Patrząc dzisiaj na kultowy film Piwowskiego śmieję się, jak dawniej. Okazuje się, że my ciągle tacy sami, tylko scenografia nieco inna. Ale łajba jak się chwiała, tak się chwieje.
„Obywatelu! Czarna flaga w dniu dzisiejszym oznacza całkowity zakaz kąpieli… Na wypadek nagłego skurczu stosuj przepisy pierwszej pomocy… Nie walcz z prądem… Zachowaj siły i spokój… Staraj się utrzymać na powierzchni… Zawiadom ratownika w czepku z literą B. Nie kąp się na plaży niestrzeżonej – nikt nie zauważy twojego utonięcia. Uwaga, uwaga! Woda to żywioł niebezpieczny. Ratownik Karaś Kazimierz zgłosi się natychmiast na stanowisko… Powtarzam…”.
50 lat temu odbyła się premiera legendarnego filmu „Rejs” w reżyserii Marka Piwowskiego. Filmu, który przetrwał kilka pokoleń, a dziś, w 2020 roku nabiera znowu aktualności. Ale czy kiedykolwiek był „nieaktualny”? „Rejs” to dla mnie także wspomnienia osobiste, więc wybaczcie, że będzie to opowieść trochę przydługa, i szkatułkowa.
Komunikat, którym rozpocząłem ten tekst, czytany znudzonym głosem przez Jerzego Karaszkiewicza rozpoczyna także film. Śmiech na sali kinowej od pierwszej sekundy, że aż wysiedzieć trudno. Szyderstwo z PRL-u, z ogłupienia, z ogólnego bełkotu i zidiocenia. Pytanie: czy gdybyśmy utonęli pośród „swoich”, pośród gawiedzi, czy nawet pośród życzliwych – bylibyśmy w sytuacji bez porównania bardziej komfortowej od tonącego niezauważenie? Nawet nie trzeba odpowiadać.
Chwilę później Stanisław Tym i Jerzy Dobrowolski dostaną się na stateczek pasażerski o dźwięcznej nazwie „Dzierżyński” w sposób nielegalny, ale legalnie, bo „służbowo”, jak ten gość przed nimi, co to wszedł ze skrzynką. Nie o „skrzynkę” chodziło, tylko o to jedno słowo „służbowo”. „Oni nas tutaj biorą – mówi Dobrowolski – za kogoś, kto miał przyjechać na statek służbowo”. Tym został zatem wzięty za kaowca rejsu, a prawdziwy kaowiec to był ktoś, to był „ideolo”. Zaczął być traktowany przez kapitana statku jak Chlestakow w „Rewizorze” Gogola, stał się kimś ważnym dla tej dziwnej menażerii ludzkiej płynącej pod prąd rzeki, żeby przeżyć kilka przyjemnych chwil. Dodajmy, że w filmie statek nazywa się „Neptun” („Dzierżyński” nie przeszedł przez cenzurę) , a rejs w górę rzeki zaczyna się nie w Gdańsku, tylko w Toruniu. No bo jak to – z Trójmiasta pod prąd? Tego też by cenzura nie zaakceptowała.
Pierwszy seans
„Rejs” Marka Piwowskiego powstał w 1970 roku, a był to czas pamiętny. Po grudniowym dramacie na Wybrzeżu rozpoczęła się gierkowska odwilż. W kinematografii pierwszym jej przejawem był właśnie „Rejs” Piwowskiego, zmasakrowany co prawda przez cenzurę, wyświetlany w małych kinach, zazwyczaj studyjnych, ale jeśli ktoś chciał, to dotarł na seans.
Po raz pierwszy obejrzałem ten film wiele lat po premierze. Bo w 1970 roku chodziłem na inne filmy, biegałem mianowicie do kina „Mazur” w Pabianicach na kolejne wersje przygód Winnetou produkcji zachodnioniemiecko –jugosłowiańsko-francuskiej, a w telewizyjnym „Ekranie z bratkiem” oglądałem z wypiekami na twarzy serial zrealizowany na podstawie powieści Waltera Scotta o przygodach rycerza Wilfreda z Ivanhoe, ulubieńca Ryszarda Lwie Serce. Ale ten błogi czas dzieciństwa musiał się kiedyś skończyć, rozpoczęło się poszukiwanie – przepraszam za patos – sensu życia i prawdy o rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Zacząłem chodzić na poważne filmy.
