Wielką troską Kościoła – także Kościoła w Polsce – powinno być popieranie szeroko rozumianej edukacji. Niski poziom ogólnego wykształcenia wiernych sprzyja patologiom religijnym.
Tekst wykładu „Nowa Ewangelizacja a świat nauki” odczytany na konferencji „Kościół św. Jana Pawła II – niepodległość ducha” w siedzibie Sekretariatu KEP w Warszawie 9 października 2020 roku. Tytuł od KAI, śródtytuły od redakcji Więź.pl
O ile udało się ustalić, pierwszy raz o „nowej ewangelizacji” Jan Paweł II wspomniał w swoim kazaniu w Nowej Hucie, w dniu 9 czerwca 1979 roku. Określenie to padło w kontekście wezwania wszystkich ochrzczonych do dawania świadectwa swojej wierze. Ideę nowej ewangelizacji papież rozwinął w encyklice „Redemptoris missio” z 7 grudnia 1990 roku. Świat jest dotknięty postępem laicyzacji, dlatego wysiłek głoszenia Ewangelii, czyli ewangelizacji, trzeba podjąć na nowo. Kraje tradycyjnie katolickie stają się terenem misyjnym. Papież pisze: „…zachodzi potrzeba «nowej ewangelizacji» albo « re-ewangelizacji»”.
Jednym z obszarów niewątpliwie dotkniętych postępem laicyzacji jest „świat nauki”. Encyklika wprost nie porusza tego tematu, ale skądinąd wiadomo, że kontakt ze światem nauki był papieżowi szczególnie bliski. Wiem to także z osobistych kontaktów z Janem Pawłem II. Korzystając z tej wiedzy, chciałbym się podzielić kilkoma refleksjami na temat hasła, lub może lepiej programu, nowej ewangelizacji i jego odniesienia do świata nauki. Zagadnienie jest tym donioślejsze, że nie dotyczy tylko pontyfikatu Jana Pawła II, lecz jest aktualne także obecnie.
Na wstępie ważna uwaga. Mam na myśli świat nauki, a nie samą naukę. Świat nauki to przede wszystkim ludzie, zajmujący się nauką: jej tworzeniem, przekazywaniem, zastosowaniami, jej administrowaniem, ale także jej studiowaniem. Można mówić, że w tak rozumianym świecie nauki laicyzacja czyni postępy i można temu przeciwdziałać, na przykład stosując się do papieskiego wezwania nowej ewangelizacji. Natomiast nie można stosować tego wezwania do nauki jako takiej. Nauka jest teologicznie neutralna i mówienie, że jest zlaicyzowana lub nie, jest pozbawione sensu. Ludzie, zajmujący się nauką, mogą różnie światopoglądowo interpretować naukowe teorie i jeżeli robią to w sposób niesprzyjający lub wrogi religii, to przyczyniają się do laicyzacji świata nauki. I o tym właśnie chcę mówić.
Środek nadzwyczajny
Karol Wojtyła, jeszcze jako wikary u św. Floriana w Krakowie, miał żywe kontakty z krakowskimi fizykami. Zaczęło się od dyskusji na tematy „fizyka a filozofia” podczas narciarskich wycieczek, a potem dyskusje te – najpierw w mieszkaniach prywatnych, a potem w pałacu arcybiskupim – stały się tradycją. Gdy Karol Wojtyła został papieżem, tradycja ta przeniosła się do Castel Gandolfo i przybrała postać kilkudniowych seminariów podczas letnich wakacji papieża. W sumie seminariów takich odbyło się dwanaście, w latach 1980 do 2003. Po śmierci papieża (która nastąpiła w 2005 roku, kiedy to miało się odbyć kolejne spotkanie), seminaria były kontynuowane w Lublinie, gdzie funkcję gospodarza przejął ks. abp. Józef Życiński.
