
Obecny kryzys po raz kolejny pokazał, że również w działaniach na rzecz kultury najlepszą drogą oporu jest tworzenie wspólnot. To one właśnie – we współpracy z różnymi stowarzyszeniami i przy wsparciu samorządów – budują solidarność społeczną, która może zmieniać rzeczywistość – mówi Justyna Sobolewska w rozmowie z Ewą Buczek i Katarzyną Jabłońską.
Więź: W czasie pandemii Polacy nadzwyczaj chętnie sięgali po e-booki. Dla wielu czytelników jest to jednak zupełnie odmienna forma doświadczenia obcowania z książką. Czy myśli Pani, że pod względem przyswajania i percepcji treści lektura e-booków różni się od czytania tradycyjnej książki?
Justyna Sobolewska: To jest inna lektura. Sprawdziłam to wielokrotnie, bo zawodowo od lat czytam książki jeszcze przed drukiem, najczęściej w PDF-ach i e-bookach. Na pewno książki w wersji elektronicznej czyta się szybciej, ale również szybciej się zapomina, dlatego że nasz mózg nie percypuje przedmiotu, jakim jest książka, tego fizycznego obiektu, który zapada w pamięć dzięki okładce, barwie i fakturze papieru, zapachowi, ilustracjom. W przypadku e-booka mamy czystą fabułę, a tę zapominamy najszybciej. Dodatkowo sam proces czytania jest odmienny przy papierowej książce. Wielu z nas zapamiętuje, że dana informacja jest na prawej lub lewej stronie albo że zanotowaliśmy coś na marginesie w konkretnym miejscu. Od lat czytam dwutorowo, ale nadal najciekawsze książki lubię mieć w papierze – właśnie ze względu na dodatkowe doznania. Natomiast nie sposób zaprzeczyć, że e-booki mają szereg niepodważalnych zalet – są łatwo dostępne, można je mieć niemal od ręki i zabrać ze sobą wszędzie, co sprawia, że korzystanie z nich jest bardzo wygodne.
Dodatkowo w trakcie pandemii nie generowały zagrożenia w przeciwieństwie do swoich papierowych odpowiedników.
– Oczywiście, dzięki temu większość wydawnictw wreszcie przekonała się, że powinna oferować również wersje elektroniczne książek. Wcześniej to nie było wcale oczywiste. Niektóre wydawnictwa stawiały niemal wyłącznie na publikacje papierowe.
![]()
Pandemia nauczyła wydawców, że książka nie istnieje dziś bez wsparcia instagramerów, facebookowych czytelników, vlogerów czy youtuberów
A nawet jeśli w zapowiedziach pojawiał się e-book, to trzeba było na niego czekać niekiedy wiele tygodni po premierze książki. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że według raportu Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa za rok 2019 po książki elektroniczne na czytnikach sięga tylko 2,5 proc. Polaków. Czyli z perspektywy dużego wydawnictwa jest to bardzo niewielka nisza.
– Czytelnictwo e-booków to jest ciągle margines rynku wydawniczego, choć w czasie pandemii zainteresowanie e-bookami i audiobookami wzrosło i wielu wydawców oraz sporo sklepów internetowych to zauważyło. W ramach rozmaitych abonamentów oferowano wręcz możliwość czytania za darmo. Niestety, w dalszym ciągu w e-bookach nie ukazywała się duża część książek dla dzieci i młodzieży. Może teraz to się zmieni.
Co jeszcze tej wiosny wydarzyło się na rynku wydawniczym?
– Jak już wspomniałam, wydawnictwa dziś wiedzą, że trzeba mieć jak najszybciej e-book, który sprzedaje się we własnej księgarni internetowej, a promuje w mediach społecznościowych. Bez tego obecnie ciężko wyobrazić sobie funkcjonowanie na rynku, a dla wielu małych wydawnictw taki model działania to nowość. Pandemia nauczyła wydawców, że książka nie istnieje dziś bez wsparcia instagramerów, facebookowych czytelników, vlogerów czy youtuberów.