W Łodzi istniało miasteczko Lumumbowo. To potoczna nazwa osiedla studenckiego. Nazwa pochodzi od ulicy Patrice’a Lumumby, która przechodziła w tamtych latach przez środek osiedla łódzkich uczelni wyższych, między akademikami o nazwach: „Balbina”, „Pretor”, „Hades”, „Olimp”, „Alcatraz”. Sam Lumumba był pierwszym premierem Demokratycznej Republiki Konga, walczył z kolonializmem, wszedł w jakieś układy ze Związkiem Sowieckim i dlatego studenci łódzcy go bardzo nie lubili.
Wielu krytyków tak naprawdę śmiało się na projekcji, ale na piśmie wili się jak „przydeptana glizda” (określenie Kisiela), bo przecież to taki chaotyczny, niezborny film, więc nie wypada powiedzieć, że dobry
Wschodnią część osiedla zajmowała ulica Rodzeństwa Fibaków. Zastanawiałem się wtedy, co to było za rodzeństwo? Tenisista Wojciech Fibak swoje sukcesy odnosił w deblu z Holendrem Tomem Okkerem, panowie na pewno nie byli braćmi, i w ogóle na ulicę ich imienia byłoby jeszcze za wcześnie, poza tym nasz tenisista nie był nigdy jednostką pewną ideologicznie. Okazało się, że Fibakowie z osiedla Lumumby byli członkami młodzieżowej organizacji konspiracyjnej „Promieniści”. Powstała ona w Łodzi w 1941 roku, i miała – rzecz jasna – charakter komunistyczny. Fibakowie współpracowali z Gwardią Ludową i Polską Partią Robotniczą, czyli mieli wszelkie dane – zdaniem władz – żeby zostać patronami ulicy na osiedlu studenckim.
I właśnie na tej ulicy Rodzeństwa Fibaków było kino o nazwie „Studio”, jednosalowe, rozpadające się i brzydkie, ale grali w nim „Rejs” Piwowskiego. To był jakiś cud, bo przecież film już dawno zszedł z ekranów. Wybrałem się na popołudniowy seans, dzień był deszczowy, pamiętam do dziś. Na sali było nas tylko dwóch, ja i jeszcze jeden chłopak. Zaczęli wyświetlać, taśma poszła w ruch, słychać chropowaty dźwięk maszynerii w kabinie operatora. Cóż to za romantyczne czasy. To „Studio” to było prawdziwe Cinema Paradiso. Po raz pierwszy i jedyny w życiu zdarzyło mi się, że ze śmiechu rozwaliłem fotel kinowy. Nie był to jakiś wielki wyczyn, bo w tym kinie wszystko się rozwalało.
Po projekcji poszliśmy z Markiem – bo tak miał na imię mój towarzysz z kina – do knajpy w „Pretorze”, zadymionej przez tłum studentów prawa. Nikomu wtedy nie przychodziło do głowy, że kiedykolwiek w Polsce wprowadzą zakaz palenia. Studenci mogli nas wziąć za wariatów, cały czas bowiem głośno rechotaliśmy przypominając sobie dialogi z filmu, a przecież atmosfera była i tak mocno wrzaskliwa, skrzynki z piwem „Łódzkie” (cóż to było za obrzydlistwo!) stały na każdym stoliku i robiły swoje. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Markiem. Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego wyemigrował. Po kilku latach dowiedziałem się, że Marek zginął w wypadku samochodowym. Ot, życie!
„To nie jest naprawdę w Polsce”
Ale wróćmy do filmu Piwowskiego. Towarzysz Eugeniusz Boczek pisał na łamach „Expressu Wieczornego”: „Zamiast osiągnąć satyryczno-humorystyczny obraz o określonej funkcji w zakresie terapii społecznej – co było chyba jedyną racją tego filmu – Piwowski zrealizował coś, co ociera się o paszkwil. Nikną bowiem poddane krytyce pewne wynaturzenia życia nam współczesnego, natomiast narzuca się w sposób zbyt dosłowny portret pewnej zbiorowości – zbiorowości przekrojowej społeczeństwa – w której każdy z osobna i wszyscy razem stanowią grono głupców, imbecyli, oportunistów; zresztą określenia można by mnożyć…”. Ale towarzysz Boczek ich już dalej nie mnoży. Wiadomo jedno, Piwowski całościowo wypacza. Stanisław Grzelecki w „Życiu Warszawy” stwierdził: „To wszystko razem nie jest naprawdę w Polsce. To tylko dwaj młodzi ludzie, bardzo zdolni, ale umiejący patrzeć tylko tak jakoś skośnie, robią zgrywę żakowską, przedrzeźniają społeczeństwo”. Grzelecki pisząc o dwóch młodych ludziach miał na myśli reżysera i scenarzystę, pisarza Janusza Głowackiego.