Podczas jednego z pierwszych seminariów w Castel Gandolfo rozwinęła się dyskusja na temat stosunku świata nauki do religii. Było dla mnie oczywistością, że są to dwa różne światy. Nawet jeżeli wśród ludzi nauki jest wielu wierzących, to swoją mentalnością i sposobem widzenia świata drastycznie różnią się od „ludzi Kościoła”. To był okres stanu wojennego w Polsce i było zrozumiałym, że w podtekstach naszych dyskusji często ukrywał się kontekst polski (nierzadko wypływał on na wierzch). Jeden z profesorów, biorących udział w dyskusji, mając widocznie na myśli polską sytuację, uparcie twierdził, że w świecie nauki jest duża życzliwość dla Kościoła. To prawda, że wówczas do pewnego stopnia tak było. Kościół tworzył wtedy w Polsce jedyną oficjalną opozycję i cieszył się dużym zaufaniem. Ale moja diagnoza o dwu światach i dwu różnych mentalnościach odnosiła się także do sytuacji w Polsce. Stosunkowo nielicznymi wyjątkami byli ci ludzie nauki, którzy „obracali się w kręgach kościelnych”, wszyscy inni należeli do tego „drugiego świata” (co zresztą miało się ujawnić wkrótce po przemianie ustrojowej).
Być może profesor-mój oponent był w jakiejś mierze świadomy tego wszystkiego (trudno bowiem tkwić w świecie nauki i nie widzieć oczywistości), ale nie chciał „robić przykrości Ojcu Świętemu”. Ja z kolei pragnąłem przekazać papieżowi tę informację, gdyż uważałem, że wiele jest do zrobienia pod tym względem. Postanowiłem więc sięgnąć po środek nadzwyczajny.
Nasza katecheza nie wytrzymuje konkurencji z tym, czego młodzież uczy się na innych lekcjach i z czym spotyka się potem na wyższych studiach
Pożyczyłem od jednego z astronomów – Amerykanina! – z Watykańskiego Obserwatorium (które mieściło się dwa piętra wyżej od sali, w jakiej odbywało się seminarium) koszulkę – T-shirt z pięknie wymalowanym na przedzie wykresem Hertzsprunga-Russella. Jest to znany w astronomii diagram, przedstawiający ewolucję gwiazd. Nałożyłem tę koszulkę, a na nią duży pektorał z koloratką, który zakrywał cały wykres. Na to wszystko ciemna marynarka.
Do swojego odczytu wplotłem wątek o dwu światach i dwu różnych mentalnościach. W odpowiednim momencie powiedziałem, że sam jestem rozdarty pomiędzy te dwa światy. Gdy w Tarnowie wykładam w Seminarium Duchownym, mówię i myślę jak inni seminaryjni wykładowcy. Natomiast gdy jestem w Krakowie w Obserwatorium Astronomicznym lub na naukowym seminarium, myślę i mówię jak inni tam obecni. Ale w pociągu między Tarnowem i Krakowem, gdzieś w połowie drogi, koło Bochni, muszę się przeobrazić. W tym momencie zdjąłem czarny pektorał i pod marynarką ukazał się wykres Hertzsprunga-Russella. Gdy umilkł rzęsisty śmiech (papież także wydawał się rozbawiony), wróciłem do głównego wątku mojego wykładu i, posługując się diagramem na moim brzuchu, dalej wyjaśniałem coś na temat ewolucji gwiazd.
Rozchodzenie się światów
Jak dziś wygląda sytuacja „dwóch światów”? Czy przechodząc z oratorium do laboratorium nadal trzeba zmieniać skórę i sposób myślenia? Tu leży istotny problem nowej ewangelizacji. Nauka i dziś cieszy się ogromnym prestiżem. W dalszym ciągu ważne jest twierdzenie: jaki dzisiaj jest świat nauki, taka jutro będzie reszta świata. Laicyzacja Europy zaczęła się od tego, że w osiemnastym i dziewiętnastym wieku inteligencja naukowa i techniczna odeszła od Kościoła. A więc, jak dziś wygląda sytuacja?
