Jesień 2024, nr 3

Zamów

Czy „Elegia dla bidoków” zasługuje na tak wielką krytykę?

Glenn Close i Amy Adams w „Elegii dla bidoków”, reż. Ron Howard, USA 2020. Fot. Netflix

Niedoskonałemu filmowi Rona Howarda obrywa się za Oceanem głównie za to, że jest zbyt tradycyjny i reaganowski w spojrzeniu na biedę. A jaki miał być, skoro opowiada historię kapitalisty, który wyrwał się z kleszczy białej biedoty?

„Jestem pośród tych, którzy uważają, że «Elegia dla bidoków» jest o wiele lepsza niż można przeczytać w wielu recenzjach. Jakaś dziwna polityczna energia tutaj działa” – pisze na Twitterze publicysta „The New York Timesa” David Brooks. To bardzo ważne słowa, zważywszy na to, że ich autor nie jest konserwatystą, a liberałem.

To właśnie w liberalnych mediach za Oceanem padają wobec najnowszego filmu Rona Howarda najcięższe zarzuty. Dawno żadna produkcja Netfliksa nie miała tam tak druzgocących i pełnych żaru recenzji. Amerykańscy krytycy nie zostawiają na „Elegii dla bidoków” suchej nitki, określając ją jako obraz „obraźliwy, stereotypowy i w jednowymiarowo melodramatyczny”.

Warto nadmienić, że jego twórca to znakomity filmowy rzemieślnik, laureat Oscara za reżyserię „Pięknego umysłu” (2001). W dodatku powierzył on główne role dwóm damom kina, które razem zdobyły już dwanaście nominacji do Nagrody Akademii i wciąż czekają na statuetkę. Niewykluczone, że to właśnie film Howarda stanie się zarówno dla Glenn Close, jak i Amy Adams, oscarową trampoliną.

Przyznaję, że twórca „Elegii dla bidoków” po prostu wyłożył się dramaturgicznie. Zamiast rasowego dramatu obyczajowego dał nam melodramat (momentami wręcz absurdalny) z narracją pasującą do telewizyjnych filmów Hallmarka, podlany muzyka Hansa Zimmera. A jednak, podobnie jak Brooks, podejrzewam, że tak złe przyjęcie tego filmu ma podłoże głębsze niż tylko artystyczne.

Od bidoka do Yale

Fabuła została oparta na książce Jamesa Davida Vance’a. To tzw. venture kapitalista, czyli manager, zajmujący się wsparciem optymalizacji zarządzania firm w ich wczesnym rozwoju. Jego celem jest jak najdroższa sprzedaż akcji danej firmy. Z tej choćby racji Vance nie może być, mówiąc delikatnie, idolem osób o socjalnej wrażliwości.

Urodził się w Middletown, średniej wielkości mieście w Ohio. Po opublikowaniu w 2016 roku autobiograficznej „Elegii dla bidoków” zarzucano mu, że koloryzuje swoją historię, że tak naprawdę nie urodził się w Appalachach, o których pisze, a jedynie jeździł tam na wakacje. Faktograficzne nieścisłości nie przeszkodziły jednak książce trafić na listę bestsellerów „The New York Timesa”, zaś z jej autora szybko uczynić komentatora politycznego w CNN, Fox News czy MSNBC.

Warto dodać, że Vance potrafił mocno krytykować bliską sobie Partię Republikańską za jej zbyt ścisłe związki z wielkim biznesem. W wyborczym 2016 roku stał się natomiast głosem białych robotników z takich miejsc jak właśnie Appalachy, ludzi zapomnianych przez wielki biznes i zgniatanych przez globalizację. Trzydziestodwulatek i jego książka okazali się wówczas punktem odniesienia dla liberałów, chcących zrozumieć fenomen Donalda Trumpa, który na głosach „bidoków” pokonał największe gwiazdy Republikanów w prawyborach, a potem w wyścigu do Białego Domu rozbił Hillary Clinton. Choćby Larry Summers, sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona i ekonomista z Harvardu, uznał, że tę książkę powinien przeczytać każdy, kto chce uzmysłowić sobie, skąd wzięło się zwycięstwo Trumpa.

„Elegia dla bidoków” zamiast być głosem białej biedoty, staje się wypowiedzią liberała udającego kogoś, kto patrzy na nią z empatią

Łukasz Adamski

Udostępnij tekst

Nawet jeśli Vance faktycznie nie wychował się w Appalachach (co teraz znowu podnoszą krytycy filmu Howarda), to przecież – jako pochodzący z robotniczego miasta w Pasie Rdzy – doświadczył on wszystkich bolączek białej biedoty, nazywanej pogardliwie white trash, czyli „białymi śmieciami”. Wraz z siostrą zostali wychowani przez dziadków, matka była pielęgniarką, uzależnioną od opioidów, a potem od heroiny. Jako nastolatek musiał nawet oddawać rodzicielce swój mocz, by przeszła tekst na narkotyki w szpitalu.