Lech Pijanowski, który wszystkie te opinie o „Rejsie” opublikował w miesięczniku „Kino” rok po jego premierze, sugeruje, że wielu krytyków tak naprawdę śmiało się na projekcji, ale na piśmie wili się jak „przydeptana glizda” (określenie Kisiela), bo przecież to taki chaotyczny, niezborny film, więc nie wypada powiedzieć, że dobry; no, najwyżej ciekawy, przełamujący schematy, dotykający niekonwencjonalnie ważnych problemów społecznych i tak dalej, i tak dalej…
Najlepiej na te wszystkie zarzuty odpowiedział Krzysztof Mętrak, kpiąc niedwuznacznie z towarzysza Boczka. Tak zakończył swój felieton o „Rejsie”: „Wyzyskanie schizofrenii zbiorowej dla potrzeb humoru jest dokonaniem, to oczywiście nie tak łatwo spostrzec, ale bo też – co może się wydać paradoksalne – jest to film dla inteligencji. Jego podstawową wartością jest dowcip słowny, a bawić się językiem potrafi naprawdę tylko inteligencja. Sprawdziło się to jak ulał w recenzjach: niektórzy z piszących są właśnie kaowcami naszej krytyki, jak więc mogą bawić się z parodii własnego języka? Najczęściej żyją więc sobie z boczku i znienacka wychylają gromiącą, nie znaną nikomu skądinąd głowę”. Zastanawiam, czy czas „Boczków” nie powrócił, czasami bardziej karykaturalnych niż tamci?
„Nieporadność form życia”
Mętrak mógł być jednak zadowolony, bo „Rejs” stał się przedmiotem poważnych analiz najwybitniejszych autorów, a nawet rozpraw naukowych, co zapewne musiało reżysera i scenarzystę filmu bawić i zadziwiać.
Na przykład, wielki polski pisarz Jan Józef Szczepański (wybrany na prezesa Związku Literatów Polskich w okresie szału solidarnościowego w 1980 roku) napisał w „Tygodniku Powszechnym” dytyramb na cześć tego filmu. Piwowski – jego zdaniem – zaskoczył widownię, „Rejs” bowiem nie mieści się w żadnych kategoriach właściwych polskiemu kinu. Jest to bowiem „kabaret na ekranie, w dodatku kabaret improwizowany, a jeszcze do tego zdumiewająco realistyczny. Scenariusz właściwie nie istnieje, akcja nie podlega żadnym regułom dramaturgii ani nie zawiązuje żadnej intrygi, postaci (z nielicznymi wyjątkami – amatorzy) nie są dramatis personae, lecz po prostu typami ludzkimi z kręgów najtrywialniejszej polskiej codzienności. Zdawałoby się, że ekwipunku tego wystarczy na dwadzieścia minut zabawy w socjologię z satyrycznym przymrużeniem oka. Jednakże zmysł obserwacyjny Piwowskiego, jego poczucie humoru i jeszcze coś więcej – jakaś do granic okrucieństwa wyostrzona świadomość narodowej patologii – pozwalają mu stworzyć z takiego materiału spektakl pełnowymiarowy”.
„Rejs” uwidacznia i wyszydza przede wszystkim – jak to nazywa Szczepański – „nieporadność form naszego zbiorowego życia”. Szukano zawsze w oficjalnej publicystyce eufemizmów na określanie rzeczywistości PRL-u, żeby tekst przeszedł przez cenzurę; i ta „nieporadność form życia” to jeden z tych zamienników.