Należy rozróżnić dwie rzeczy: stosunek do Boga i stosunek do chrześcijaństwa. Myślę, że gdy chodzi o stosunek do Boga (czy może lepiej do Absolutu, bo dla niektórych słowo „Bóg” bywa obciążone negatywnymi znaczeniami) sytuacja nie jest zła. Ludzie nauki, zwłaszcza przedstawiciele nauk ścisłych, są niejako z natury bardziej skłonni uznawać istnienie czegoś, co ich przerasta. Nawet Richard Dawkins, sztandarowy współczesny ateista, w publicznej dyskusji z arcybiskupem Rowanem Williamsem przyznał, że uważa, iż prawdopodobieństwo nieistnienia Boga wynosi 6,9 w skali 7-stopniowej.
Z chrześcijaństwem sprawa przedstawia się zasadniczo inaczej. Wiara chrześcijańska domaga się przyjęcia całego szeregu prawd i wydarzeń, które wykraczają daleko poza możliwości ludzkiego rozumu, niekiedy mogą wydawać się z nim sprzeczne, a w dodatku obrosły one (lub wręcz zrosły się z) tradycją i zwyczajami często o charakterze folklorystycznym. Jest to bardzo obce duchowi myślenia naukowego, które charakteryzuje się krytycyzmem i nieufnością do wszystkiego, co jest niewystarczająco uzasadnione. Nie znaczy to, że w świecie nauki nie ma wierzących i praktykujących chrześcijan, ale to nie oni kształtują myślowy profil tego świata.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, metody nowej ewangelizacji, tak jak są obecnie praktykowane, „rozmijają się” ze światem nauki. Jeżeli ktoś uważa, że jest inaczej, to widocznie spotykał tylko tych nielicznych ludzi nauki, którzy ewangelizacji nie potrzebują. W dalszym ciągu pragnę zarysować kilka metod, które mogłyby stać się podstawą (naprawdę) nowej ewangelizacji świata nauki. Podkreślam – nie chodzi mi o jakieś techniki czy chwyty duszpasterskie, lecz o zwrócenie się ku źródłu obecnego stanu rzeczy.
Rozmaite religijne zabobony ośmieszają religię i pogłębiają laicyzację społeczeństwa. Jesteśmy dziś tego świadkami w Polsce na wielką skalę
A źródło jest takie, że drogi myślenia „świata nauki” i „świata Kościoła” zaczęły się rozchodzić na początku czasów nowożytnych, gdy kształtowały się nauki empiryczne. Sprawy Galileusza i Darwina były słupami milowymi tego rozchodzenia się. Wiele wskazuje na to, że kolejnym tego rodzaju słupem milowym będzie „sprawa duszy i nauk neurokognitywnych”. Owszem, nie brakowało prób ze strony Kościoła, by ten stan przezwyciężyć, było też wielu wybitnych uczonych, których zasług na tym polu trudno przecenić. Ale proces rozchodzenia się dwóch mentalności jest historycznie tak zadawniony, że potrzeba metod, sięgających znacznie bardziej w głąb, by go zahamować lub przynajmniej złagodzić jego skutki.
Potrzebny twórczy ferment
Doraźne inicjatywy, takie jak encyklika „Fides et ratio” czy rehabilitacja Galileusza, są ważne, ale niewystarczające, właśnie dlatego, że są doraźne. Potrzebne są działania długofalowe i sięgające podstaw, by wyhamować i stopniowo odwracać procesy narastające od stuleci.