Mimo niemałych emocjonalnych ran z dzieciństwa, Vance osiągnął sukces. Wstąpił do Marines, służył w Iraku, a potem skończył prawo na Yale. Nigdy nie zapomniał o korzeniach. „Amerykanie nazywają ich bidokami, redneckami i białymi śmieciami. Ja nazywam ich sąsiadami, przyjaciółmi i rodziną” – pisze w doskonale patetycznym, amerykańskim stylu w autobiografii.

Smażony wstyd

Filmowa „Elegia dla bidoków” skupia się na relacji Vance’a (Owen Asztalos jako nastolatek i Gabriel Basso jako dorosły J.D) z uzależnioną od heroiny matką (Amy Adams) oraz surową, ale kochającą babcią (Glenn Close).

Obok nieznośnej maniery telewizyjnych melodramatów, Howard wbija kilka bardzo mocnych szpil. W filmie znajdziemy kapitalną scenę pokazującą, jak Vance jest protekcjonalnie traktowany przez swoich profesorów, z którymi siedzi przy jednym stole podczas bankietu. Przerażony dzwoni do swojej dziewczyny (Freida Pinto), by powiedziała mu, do czego służą konkretne sztućce. To znamienne, że właśnie ona, córka imigranta z Indii, musi uczyć białego Amerykanina savoir-vivru na salonach. Salonach – dodajmy – opanowanych głównie przez białych, uprzywilejowanych ludzi. Nauka jest jednak niezbędna, bowiem filmowy Vance pochodzi z miejsca, gdzie biali jadają nie wykwitnie dania, a głównie kanapki ze smażoną tanią mortadelą z Walmarta.

Co ciekawe, taką samą kiełbasę smażyła bohaterka „American Honey” (2016) Andrei Arnold, wyciągając ją wcześniej ze śmietnika. Filmowa rodzina Vance’a w śmieciach nie grzebie. Jego babcia jest na to za dumna. Odejmuje sobie jedzenie od ust, by kupić mu potrzebny do algebry kalkulator. Przepędza leniwych kumpli wnuka, a jego samego doprowadza do łez. Robi to wszystko dla dobra chłopca.

Sztuczna empatia

Ekranowy J.D. w reakcji na protekcjonalne przytyki elity z Yale przy stole odpowiada, że jest dumny ze swojego pochodzenia. Przewrotnie przypomina to sceny z „Hejtera” Jana Komasy, w których zdolny „bidok” z prowincji jest z pobłażaniem i poczuciem wyższości traktowany przez dobroczyńców z liberalnego „salonu”, co z czasem uruchamia jego zemstę.

O ile jednak Komasa czuje społeczne niuanse (co pokazał też przecież w „Bożym Ciele”), o tyle Howard pozostaje sztuczny w swojej empatii dla prowincjonalnej Ameryki. Wytyka mu to choćby konserwatywny „National Review”. W tekście Armonda White’a czytamy, że reżyser stara się być ludowy, ale brakuje mu wrażliwości zwykłego człowieka. Recenzent trafia w sedno. Howard – choć podkreśla w wywiadach, że ojciec (reżyser) wychował się na farmie w Kansas, a matka (aktorka) pochodzi z Oklahomy – jest dzieckiem Hollywood, najpierw dziecięcą gwiazdą kina („Andy Griffith Show”, „Happy days”,„American Graffity”), a potem jego ulubieńcem. Już sam wybór reżysera wspomnień Vance’a był więc strzałem w stopę. Szczególnie w czasach, gdy klasizm w kinie jest na tyle ważnym tematem, że – choć w wydaniu koreańskim – przyczynia się do zdobycia najważniejszego Oscara („Parasite”).

Zderzając „Elegię dla bidoków” z przywołanym już „American Honey”, przeszywającym „The Florida Project” (2017) Seana Beakera, ale też z „Fighterem” (2010) Davida O. Russela (pamiętacie wspaniałą rolę Amy Adams?), widać jak nienaturalnie Howard czuje się w tym świecie. Nie wyciąga z książki Vance’a światłocieni, które tak błyskotliwe zarysowywali wspomniani twórcy w swoich opowieściach o beznadziei Ameryki z zaplecza pocztówkowych obrazów.