Natomiast nikt z nas dziś jeszcze nie wie, jak będzie wyglądała przyszłość rynku wydawniczego, bo przecież lada moment możemy spodziewać się drugiej fali zachorowań i kolejnego lockdownu. Wiadomo, że w pierwszej połowie tego roku wszystkie wydawnictwa obcięły swoje plany wydawnicze, ograniczając liczbę premier i przerzucając je na jesień lub wiosnę przyszłego roku. Słyszałam zaledwie o jednej wiosennej premierze e-booka: wydawnictwo W. A. B. zdecydowało się wydać wyłącznie w formie elektronicznej książkę Renaty Kim o przemocy domowej „Dlaczego nikt nie widzi, że umieram”.
Czy wyraźne zwiększenie zainteresowania e-bookami może się przekładać na wzrost czytelnictwa?
– Wspomniany już raport Biblioteki Narodowej mówi, że czytelnicy e-booków to zazwyczaj również czytelnicy papierowych książek. To nie są dwie konkurujące grupy, ale najczęściej ci sami ludzie, którzy po prostu zmieniają nośnik.
W kontekście pandemii warto też wspomnieć, że dla wielu czytelników pierwszym odruchem nie było zamawianie nowych książek, nawet e-booków, ale czytanie tego, co się ma na własnych półkach, zwłaszcza klasyki. W wielu krajach na szczytach list bestsellerów znalazły się takie książki jak „Dżuma” Alberta Camusa czy „Miasto ślepców” José Saramago. W momencie kryzysowym, gdy wszyscy baliśmy się tego, co się może zdarzyć, szukaliśmy pocieszenia w literackich opisach walki z zarazą, łaknęliśmy oparcia w literaturze, sięgaliśmy po pewniaki. Choć z drugiej strony pojawiły się również głosy osób, które w tamtym okresie w ogóle nie były w stanie czytać – stres i niepewność jutra działały na nie paraliżująco.
Dziś chyba nikt nie może odpowiedzialnie stwierdzić, że takie miesiące izolacji nie będą się jeszcze powtarzały w bliższej i dalszej przyszłości. Patrząc na liczbę spotkań literackich online, można odnieść wrażenie, że rynek wydawniczy będzie potrafił się w takiej sytuacji odnaleźć.
– W pierwszych tygodniach pandemii, gdy dopiero odkrywaliśmy tę formę kontaktu, setki ludzi uczestniczyło w spotkaniach z twórcami. Po dwóch miesiącach jednak wyraźnie widać było spadek zainteresowania ze strony czytelników. A przecież dla organizatorów jest to forma dużo bardziej wymagająca. Żąda od nas innego rodzaju zaangażowania, dużo większego skupienia, a jednocześnie podsuwa więcej trudności – ciągle komuś ginie zasięg albo obraz, kogoś nagle przestaje być słychać. Koszty emocjonalne takiego spotkania są sporo wyższe.
Spotkania online różnią się od tych wcześniejszych jeszcze czymś innym. Dotychczas zetknięcie z pisarzem czy pisarką było jednak w pewnym stopniu świętem literatury. Dziś mogę w takim spotkaniu uczestniczyć, siedząc w piżamie na własnej kanapie. To doświadczenie zmienia typ relacji pisarza z jego czytelnikami, demokratyzuje ją. Zresztą na początku pandemii pisarze sami wychodzili w kierunku swoich odbiorców z inicjatywą działań popularyzujących literaturę: Wojciech Chmielarz zaczął pisać nową książkę, którą w odcinkach wrzucał na swojego Facebooka, a Szczepan Twardoch i Łukasz Orbitowski na zmianę improwizowali humorystyczną opowieść „Na zarazę Zarazek”. Czy to może być początek jakiegoś nowego trendu?