Jak zwykle, kluczową sprawą są ludzie; w tym przypadku „ludzie pomostowi”, którzy funkcjonowaliby w dwu światach, umownie nazywanych przeze mnie „światem nauki” i „światem Kościoła”. Nie wystarczy, by byli to światli teologowie lub filozofowie, którzy się wyspecjalizowali w zagadnieniu „nauka a wiara”. To muszą być ludzie Kościoła, którzy sami twórczo uprawiają naukę. Jeden duchowny, ks. Georges Lemaître, współtwórca współczesnej kosmologii relatywistycznej, więcej zdziałał w sprawie „nauka a wiara” niż dziesiątki teologów, którzy pisywali tomy na ten temat. W praktyce znaczy to, że nie należy żałować finansów i zasobów ludzkich na kształcenie księży w „naukach świeckich” i na delegowanie ich do pracy naukowej. Kształcenie księży tylko z myślą o własnym seminarium duchownym jest uchylaniem się od nowej ewangelizacji. A odwieczny argument o braku księży należy równoważyć dobrym bilansowaniem strat i zysków.
Idąc dalej w tym kierunku, wielką troską Kościoła (także Kościoła w Polsce) powinno być popieranie edukacji na wszystkich poziomach kształcenia (nie mam na myśli tylko edukacji religijnej). Niski poziom ogólnego wykształcenia wiernych sprzyja patologiom religijnym, takim jak: traktowanie religii jako substytutu rozumu, skłonności do fanatyzmu religijnego o różnym stopniu natężenia, łączenie religii z ciasnym nacjonalizmem, rozmaite religijne zabobony… Jest to w oczywisty sposób niezgodne z autentyczną religijnością i ośmieszając religię, w efekcie pogłębia laicyzację społeczeństwa. Jesteśmy dziś tego świadkami w Polsce na wielką skalę.
Potrzebujemy nowej teologii i filozofii – takich, które potrafiłyby wkomponować się w sposób myślenia współczesnej nauki
To prowadzi do zwrócenia uwagi na edukację religijną. Jest ona w złym stanie. O tym w Polsce głośno się mówi i świadczy o tym także to, że zaraz po zakończeniu podstawowej lub średniej edukacji (coraz częściej już wcześniej), duża część młodzieży „wyzwala się” z wszystkiego, czego uczyła się na lekcjach religii. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy, jest fakt, że nasza katecheza nie wytrzymuje konkurencji z tym, czego młodzież uczy się na innych lekcjach i z czym spotyka się potem na wyższych studiach. Trzeba więc gruntownie przemyśleć programy nauczania. Gruntownie – to znaczy biorąc także pod uwagę konieczność nietworzenia przepaści pomiędzy obrazem świata, jaki mimo woli konstruuje się na lekcjach religii, a tym, który wyłania się z nauki innych przedmiotów. Tego nie da się osiągnąć bez twórczego fermentu w teologii i w ogóle w myśli katolickiej.
Problemy narastają łańcuchowo. Natychmiast pojawia się kolejny problem: skąd wziąć odpowiednio przygotowanych katechetów? Czyli reforma seminariów duchownych i wydziałów teologicznych, ponieważ tam kształcą się ci, którzy będą potem uczyć religii. Ale żeby przeprowadzić reformę, która nie polegałaby tylko na zewnętrznym przepolerowaniu obecnej katechezy, potrzebna jest istotnie nowa teologia i filozofia – takie, które potrafiłyby wkomponować się w sposób myślenia współczesnej nauki. To nas prowadzi z powrotem do problemu ludzi pomostowych, którzy byliby w stanie przełamać barierę izolacyjną między mentalnością ludzi Kościoła i mentalnością ludzi nauki.
Mówiłem o strategiach długofalowych, ale bez pierwszego kroku, nie będzie dalszych kroków.
Pomagać ludziom myśleć
Przed wielu laty w Belgii – na Zachodzie już wtedy laicyzacja poczyniła znaczne postępy – gdy pewien dziennikarz dowiedział się, czym się zajmuję, zauważył: „Dla Kościoła dziś najważniejsze są dwie rzeczy: być z najbiedniejszymi i zaraz potem – pomagać ludziom myśleć”.
Dwa podstawowe działania – stare jak Ewangelia, i to one stanowią istotę nowej ewangelizacji.