Film Rona Howarda mówi nam coś bardzo ważnego o współczesnej Ameryce. Robi to w konserwatywnym, protestanckim duchu, pielęgnującym cnotę pracy

Łukasz Adamski

Udostępnij tekst

Howard nie ma też ideologicznych zapędów libertarianina Clinta Eastwooda, który w „Za wszelką cenę” (2004) pokazał „bidoków” jako leniwych wyłudzaczy zasiłków. Nie pozwoliłby mu na to oczywiście sam Vance. Niemniej jednak razi brak jakiegokolwiek zaangażowania twórcy. Howard nie wie tak naprawdę, kim są jego bohaterowie. Zarówno socjologicznie, jak i duchowo. Religijność Vance’a jest przecież istotną częścią jego percepcji świata. W 2019 roku przeszedł nawet na katolicyzm, co nie jest zbyt częste u amerykańskich protestantów z Pasa Rdzy. Nie twierdzę, że „Elegia do bidoków” powinna być przepojona religijnością (bez której trudno zrozumieć południe Stanów Zjednoczonych), ale widać, że reżyser zupełnie nie wie, jak tej sfery dotknąć i w efekcie sztucznie ją pomija. Stąd jego ciągłe ucieczki w melodramatyzm.

Można by jednak machnąć na to ręką, gdyby autor świetnego „Frost/Nixon” rozumiał, na czym polega problem uzależnienia od opiatów (polecam netfliksowy serial „Farmaceuta”), pomocy społecznej i nieumiejętność wyrwania się z kleszczy białego getta. Howard niestety jest reżyserem do wynajęcia i patrzy na obcą sobie rzeczywistość przez pryzmat tego, co przyniosą mu reasercherzy. Rozjechany przez psychiatrów, a nagrodzony przez jego przyjaciół z Hollywood deszczem Oscarów, „Piękny umysł” przed laty obrazował ten sam problem. Ron Howard nie chce pokazać prawdy, a bajkę skrojoną pod szerokie gusta. „Elegia dla bidoków” zamiast być głosem białej biedoty, staje się wypowiedzią liberała udającego kogoś, kto patrzy na nią z empatią.

Przestrzelony film, ideologiczna krytyka

Tyle, że te mankamenty wciąż nie zasługują na tak wielki hejt, jaki spływa na produkcję Howarda w amerykańskich recenzjach.

Powtórzę – to melodramatycznie przestrzelona opowieść. Amy Adams i Glenn Close chyba wykalkulowały sobie, że dzięki odpowiednio ulepionym rolom zdobędą wreszcie Oscara. Choć Vance zapewnia, że Close dosłownie stała się na ekranie jego babcią, zaś Adams długo pracowała nad rolą z jego prawdziwą mamą, czuję kilka fałszywych nut w ich kreacjach.

Jednocześnie „Elegia…” mówi nam coś bardzo ważnego o współczesnej Ameryce. Robi to w konserwatywnym, protestanckim duchu, pielęgnującym cnotę pracy. Ekranowy J.D. w pewnym momencie musi odpowiedzieć sobie na pytanie, na ile pomoże upadłej matce, wpadając z nią w wir jej świata, a na ile ocali ją, odcinając usmarowaną tłuszczem fast foodów i narkotykami pępowinę.

Co więcej, film Howarda zrywa z karykaturalnym i diabolicznym obrazem „rednecków”, ciągnącym się od horroru Tobego Hoopera „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (1974) czy, skądinąd znakomitego, filmu Johna Boormana „Uwolnienie” (1972). Łamie też schemat klasowego kina czarnych (produkcje Jordana Peele’a), zwracając uwagę, że biali również wpadli w system, z którego nie ma ucieczki, poza zemstą w postaci celebryty-miliardera w czerwonej czapce Make America Great Again.

Wesprzyj Więź

Czy to klucz do zrozumieniu fali szyderstwa z „Elegii…”? Po wydaniu książki Vance został skrytykowany w lewicowym „New Republic” przez Sarę Jones, która zarzuciła mu, że nie rozumie problemów ludzi z Appalachów. Jej zdaniem Vance’a nie interesuje rządowa pomoc dla „bidoków”. „Wszystkie bidoki powinny ciężko pracować, mogą iść do wojska i dzięki temu skończą na Yale, jak on” – pisała ironicznie. Tak samo brzmią zarzuty krytyków o pokazanie stereotypowego wizerunku „rednecków”.

Tyle, że jest to krytyka stricte ideologiczna. Filmowi dostaje się, że jest zbyt tradycyjny i reaganowski w spojrzeniu na biedę. A jaki, przepraszam, miał być? W duchu Berniego Sandersa czy Black Lives Matters? To film o tym, że również White Lives Matters. I może właśnie w tym tkwi problem…

Przeczytaj też: Triumfalny pochód „Parasite” jest polityczną deklaracją

Podziel się

1
Wiadomość