Wojownicza polityka pamięci przynosi swym zwolennikom korzyści, więc będą ją kontynuować i znajdą naśladowców. To, że są to korzyści partykularne, krótkotrwałe i okupione wielkimi stratami dla dobra wspólnego, najwyraźniej nie jest dla nich tak ważne – mówi prof. Dariusz Stola.
Bartosz Bartosik: Jak wytłumaczyć fakt, że pierwsze dwie dekady XXI wieku przyniosły w Polsce taki wysyp muzeów historycznych?
Dariusz Stola: Sądzę, że popularność muzeów historycznych w naszym kraju tłumaczą trzy trendy, które nałożyły się na siebie. Po pierwsze, mamy do czynienia z ogólnym boomem muzealnym, który wyraża się we wzroście liczby wizyt w muzeach i liczby samych muzeów. Po 1989 r. powstało w naszym kraju kilkaset nowych placówek muzealnych. Przeważnie były to niewielkie muzea samorządowe, prywatne lub kościelne. Jednocześnie pojawiło się kilka instytucji naprawdę dużych – w skali kraju, ale i kontynentu – takich jak Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, znacznie od niego większe Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku czy gigantyczne zgoła Muzeum Historii Polski, które powstaje na terenie Cytadeli warszawskiej. Skala tego ostatniego przedsięwzięcia powoduje, że jest ono nie tylko niezwykle wymagające finansowo, ale również muzealniczo.
Ile osób rocznie odwiedza muzea w Polsce?
– Dane za 2018 r. mówią o imponującej liczbie ok. 38 milionów wizyt. To znacznie więcej niż choćby liczba widzów meczów piłkarskich. Jest się z czego cieszyć, aczkolwiek III RP zawdzięcza ten sukces w pewnej mierze PRL. To wtedy wśród dyrektorów szkół i nauczycieli upowszechniła się praktyka wycieczek do muzeów, które były przy tym nieomal bezpłatne.
Dane za 2018 r. mówią o imponującej liczbie ok. 38 milionów wizyt w polskich muzeach. To znacznie więcej niż choćby liczba widzów meczów piłkarskich
Czyli za sukcesem stoją wycieczki szkolne?
– Po części zapewne tak, ale jeszcze głębszym źródłem fenomenu popularności muzeów historycznych jest przekonanie – w Polsce spotykane znacznie częściej niż np. w USA – że w przeszłości jest coś ważnego i godnego uwagi. To kolejny, być może najważniejszy, czynnik sukcesów muzeów historycznych.
A trzeci czynnik?
– Jest nim powstanie i rozpowszechnienie się nowego typu placówek muzealniczych, które nazywamy muzeami narracyjnymi. To wynalazek stosunkowo nowy, bo wymyślony w latach 80., a zrealizowany w dużej skali po raz pierwszy w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu. Wiele powstałych później muzeów narracyjnych, w tym Muzeum Polin, czerpało z koncepcji i doświadczeń tego muzeum. Na jego otwarcie w 1993 r. zaproszono też gości z Polski, którzy wrócili pod wielkim wrażeniem tego, co tam zobaczyli, i przekonywali innych, że również w naszym kraju potrzebujemy podobnego muzeum narracyjnego. Tyle że nie dotyczącego jedynie Zagłady, ale całej historii polskich Żydów.
Czym nowy typ muzeum różnił się od przyjętego kanonu?
– Klasyczny model placówki muzealnej, wymyślony w XIX w., polegał z grubsza na kolekcjonowaniu artefaktów – dzieł sztuki, znalezisk archeologicznych czy dziwów natury – i pokazywaniu ich szerokiej publiczności ze zwięzłym, raczej suchym opisem. Natomiast pomysł wystawy narracyjnej polega na, jak sama nazwa wskazuje, opowiadaniu jakiejś historii. Można powiedzieć, że jedynym – czy też głównym – eksponatem jest tu pewna opowieść o przeszłości, ilustrowana różnymi artefaktami, które zarazem jakby uobecniają czasy, z których pochodzą.
Akcent jest więc położony na budowanie opowieści, uwiarygadnianej i przybliżanej odbiorcy za pomocą pochodzących z przeszłości obiektów lub ich wizerunków. Rekwizytami, które budują taką muzealną opowieść – celowo używam słowa „rekwizyt”, bo wystawy takie nazwano teatrem historii – mogą być zarówno przedmioty z klasycznych zbiorów muzealnych, jak też obiekty, które wcześniej nie trafiały do kolekcji muzealnych, np. przedmioty życia codziennego, oraz kopie i wizerunki obiektów – zdjęcia, modele, odwzorowania cyfrowe, multimedia itp.
Granica między klasycznym a nowym modelem muzeum nie musi być chyba tak ostra. Ułożenie eksponatów w konkretnej kolejności i w danym otoczeniu, a także inne interwencje kuratorskie sprawiają, że dawne muzeum też przecież opowiada jakąś historię.
– Tak, ale wystawą narracyjną rządzi logika opowieści. Wystawa taka ma też zwykle znacznie bardziej rozbudowaną scenografię – to kolejne słowo odsyłające nas do teatru – a poza tym ma oddziaływać jako całość, a nie zbiór poszczególnych eksponatów. Pięknym przykładem może być Muzeum van Gogha w Amsterdamie, które jeszcze kilkanaście lat temu po prostu prezentowało obrazy artysty. Po przebudowie opowiada o życiu van Gogha, umiejętnie splatając biografię artysty z historią jego twórczości. Widzimy, jak wraz z biegiem życia zmieniał się van Gogh i jego sztuka. Taka wystawa wykorzystuje wielką potęgę snucia opowieści – czyli z angielska storytellingu – zachowując zarazem siłę oddziaływania, która wynika z poczucia bezpośredniego obcowania z przeszłością.
