilizować poparcie, a nie być w pierwszym rzędzie szczerą refleksją nad Polską. Testem na to będzie diagnoza lub jej brak dojścia PiS do władzy, czyli słabości państwa wiertniczo-czerskiego i jego obecnych złogów, do których pretendent do wzięcia odpowiedzialności za kraj musi się uczciwie odnieść, a nie ograniczać się tylko do znanej już opinii publicznej bezkompromisowej krytyki działań PiS.
Jeżeli się okaże, że książka to zwykła agitka, tyle że dla inteligencji, to Więź jako wydawca przekroczy cienką czerwoną linię i straci prawo do wzywania innych, aby Kościoła do polityki nie wciągać. Kościół jest ważniejszy niż wybory.
Jestem bardzo sceptyczny, no ale jeżeli S.Hołowni udałoby się ucywilizować opozycję (tj. w pierwszej kolejności podnieść jej standardy etyczne, a niekoniecznie skuteczność), to nawet prawicowy rząd powinien życzyć mu wbrew swoim doraźnym interesom powodzenia , bo to byłoby propaństwowe.
“Więź” nie jest wydawcą tej książki.
Przepraszam, Znak.
Jeśli już piszesz o ucywilizowaniu, czyli np. podniesieniu standardów etycznych, to w pierwszej kolejności trzeba by tego oczekiwać, od obozu rządzącego, bo tam za grosz nie uświadczysz. Co oczywiście nie zmienia faktu, że w opozycji też jest wiele do zrobienia.
A jaki S.Hołownia ma wpływ na standardy etyczne obozu rządzącego, jaki na opozycję, a jaki na swój własny ruch? Owszem, możemy rozmawiać o poprawieniu standardów elit nawet paragwajskich, tylko jak to zmieni rzeczywistość?