– Większa demokratyzacja sztuki to zjawisko pozytywne, ale widzę też w tym przyczynek do czegoś bardzo niebezpiecznego: przyzwyczajania się do tego, że kultura jest bezpłatna. W czasie pandemii mogliśmy w sieci zobaczyć niemal wszystko za darmo. A przecież tworzenie kultury generuje konkretne koszty, o czym jako kuratorka festiwalu Stolica Języka Polskiego wiem aż nadto dobrze. W tej chwili animatorom kultury coraz trudniej zdobyć finansowanie, bo po pandemii wycofują się prywatne podmioty, a państwowe wsparcie rzadko kiedy bywa wystarczające. W tej sytuacji wielu ludzi kultury decyduje się na publiczne zrzutki, ale przecież w ten sposób zastępujemy powołane do wspierania kultury instytucje, więc na dłuższą metę jest to nie do pomyślenia.
Kultura dostępna i demokratyczna to nie może być kultura, w której autorzy nie zarabiają. Podczas tradycyjnych spotkań autorskich prowadzący i bohater zazwyczaj dostają honoraria i dla wielu z nich jest to główne źródło utrzymania. Może to kogoś zaskoczy, ale pisarze nie zawsze żyją z samego pisania, a częściej z mówienia o pisaniu. Przy spotkaniach online wynagrodzenia są nieporównywalnie niższe i to jest realny kłopot.
W Polsce nie mamy tradycji spotkań biletowanych, ale może już czas ją zapoczątkować? Może dzięki temu uczestnictwo w kulturze będzie postrzegane jako dobro, za które warto zapłacić?
– To jest pomysł warty rozważenia. W wielu krajach, np. w Niemczech, mamy zwyczaj biletowanych spotkań z pisarzami z jednej strony, a z drugiej – bardzo dużego wsparcia instytucji państwowych i samorządowych dla artystów. My jesteśmy na początku tej drogi. Dopiero teraz toczymy batalię o tak podstawowe dla twórców sprawy, jak ubezpieczenie zdrowotne i prawo do emerytury. 30 lat po transformacji ustrojowej zaczynamy wreszcie mówić o tym, że praca artystów nie jest darmowa.
Musimy pamiętać, że sektor kreatywny w kulturze poniósł olbrzymie straty wskutek pandemii. Nie odbywały się festiwale, wystawy, koncerty, zamknięto teatry, kina i muzea. To był olbrzymi cios dla wszystkich zajmujących się kulturą.
Czy analogicznie do ulg dla przedsiębiorców opracowano jakieś państwowe formy wsparcia dla twórców po tym trudnym czasie?
– Ze strony państwowej pojawił się program „Kultura w sieci”, który pozwala zdobyć grant na określony projekt artystyczny. Powstał też Fundusz Wsparcia Kultury, w którym przewidziano system zapomóg z budżetem 16 mln. I bardzo dobrze, tak powinno to działać.
W czasie izolacji dla wielu czytelników pierwszym odruchem nie było zamawianie nowych książek, nawet ebooków, ale czytanie tego, co się ma na własnych półkach, zwłaszcza klasyki
Natomiast pojawiają się głosy, że w kręgu literackim i wydawniczym to wsparcie przebiera w niepokojący sposób. Środkami dysponuje Instytut Literatury – instytucja o wyraźnym profilu ideologicznym, która wydaje kwartalnik „Nowy Napis”. Jerzy Franczak, pisarz i literaturoznawca, w liście otwartym uzasadniającym jego odejście ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, napisał: „Instytut Literatury oraz jego medialne organa to instytucje powołane do istnienia na ruinie bogatego pejzażu kulturalnego. […] Ministerstwo Kultury nie przyznało dotacji dziesiątkom pism literackich o bogatej tradycji. To samo dotyczy innych inicjatyw związanych ze spontaniczną działalnością kulturotwórczą rozmaitych środowisk. Środki finansowe przesunięte zostały do nowych instytucji oraz tytułów, którymi zawiadują ludzie z odgórnego nadania”. Stąd niepokój, że pomoc w takim systemie ma swoją cenę.