Przeczytaj także:
„Nie powinniśmy być fundamentalistami ani w nauce, ani w religii”
Bezcenny skarb dla tych, co mówić chcą o nowej ewangelizacji, a powtarzają wygodnie: „ale co my mamy zrobić”. Żeby jednak tematów się nie bać i nie podsycać walecznych postaw, najpierw potrzebny autentyczny powrót do Słowa Bożego w duchu i prawdzie; również w sferze intelektualnej. Ale – przede wszystkim moralnej, każdego z uczestników i wszystkich. Różnice, przez Boga zamierzone – wcale nikogo nie usprawiedliwiają.
no właśnie. Okrągłe słowa typu „w duchu i prawdzie” niczego nie wnoszą. Powtarzają je katecheci sami nie wiedząc, co one naprawdę dla każdego z nas znaczą.
Uczyć katechetow dostrzegania Absolutu w matematyce i naukach przyrodniczych to wielka myśl i wielkie zadanie ale może otworzyć drogę do tych młodych którzy jako pierwsi odchodzą z lekcji religii.
Tylko tak wiele trzeba by w seminariach zmienić…..
Niech ks. Profesor żyje nam 150 lat!! Brawo!! Wzór Człowieka przez wielkie C, Księdza i Naukowca!! Obyśmy mieli takich Ludzi jak najwięcej!!
“The Big Bang was not the beginning,” Penrose said, according to the paper. “There was something before the Big Bang and that something is what we will have in our future.”
A może zostawić naukowców z ich pasjonująca nauka w ,,świętym spokoju,,?
„Byc z najbiedniejszymi i zaraz potem pomagac ludziom myslec”
Najwyzsxy czas powinno sie nie byc ale robic cos z biedą, jakwidac tego Bog nie jest w stanie a „inteligencja ludzka” tzw. mądrosc chociz stopniowo powinna sobie z tym poradzic, wiemy ze gdybysmy pozbyli sie biedy kk nie zerowałby na tychze potrzebujacych „pocieszania”.
Dwubiegunowosc moze byc szkodliwą a mądrosc potrafi rozwiazywac
Wiemy dobrze ze chrzescjanstwo eliminowalo inne…. stawiac na inteligencję rozwojową , kreatywnosc, wtedyuwolni sie mądrosc mysleniowa a teraz co mamy ☹️
Ja mam wrażenie, że duchowieństwo z ogromnym (dla siebie) uproszczeniem i zbyt dużą łatwością „podwiesiło” polski katolicyzm pod Jana Pawła II, świętego Jana Pawła.
JP II powiedział, napisał, wskazał, stwierdził…..
I to, mam wrażenie, ma wystarczyć.
Niestety pontyfikat JPII oduczył polski Kościół działania, odwagi, samodzielności. Nauczył biernego czekania na walec co przyjedzie i wyrówna….
A do tego rozbudził poczucie wyjątkowości, swietosci. Cóż że bez pokrycia w faktach,
Po 27 latach karnawału mamy dziesiątki lat kaca. Teraz widać że był on nie tylko dobrem, ale też źródłem wielkiego zła dla polskiego Kościoła, a raczej egzaminem, który Kosciół oblał.
Moze pomocny bedzie chrystus.,ktory pzredstawil sie jako p r a w d a. Nauka szuka prawdy. Nie powinno byc problemu z ewangelizacja nauki!
Tylko prawda naukowa różni się fundamentalnie od Prawdy religijnej czy aksjomatu matematycznego.
Może zawsze zostać sfalsyfikowana, obowiązuje tak długo póki nikt jej nie podważy. Historia nauk to cmentarzysko obalonych teorii, zaś każda religia jest przekonana że głosi sądy absolutnie pewne i wieczne.
Nauka i religia mogą spotkać się jedynie na poziomie najogólniejszych twierdzeń, na poziomie Absolutu oczyszczonego ze wszelkich ludzkich pragnień i nadziei.