Szczepański słusznie zwraca uwagę, że „Rejs” to film o braku samodzielności, tak charakterystycznym dla każdego systemu totalitarnego. Każdy z bohaterów „Rejsu” czuje się nieswojo, ponieważ znalazł się w ramach społeczności nie poddanej żadnym określonym rygorom. A bez rygorów nie da się żyć – takie myślenie wpajał ludziom komunizm. Pasażerowie „Neptuna” nie umieją się bawić ani odpoczywać. „Gnębi ich niejasne podejrzenie – pisze JJS – że owa przypadkowa społeczność, w dalszym ciągu czegoś od nich wymaga, niepokoi ich obawa, że się nie wykażą, że podpadną. Budują więc groteskowy fantom pozytywnej aktywności, odbywają bezsensowne zebrania, wybierają zarządy, intrygują, donoszą na siebie, zawiązują kliki, inicjują dochodzenia i nagonki, a wszystko pod pretekstem przygotowywania programu rozrywkowego na imieniny kapitana. Całą tę działalność wypełnia – jako namiastka intelektualnych treści – mowa-trawa, bełkot wyniesionych z biurowych nasiadówek sloganów, które nic nie znaczą, a służą wyłącznie do fingowania aktywnego udziału w zbiorowym życiu”. Czytam tekst Szczepańskiego w 2020 roku i przeżywam swoiste déjà vu.
Absurd nie traci nigdy aktualności
Stateczek „Neptun” to chwiejąca się łajba, śmieszna i smutna jednocześnie, symbolizująca tamtą, dziwaczną Polskę. Sęk w tym, że patrząc dzisiaj na „Rejs” – owszem – śmieję się, jak dawniej, i okazuje się, że my jacyś ciągle podobni, tacy sami, tylko scenografia nieco inna, zmieniły się zatem dekoracje, ale łajba jak się chwiała, tak się chwieje.
Miała zapewne rację Bożena Janicka pisząc na łamach „Filmu”, że „Rejs” to świeżość, autentyzm i ostrość spojrzenia: „Autorzy dokonali wymuszenia na rzeczywistości. Zmusili absurd, żeby ujawnił się w całej okazałości, sprowokowali bzdurę, żeby ujawniła się w postaci czystej, niejako niezależnej od ludzi, chociaż tkwi w nich właśnie”.
Absurd nie traci nigdy aktualności, poprzez absurd możemy dowiedzieć się o sobie najwięcej, absurd to droga do prawdy. Jednym z głównych motywów filmu Piwowskiego – pisał Rafał Marszałek we „Współczesności” – jest także dewaluacja słowa w naszym życiu zbiorowym, manipulowanie słowem tak, aby służyło Formie. Kłania się zatem Gombrowicz i „Ferdydurke”.
Inna epoka
„Rejs” przetrwał kilka epok. W 2002 roku prowadziłem dzień skupienia w jednym z seminariów duchownych w Polsce. Kaplica, godzina 20.00. Na początek postanowiłem przedstawić się klerykom. Posłużyłem się słynną sceną z „Rejsu”. Zaczynam jak Stanisław Tym. „Powiem parę słów o sobie, najpierw… Urodziłem się w Widawie…, znaczy urodziłem się w Widawie, w listopadzie. To znaczy w drugiej połowie listopada… .”. To wystarczyło, cała kaplica gruchnęła śmiechem. I tak oto osiemnaście lat temu około dwustu kleryków znało „Rejs”, znało dialogi.
To była rzeczywiście inna epoka: w jednym tylko seminarium było ponad dwustu kleryków, prawdziwy tłum. Wydaje się to dzisiaj niewyobrażalne, w czasach, kiedy do niektórych seminariów wstępuje na pierwszy rok jeden chłopak, albo nikt, jak w Świdnicy. Może w 2002 roku to jakaś fantasmagoria była? Chyba jednak nie, bo pamiętam dobrze, że wieczorem wypiłem jeszcze kawę z rektorem seminarium, ponieważ po kawie lepiej śpię. Zapytał mnie: „Słuchaj, z czego oni się tak śmiali?”. To był ciekawy wieczór. Powtarzam, zupełnie inna epoka ten 2002 rok. Ostatnia dekada przeorała wszystko. Obawiam się, że mojego powitalnego dowcipu dzisiaj nie zrozumiałby nie tylko rektor, ale i klerycy nie wiedzieliby o co chodzi, bardziej „załapaliby” w mig, jakbym cytował coś np. z „Frondy”, albo PCh24. Takie zmiany zaszły.