Unia Literacka opracowała swój program wsparcia dla pisarzy, ogłosiła zbiórkę i zaczęła rozdzielać pieniądze. To samo zrobiła Fundacja Szymborskiej: zamiast przyznawać nagrody pieniężne, przeznaczyła te środki na pomoc artystom w potrzebie. Ale znowu: to nie są centralne instytucje, to są prywatne fundacje, które przejęły rolę państwa.
Czyli wracamy do pytania: czy uczestnicy kultury powinni brać na siebie ciężar jej utrzymywania?
– Oczywiście, że nie powinni. Kiedy w Polsce powstawały instytucje centralne związane z kulturą, jak Instytut Książki czy PISF, mówiło się, że one właśnie będą zarządzać wsparciem państwa dla kultury. Po paru latach okazuje się, że instytucji jest coraz więcej, a problem wcale nie maleje, czasem wręcz spektakularnie wybucha. Brakuje nam dobrych rozwiązań systemowych.
Zatem co ludzie kultury mogą zrobić, aby zmienić tę sytuację?
– Mam nadzieję, że skuteczne okażą się działania podejmowane przez Unię Literacką, czyli lobbowanie za przyjęciem konkretnych rozwiązań i stałe wywieranie nacisku na organy decyzyjne w państwie. Największe możliwości ku temu mają stowarzyszenia i fundacje, więc przede wszystkim warto się zrzeszać. Oczywiście nad każdą decyzją centralną jest jeszcze wielka polityka, a ta, jak wiadomo, jest zupełnie nieprzewidywalna, zatem w ostatnich latach dużo efektywniejsza jest współpraca z lokalnymi samorządami. Obecnie niemal każde większe miasto ma swoją nagrodę literacką, współpracuje z podmiotami trzeciego sektora, opracowuje programy stypendialne i zasiłkowe. W ciągu minionych 10 lat samorządy bardzo mocno włączyły się w działania kulturalne. I wreszcie – last but not least – obecny kryzys po raz kolejny pokazał, że najlepszą drogą oporu jest tworzenie wspólnot. To one właśnie – we współpracy z różnymi stowarzyszeniami i przy wsparciu samorządów – budują solidarność społeczną, która może zmieniać rzeczywistość. Uratują nas małe wspólnoty.
Czy działać możemy też my, szeregowi odbiorcy kultury? W ostatnich latach odradza się w naszym kraju idea dyskusyjnych klubów książki, które łączą ludzi chcących rozmawiać o literaturze i dzielić się swoimi sposobami jej przeżywania. To świetny przykład małej wspólnoty, o której Pani mówi.
– Te kluby to wspaniały pomysł, choć warto pamiętać, że zazwyczaj działają przy bibliotekach, więc w pewnym stopniu również są zależne od instytucji. Jeśli biblioteka nie zdoła dostarczyć książek, zaczynają się schody. Ale wierzę, że właśnie w takich inicjatywach jest przyszłość. Przed pandemią dużo jeździłam po bibliotekach i widziałam, jak niezwykłe rzeczy potrafią robić ludzie w nich pracujący – organizują spotkania autorskie, warsztaty, festiwale, konkursy. Do małego klubu osiedlowego w Lublinie przyjeżdżają z radością twórcy z całej Polski, bo tyle dobra się tam dzieje. I to właśnie są te zalążki obywatelskiego wspierania kultury. Siła jest w nich.
Justyna Sobolewska – ur. 1972. Krytyczka literacka, dziennikarka tygodnika „Polityka”. Absolwentka Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej pracowała w „Przekroju” i „Dzienniku”. Kuratorka głównego programu literackiego festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie. Zasiada w jury Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” oraz w kapitule Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza. Mieszka w Warszawie.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2020 pt. „Uratują nas małe wspólnoty”