,, Niski poziom ogólnego wykształcenia wiernych sprzyja patologiom religijnym.” Jak tak można pisać. Przecież to nie ma nic wspólnego z nauczanie św. Jana Pawła II. To jest wręcz obraźliwe dla wielu starszych i skromnych ludzi, od których to niejeden profesor mógłby pobierać nauki.
Nauki czego?
Katolicyzm to sekciarstwo nastawione na wyzysk i ciemiężenie.
Znajomość historii się kłania!
Zdzisława 11.pażdziernik 2020r.
Moje uznanie dla AUTORA prof. Michała Hellera za wspaniały wykład. P.profesorze potrafi Pan o trudnych sprawach tak mądrze a jednocześnie tak zrozumiale mówić i pisać. Tym razem także wyjawił Pan SEDNO tego trudnego problemu. Mało powiedziane , bo Pan podał także sposób w jaki można rozwiązać ten problem . WIELKIE PODZIĘKOWANIE. Życzę Panu ZDROWIA i niech Pana DOBROSTAN INTELEKTUALNY i ZDROWOTNY trwa jak najdłużej. Z wdzięcznością chcę przystąpic do akcj „WIĘŻ”. Serdecznie pozdrawiam.
Dobry tekst, ale zabrakło mi konkretów. Warunkiem trwania Kościoła katolickiego jest zachowanie historycznej ciągłości gwarantującej apostolskość. Nadawanie na falach bliższych światu nauki wymaga zmiany doktryny i dogmatów (chociaż w ekwilibrystyce apologetycznej może to przyjąć nazwę „aktualizowania interpretacji niezmiennych dogmatów”). O ile teoria Wielkiego Wybuchu (wiemy przez kogo stworzona) jest do pogodzenia z osobowym Stwórcą cofniętym do bycia pierwszą przyczyną to już teoria ewolucji rozmywa się bardzo mocno z katolickim monogenizmem, nauką o grzechu pierworodnym i pochodzeniu wszystkich ludzi od historycznej jednej pary. Ciekawe byłoby sprawdzić ilu katolików wie o istnieniu napisanej w połowie XX wieku (a więc wg standardów KK nie tak dawno temu) encyklice „Humani_generis”, potępieniu poligenizmu albo o przetłumaczonym na polski po 130 latach (!) „Syllabus Errorum” Piusa IX obowiązującym wiernych przecież i dalej, pomimo Drugiego Soboru.
Czemu ewolucja wyklucza monogenizm?
W końcu jesteśmy dziećmi mitochondrialnej Ewy i Y-chromosomalnego Adama.
Co prawda chyba nie znali się osobiście, ale przy odrobinie dobrej woli można wyinterpretować ich jako Pierwszych Rodziców.
Mam wrażenie, że ks. Heller często unika konkretów w tej materii. To na pewno trudny temat, bo wiele z tych konkretów mogłoby zostać uznane przez niektórych za herezje a to mocno nadszarpnęłoby autorytet ks. Hellera w polskim Kościele. Moim zdaniem dobrze, że wypowiada się w stonowany sposób. Co nie przeszkadza, żeby czerpać z jego myśli głębszych, konkretnych refleksji. Polecam gorąco artykuł na ten temat. Tam jest sporo konkretów: http://teologia.deon.pl/biblia-i-nauka-siedem-refleksji-inspirowanych-mysla-ks-michala-hellera/
„Czemu ewolucja wyklucza monogenizm?
W końcu jesteśmy dziećmi mitochondrialnej Ewy i Y-chromosomalnego Adama.
Co prawda chyba nie znali się osobiście, ale przy odrobinie dobrej woli można wyinterpretować ich jako Pierwszych Rodziców.”