Twarze bohaterów
„Rejs” zachowuje aktualność, bo łączy najlepsze tradycje polskiego humoru. Rafał Marszałek dostrzegał w filmie syntezę szkolnych etiud Piwowskiego, ironicznego humoru Głowackiego, niezrównanej „Owcy” Dobrowolskiego, rubryki „Coś z życia” w „Polityce”, Młynarskiego z wczasów w góralskich lasach, sztuki Tyma „Kochany panie Ionesco”, aktorstwa Jana Himilsbacha, który „dopiero w «Rejsie» ocalił swoje prawdziwe ja, grając siebie jako człowieka, którego ku czci pupy – formy, kiedyś wymyślono”.
Myślę, że to samo co o Himilsbachu, można powiedzieć o Zdzisławie Maklakiewiczu. Obydwaj żyją w legendach, opowieściach i dowcipach do dziś, pozostają najlepszą egzemplifikacją absurdu, czyli prawdy. Janusz Głowacki uchwycił istotę fenomenu tych dwóch niepowtarzalnych osobowości. Pisząc o jednym, myślał o drugim, bo obaj mieli „poczucie poetyckości spraw”, wśród których się poruszają. Ich legendarny, absolutnie wspaniały, dialog o jakości polskiego filmu jest najlepszym dowodem, potwierdzającym tezę pisarza i scenarzysty.
A twarze bohaterów „Rejsu” są, jak to ktoś określił, nieświadomym sygnalizatorem kondycji duchowej bohaterów. O poetyckości Maklakiewicza i Himilsbacha już pisałem. Byli też inni. Na przykład Leszek Kowalewski – naturszczyk grający poetę, pokręcony fizycznie, szepczący coś po nosem, niewielkiego wzrostu, chudy, z perwersyjnym „r”. Mówi, że wszystko wyjdzie w jego wierszach. Piwowski potrafił wyszukiwać takie oryginały z marginesu społecznego, często żyjące na pograniczu prawa.
Kowalewski nigdzie nie pracował, trochę rzeźbił. Po „Rejsie” zagrał jeszcze kilka epizodów: w „Sanatorium pod Klepsydrą” Hasa, „Polskich drogach” Morgensterna i „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Barei. W „Rejsie”, i w życiu był niemal taki sam, żył jakby poza światem, odseparowany od ludzi, nawet jeśli z nimi pił miód pitny na ulicy Pięknej. Pił zresztą coraz więcej. W nocy z 9 na 10 sierpnia 1990 roku został bestialsko zamordowany. Na jego ciele stwierdzono czterdzieści głębokich, kłutych ran.
Patrzę na powtórki filmu, Kowalewski jest niezmiennie ciekawy, śmieszny, zastanawiający, była w nim jakaś dziwaczność i tajemniczość. „Jak powstaje moja poezja? Jest to w zasadzie dziwna rzecz, tak dziwna, jak ja sam jestem. Mam swój intymny świat, w którym żyję. I wszystkiego tego jest brak wam, co ja mam. Smutek i nostalgia… Nie jest mi łatwo pisać na podrzucony temat”. Kowalewski skończył żywot ziemski potwornie, ale został uwieczniony. Jest nie do zapomnienia.
Stateczek „Neptun” to chwiejąca się łajba, śmieszna i smutna jednocześnie, symbolizująca tamtą, dziwaczną Polskę
Pamiętamy także Janusza Kłosińskiego (zbieżność nazwisk ze znanym aktorem przypadkowa), sentymentalnego śpiewaka, przeniesionego do sekcji gimnastycznej, bo w niej nie będzie śpiewał. „Były maje, były bzy, byłaś i dziewczyno ty”. Oglądamy twarz człowieka wycofanego z życia, zagubionego, bezradnego. Kiedy kaowiec Tym dowodzi, że piosenka poety nie jest pesymistyczna, a wręcz przeciwnie – ona jest przewrotnie optymistyczna, bo przecież w kraju jest tyle „celi”, właściwe cele gonią cele, a jeśli „mamy tęsknoty, to wiemy jakie to są tęsknoty, i one są bardzo konkretne”, po jego twarzy spływa łza. Śmieszny-nieśmieszny człowiek. Od czasów „Rejsu” wystąpił jeszcze w dwunastu filmach. Dzisiaj można go często spotkać na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, najczęściej w okolicach kina Kultura, chodzi z kamerą na uroczyste pokazy filmowe i filmuje przy tej okazji artystów, nosi długą białą brodę, niczym mędrzec.