Marku, to co napisałeś o mitochondrialnej parze ludzi nijak ma się do monogenizmu katolickiego (i nie tylko takiego). W monogenizmie chodzi o to, że pochodzimy wyłącznie od jednej historycznej pary ludzi. W ujęciu ewolucjonistycznym oznaczałoby to (co najmniej), że ludzkość przeszła przez ekstremalnie wąskie gardło wynoszące w krytycznym momencie dwóch osobników. Rzeczywiście nauka obecnie podaje, że homo sapiens przeszedł wąskie gardło, ale i tak chodzi o liczby o wiele rzędów wielkości większe.
Nie do końca. Faktycznie, w tym wąskim gardle było kilka tysięcy osobników (najprawdopodobniej). Ale jednak inne linie genetyczne wyginęły i została jedna linia męska i jedna żeńska. Jeżeli chcemy w tych dwóch nosicielach mutacji genetycznych wspólnych wszystkim ludziom należy oczywiście przedefiniować pojęcie Adama i Ewy ale można podjąć ten wysiłek dla pogodzenia obu światów: nauki i teologii.
Można oczywiście ich nie godzić, ale opowieść o Adamie i Ewie z Księgi Rodzaju nie przekona dziś młodzieży do takiego początku rodzaju ludzkiego.
Trzeba wybrać. Literalne odczytanie Biblii może trwać gdzież w Luizjanie czy Tenneesee, ale cechą szczególną katolicyzmu jest jednak stosowanie hermeneutyki Pisma.
„Nie do końca. Faktycznie, w tym wąskim gardle było kilka tysięcy osobników (najprawdopodobniej). Ale jednak inne linie genetyczne wyginęły i została jedna linia męska i jedna żeńska. Jeżeli chcemy w tych dwóch nosicielach mutacji genetycznych wspólnych wszystkim ludziom należy oczywiście przedefiniować pojęcie Adama i Ewy ale można podjąć ten wysiłek dla pogodzenia obu światów: nauki i teologii.
Można oczywiście ich nie godzić, ale opowieść o Adamie i Ewie z Księgi Rodzaju nie przekona dziś młodzieży do takiego początku rodzaju ludzkiego.
Trzeba wybrać. Literalne odczytanie Biblii może trwać gdzież w Luizjanie czy Tenneesee, ale cechą szczególną katolicyzmu jest jednak stosowanie hermeneutyki Pisma.”
Taki „monogenizm” przedstawiony przez Ciebie rzeczywiście jest do pogodzenia z nauką, ale nie jest to monogenizm w znaczeniu ścisłym, o którym pisałem. Wszyscy (czy też „cały rodzaj ludzki”) pochodzi wyłącznie od jednej historycznej pary ludzi, to znaczy, że nie ma innych krewnych, którzy przeszliby przez to sito. To jest monogenizm w ścisłym rozumieniu. Wszelkie inne idee rozmiękczają się o „metafory”, „alegorie”. Równie dobrze można by uznać, że 2 Pantofelki kilka mld lat temu też mogą być przodkami.
Z odczytywaniem Biblii jest ten „problem”, że wg KK to właśnie Kościół spisał święte teksty i ustanowił kanon (a więc Kościół stworzył Biblię). I to Kościół decyduje gdzie jest metafora, gdzie jest odczytywanie literalne,a gdzie jest dowolność (oczywiście dotyczy to mu wiernych bo jaką ma władzę KK nad np muzułmaninem czy ateistą, żadną). Przez setki lat obowiązywała w samym KK głównie literalna interpretacja ST (bo do tej księgi głównie, choć nie tylko, odnosiły się problemy). Można w kilka sekund dotrzeć do tekstów 18, 19 wiecznych apologetów co pisali o biblijnym Potopie, Edenie, ucieczce Mojżesza itd. Reasumując, literalne odczytywanie Biblii nie jest tylko domeną fundamentalistycznych protestantów z pasa rdzy, ale było praktykowane przez KK przez wieki, a i obecnie ma zwolenników głównie wśród tradycjonalistów, integrystów śniących o państwie wyznaniowym rodem z przedsoborowych encyklik czy średniowiecznej teokracji papieskiej.
-No tak, ale zamyka to nas na poletku kreacjonistycznym czyli w praktyce dzisiejszego swiata w getcie razem z wyznawcami chemitrails i nosicielami aluminiowych czapeczek.
A ks. Hellerowi chodziło właśnie by z tego getta wyjść do tych, którzy bardziej wierzą wynikom badań naukowych i nie są w stanie wrócić do świata opowieści Genesis. Zamknięty w tym świecie katolicyzm zostanie tylko sektą. Musi otworzyć się na naukę broniąc jednocześnie istoty Objawienia.
Och, genetyczni rodzice ludzkości, Adam i Ewa to byty modelowe. Takie jak „Jan Kowalski” na czerwonych skrzynkach na listy…
„-No tak, ale zamyka to nas na poletku kreacjonistycznym czyli w praktyce dzisiejszego swiata w getcie razem z wyznawcami chemitrails i nosicielami aluminiowych czapeczek.
A ks. Hellerowi chodziło właśnie by z tego getta wyjść do tych, którzy bardziej wierzą wynikom badań naukowych i nie są w stanie wrócić do świata opowieści Genesis. Zamknięty w tym świecie katolicyzm zostanie tylko sektą. Musi otworzyć się na naukę broniąc jednocześnie istoty Objawienia.”
No to wracamy do punktu wyjścia. Tak, monogenizm *niemalże* jest nie do pogodzenia z ewolucjonizmem czy szerzej światem nauki. W historycznym katolicyzmie kwestia pochodzenia ludzkości była czymś co dzisiaj nazwalibyśmy związanym z kreacjonizmem. Do tej pory takie są fakty – według mnie – a jeżeli jest / było inaczej to jestem otwarty na argumenty, ale myślę, że historię KK znam *dopuszczająco* dobrze. Katolicyzm zakłada ponadto podporządkowanie rozumu wykładni wiary co – w świetle wielu krytyków tej religii – czyni go system wprost totalnym. Dalej padło słowo na s… sekta ma wiele definicji, od religioznawczej neutralnej po pejoratywną. Warto zauważyć, że każda historyczna wielka religia kiedyś zaczynała jako sekta. W Twoich wszystkich wpisach widzę dużą troskę o Kościół katolicki. Wg mnie pogodzić katolicyzm z dorobkiem nauki to jak pogodzić ŚJ z dorobkiem nauki, myślenia dogmatycznego się nie przeskoczy, a takie osoby jak x. Heller czy inni są tolerowani gdzieś na obrzeżach by nie wzburzać wewnętrznych konfliktów i pokazywać, że instytucja ma, pozornie, różny charakter, w tym otwarty, intelektualny i każdy może znaleźć coś dla siebie. Jeśli jednak przekroczą cienką linię skończą jak Hans Küng, Uta Heinemann,
Eugen Drewermann czy Hubertus Mynarek
Ach ci mądrzy, ach ci roztropni…. nie wiedzą tylko, że ta ich wiedza jest potrzebna do życia tylko tutaj – na ziemi. Nie zabierzemy jej tam dokąd idziemy, tam jest do niczego nieprzydatna. Maryja krzyczy do nas w ostatnich latach, żebyśmy się nawracali, żebyśmy byli ufni Jezusowi jak dzieci! Dzięki nauce osiągnęliśmy wysoki poziom techniczny ale czy osiągnęliśmy wysoki poziom człowieczeństwa??? Wyzysk, nienawiść, chciwość, rozwiązłość, pogarda, głód wojny – i gdzie ta nauka, gdzie ta technika??? – w narzędziach które umożliwiają zabicie milionów jednym przyciskiem??? Quo Vadis człeku, Quo Vadis???? „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie….”
Odrzucanie nauki to fideizm, proszę poczytać, co o tym pisał Jan Paweł II w „Fides et Ratio”.