Irena Iżykowska, gwiazda etiud filmowych łódzkiej filmówki, jakby wyjęta z filmów Felliniego, potężna kobieta z dużymi piersiami. W „Rejsie” zagrała Sidorowską, żonę Himilsbacha. To była zabawna para, wyglądali jak Flip i Flap. Ona w tym związku była – rzecz jasna – Flapem. Piwowski poznał ją wcześniej, kręcąc słynnego „Muchotłuka”. Iżykowska zmarła w 1983 roku.
Jej kolega, Wacław Antczak, także „nałogowy” etiudowiec z filmówki, z zawodu krawiec, o twarzy pewnego siebie działacza, zagrał członka komisji konkursowej. To on zaproponował, żeby „zainicjować dla pasażerów wieczorek zapoznawczy”. Nie żyje od 1974 roku.
A. Sobczyk – wszyscy podają tylko pierwszą literę jego imienia, ale chyba chodzi o Andrzeja. W „Rejsie” zagrał kluczową postać, czyli sędziego prowadzącego śledztwo i członka komisji konkursowej, wydającego odgłos konia. Sposobem zachowania przypominał dobrego sekretarza partii, który wie, że rzeczywistość dookolna to lipa, ale nie ma wyjścia – żeby żyć trzeba trochę poświntuszyć. W filmie jest mistrzem nowomowy: „Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki, panie, to nikomu… mmm… tak nie podoba się. Więc dlatego, z punktu, mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było”. O dalszych losach Sobczyka niewiele wiadomo, a właściwie nic nie wiadomo. Zagrał jeszcze w „Jowicie” Morgensterna i w drugim odcinku „Stawki większej niż życie”.
Roman Suszko – czyli twarz inteligenta, z zawodu logik, zajmujący się między innymi teorią mnogości, semantyką i lingwistyką matematyczną. W „Rejsie” zadaje słynne pytanie: „Jaką metodą wybierzemy metodę głosowania?”.
Andrzej Dobosz – moja ulubiona postać. Mówią o nim: pustelnik znad Sekwany. Krytyk literacki, pisarz. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Był członkiem słynnego Klubu Krzywego Koła. W 1966 roku rozpoczął doktoranckie studia filozoficzne pod kierunkiem prof. Leszka Kołakowskiego. Przyjaciel Jana Józefa Lipskiego. Publikował felietony w „Życiu Literackim” Machejka i „Literaturze” Putramenta. Zagrał jeszcze w kilku innych filmach: między innymi w „Niewinnych czarodziejach” Wajdy i „Trzeba zabić tę miłość” Morgensterna. Wcielił się także w postać księdza kanonika w filmie „Kwiat paproci”, jednak dzieło to nigdy nie miało premiery, gdyż – jak twierdzi sam Dobosz – jest to podobno najgorszy film w dziejach polskiego kina, i nikt nie chciał go wprowadzić na ekrany. U Andrzeja Żuławskiego w „Trzeciej części nocy” wystąpił w roli karmiciela wszy. Od 1974 roku przebywał we Francji. Publikował w paryskiej „Kulturze” Giedroycia. W Paryżu prowadził także swoją księgarnię.
Nałogowy zbieracz książek. Coraz częściej można go spotkać w Polsce, maszeruje Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem, wchodzi do każdej księgarni napotkanej po drodze. W wolnej Polsce publikował swoje felietony najpierw w „Tygodniku Powszechnym”, a potem w „Rzeczpospolitej”. Wydał sporo książek, najczęściej są to zbiory jego tekstów, współpracował z wydawnictwem „Więź”.
„Władza uznała, że film jest tak zły, że absolutnie należy go pokazać. Zatrzymanie byłoby poważnym błędem politycznym” – czytamy w zapiskach Janusza Głowackiego
Chudy, a właściwie chudziutki, sama skóra i kości, prawie niezauważalny, twarz pociągła, smutna, czasami pojawia się na niej delikatny uśmiech, „smętek” – tak nazwali go esbecy prowadzący regularną inwigilację pisarza. Typ filozofa, intelektualisty, który przeczytał wszystko, co jest do przeczytania. W „Rejsie” wypowiada słynną kwestie o tezie, antytezie i syntezie, i o malarzach holenderskich. W czasie narady twórczej definiuje pojęcie formalizmu: jest to forma bez treści, czyli nie mająca waloru obiektywności. Ostatecznie w rozmowie z kaowcem konstatuje: „Nie mogę być jednocześnie twórcą i tworzywem. Chyba mam prawo wyboru?”. I zagrał z nim w dupniaka. Pozostaje mi w uszach zdanie wypowiedziane jego charakterystycznym, śpiewnym i przeciągłym głosem: „Nie potrafię znaleźć dystansu!”. Kto potrafi znaleźć dystans, niech pierwszy rzuci kamieniem.
W „Rejsie” wystąpili także zawodowi aktorzy. Wiadomo: Tym, Maklakiewicz, Dobrowolski, Karaszkiewicz, Czerwińska. Ale była też Wanda Stanisławska-Lothe w roli Mamoniowej, świetnie komponująca się z tłumem naturszczyków. Wypowiada mój ulubiony tekst, szczyt absurdu: „Cholerny leżak. Susza poczyniła ogromne spustoszenia. Maliny się kończą” i jeszcze słynną uwagę do zebranych: „Proszę państwa, nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma. Wręcz przeciwnie”. Aktorka nie żyje od 1985 roku. W epizodycznej roli, uczestniczki rejsu, wystąpiła jej córka, też aktorka, Jolanta Lothe.
Kapitana, czyli „Horodniczego” zagrał Ryszard Pietruski, aktor jakby nie z tej bajki. Tymczasem znakomicie wczuł się w konwencję improwizacji, a scena ankietowania kaowca – mistrzostwo świata!
„Uratowała nas cenzura”
Patrzymy zatem na te twarze i odnajdujemy się w nich, chociaż niechętnie przyznamy się do tego. Barbara Kosecka, która napisała pracę naukową o „Rejsie” zauważa: „To o twarze tu głównie chodzi – nigdy nie neutralne, trwale zespolone z naszą osobowością. (…) Obecność medium intensyfikuje nasze istnienie – to, co znamy z życia, na ekranie staje się śmieszniejsze, bardziej karykaturalne, głupsze.(…) Szczególne jest to, że dzięki metodzie Piwowskiego, przez absurd i pokraczność życia społecznego mocniej zaznacza się fizyczna obecność ciała”.
Kosecka zapytuje w końcu sama siebie, „dlaczego uwielbiamy oglądać «Rejs»? Dlaczego ten film tak nas ciągle śmieszy? Przecież wiadomo, że „zebrania podobne jak w filmie odbywały się setki razy – nikogo z uczestników jednak aż tak nie śmieszyły”. Autorka odpowiada: „Siła filmu polega na tym, że nie utożsamiając się z grupą wycieczkowiczów, czujemy jednak bardzo silną, trudną do wytłumaczenia więź z tym, co się dzieje na ekranie”.
Zaglądam do zapisków „Z głowy” Janusza Głowackiego i czytam: „Po kolaudacji «Rejsu» wymknęliśmy się, to znaczy Marek Piwowski i ja, z małej salki na tyłach kina Kultura, w której mieści teraz kino Rejs, z głowami opuszczonymi”. Smutek reżysera i scenarzysty wynikał z tego, że zebrana elita warszawska odrzuciła ten film, jako kompletnie nieudany. „Wszyscy zebrani się zgodzili, że «Rejs» to klęska. Był tylko problem, co z tą klęską zrobić. Ktoś zaproponował, żeby film pociąć na dziesięciominutowe kawałki i puszczać w telewizji po «Dzienniku».(…) Po pisarzach i artystach film obejrzała władza, to znaczy wydział kultury KC, (…) i cenzura. I oni nas uratowali. Władza uznała, że film jest tak zły, że absolutnie należy go pokazać. Zatrzymanie byłoby poważnym błędem politycznym”.
Nie urządzono oficjalnej premiery, a film puszczano po cichu, w bocznych kinach, w tak zwanym wąskim rozpowszechnianiu. Uważano, że i tak zdechnie śmiercią naturalną. Owszem, narzekano na szereg scen, na przykład Himilsbachowi ginie z talerza kiełbasa, co może być „nachalną aluzją do trudności na rynku mięsnym”. Krytycy narzekali na montaż filmu. „Nie mieli racji – pisze Głowacki z lekkim przymrużeniem oka – montaż był zabiegiem przemyślanym głęboko. W pokoju hotelowym we Wrocławiu, bo tam Marek film montował, położyliśmy na podłodze kilkadziesiąt kartek. Na każdej był napisany tytuł sceny. Na przykład: Bal, Rozmowa o filmie polskim, Piosenka zaangażowana”. Słowem – montaż był aż do bólu profesjonalny, wręcz powalający.
Koniec końców, film miał ogromny sukces u widzów. Głowacki: „Powodzenie filmu i władza, i artyści przyjęli ze smutkiem oraz goryczą. Społeczeństwo kolejny raz ich zawiodło”.
Tylko Andrzej Wajda po obejrzeniu „Rejsu” z tak zwaną normalną publicznością, stał się od razu jego wielbicielem.
Wciąż żywy
Minęło 50 lat. I co dalej z nami? Czy znowu nadchodzą czasy, w których anonimowy napis w ubikacji „Kaowiec jest głupi” będzie uznawany za szczyt nonkonformizmu? Piwowski i Głowacki zakpili w „Rejsie” ze wszystkich, z całej tej chybotliwej polskiej łajby, z płynących nią pod prąd rzeki serwilistów i koncesjonowanych nonkonformistów.
Dwa lata temu furorę robił cytat z wypowiedzi pewnego pana w mundurze leśnika, który przyjechał pod Sejm, żeby zademonstrować swoje poparcie dla polityki przyrodniczej rządu. Powiedział on: „Minister ukierunkował Polskę w należytym kierunku po to, aby Polska trwała dalej”.
„Rejs” wciąż żywy. Oglądałem go dziesiątki razy. Mogę z pamięci zacytować całe dialogi. Nie potrafię znaleźć dystansu. Kocham ten film.
To skrócona i nieco zmieniona wersja tekstu, która ukazała się w książce ks. Andrzeja Lutra „Kino wiecznie młode”, NCK 2015. Śródtytuły od redakcji Więź.pl
Podziele sie z Ksiedzem kolejna anegdota. Przed 10 laty spotkalem w hotelu na Malcie jednego Anglika. Dowiedziawszy sie, ze jestem Polakiem, zaczal ze mna rozmawiac lamanym, ale mimo tego zrozumialym polskim. Byl on profesorem z Oxfordu, ktory przyjechal w 1990r. do Polski jako doradca dla branzy reklamowej. Nauczyl sie jezyka na odpowiednich kursach i ogladajac kultowe polskie filmy. Potem wykorzystywal to podczas dziesiatkow spotkan z szefami i przedstawicielami setek firm. Przedstawial sie wtedy podobnie jak Ksiadz podczas tego dnia skupienia: „Powiem parę słów o sobie, najpierw… Urodziłem się w Londynie…, znaczy urodziłem się w Londynie, w maju. To znaczy w drugiej połowie maja…” Po tych slowach zawsze zdobywal serca zebranych! Ow profesor po wielu latach nie mogl wyjsc ze zdumienia, jaka wielka sile oddzialywania ma ten film dla Polakow. Mowil mi: „Prowadzilem spotkania Anglii, Francji, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Probowalem wszedzie tego numeru z „Rejsem”, parafrazujac tamtejsze kultowe filmy. I nigdzie to mi sie nie udawalo! Tylko wasz narod ma dzielo filmowe, ktore jednoczy was wszystkich!”
Ale na Rejs można także spojrzeć jako na szyderę artystycznych/intelektualnych elit z ludzi prostych, aspirujących do tych elit, owszem czasem i w niektórych przypadkach powyżej ich możliwości, z czego niektórzy się wyśmiewają, ale zważywszy na to, że kolejne pokolenie już startowało z wyższego poziomu, wyżej i dalej sięgało wzrokiem, bilans należy uznać za pozytywny. Odwagi w tych aspiracjach dodał im czy to się komuś podoba czy nie, komunizm. Przeniesienie Rejsu we współczensość to będzie wyszydzenie tych od 500+ jak zanieczyszczają wydmy nadmorskie i systemu, który ich dowartościował. Nawiązywanie przez Autora IV RP do PRL jest uprawnione, ale dlaczego nie w podobnych postawach tych elit wobec ludu? Przy czym tamte elity potrafiły przekroczyc swoje ograniczenia i dorobiły się KORu i Solidarności, której by nie było bez ofiarnego zaangażowania uczestników rejsów. A obecne potrafią, skoro np. tak ich odraża niedzielny katolicyzm?