Z poczucia? Bezpośrednio obcować z przeszłością się nie da?
– Tego nie zapewni nawet najlepsze muzeum. Przeszłość minęła bezpowrotnie, mamy tylko jej materialne relikty, ślady i zapisy, a jeśli to przeszłość nieodległa – także wspomnienia żywych ludzi. Z tych źródeł próbujemy tworzyć obrazy przeszłości, lepsze lub gorsze. Dobra wystawa historyczna musi być wiarygodna, ale nie musi twierdzić, że jest jedyną możliwą opowieścią albo całą prawdą o przedstawianych wydarzeniach czy osobach. Każda historia, tj. opowieść o przeszłości, jest w pewnej mierze subiektywna, bo oddaje przekonania i zainteresowania swych autorów i epoki, w której powstała. Ważne, by nie była fałszywa.
Sprawa komplikuje się jeszcze, gdy weźmiemy pod uwagę, że na wystawach stykamy się nie tylko z oryginałem, ale i z wizerunkami pochodzących z przeszłości obiektów. Mogą to być kopie dokumentów archiwalnych, zdjęcia budynków i ludzi albo też skany tych zdjęć, czyli cyfrowe wizerunki wizerunków. Zwykły zwiedzający, który nie jest historykiem czy muzealnikiem, zazwyczaj nie zdaje sobie sprawy, że niektóre obiekty na wystawie nie są oryginalne. A jednak budzą podobne doznania, myśli i emocje, jak autentyczne relikty przeszłości.
Do czego zatem służy muzeum?
– To zależy komu. Klasyczne dziewiętnastowieczne muzea królewskie czy narodowe miały cel polityczny, jakim była zwykle legitymizacja państwa i rządzących w oczach obywateli oraz cudzoziemców. Ewentualnie miały za cel wychowanie obywateli na ludzi światłych, uznających autorytet nauki i potęgę rozumu. Klasycystyczny budynek z kolumnami, w którym pokazujemy skarby naszej przeszłości, miał wzbudzić szacunek, upodobnić młodsze i słabsze państwa do tych, których istnienia nie kwestionowano.
To oczywiście perspektywa licznych narodów, które nie miały w XIX w. swojej reprezentacji politycznej. Ale do czego służy muzeum dzisiejszym mecenasom? Państwom, samorządom, biznesowi.
– Może służyć interesom czy ambicjom swych fundatorów, ale również jakiejś większej sprawie. Nie należy redukować motywów takich ludzi do realizacji interesów materialnych czy politycznych. Ukazanie szerokiej publiczności piękna sztuki, bogactwa historii, męstwa bohaterów lub cierpień męczenników bywa celem samym w sobie.
Może być też narzędziem pedagogiki społecznej zorientowanej na inne samoistne wartości. Muzeum pozwala również fundatorowi pokazać troskę o te wartości, a tym samym zdobyć szacunek i poparcie ludzi, którzy je podzielają. Motywacje założycieli i darczyńców bywają różnorodne, ale w dłuższym horyzoncie czasowym coś, co wymaga nakładów finansowych i organizacyjnych, musi być uzasadnione czymś więcej niż osobiste przekonania czy upodobania założyciela.
A jednak przyzna Pan, że ważną rolę w zrozumieniu muzeum i jego roli odgrywa również zrozumienie intencji i interesów aktorów, którzy stali za jego powstaniem? To przecież jedno z narzędzi potrzebnych do krytycznej recepcji opowieści przedstawianych na salach wystawowych.
– Oczywiście. Warto też dodać, że muzea mogą być miejscem krytycznego spojrzenia na naszą historię. W jednym z niemieckich miast zmodernizowano tamtejsze muzeum historii naturalnej w taki sposób, że zachowano część dawnej ekspozycji jako eksponat w odnowionej placówce. Dzięki temu muzeum odsłania swoją przeszłość i korzenie, a zarazem pokazuje historyczność, czyli zmienność w czasie naszego rozumienia natury i relacji między człowiekiem a resztą przyrody.
Czyli to muzeum jest autokrytyczne w pewnym sensie.
– Właśnie. Muzeum krytyczne to dla mnie przede wszystkim muzeum samokrytyczne. Uczenie krytycznego myślenia, a w przypadku muzeów historycznych – krytycznego myślenia o historii i pamięci, jest jedną z największych zalet dobrej placówki muzealnej. Dobre muzeum pomaga rozwijać samoświadomość.
A czego chcą nas uczyć fundatorzy muzeów państwowych? Decydenci wciąż chcą przez muzea budować tożsamość narodową i budzić podziw?
– W Polsce widzimy przede wszystkim, że politycy – zarówno na poziomie władz centralnych, jak i samorządowych – przejawiali w ostatnich kilkunastu latach rosnące zainteresowanie muzeami i coraz większą gotowość wydawania na nie publicznych pieniędzy. Ich motywy wymagają jeszcze zbadania, ale pragnienie umacniania lub kształtowania tożsamości odbiorców było wśród nich na pewno.
Źródłem fenomenu popularności muzeów historycznych jest przekonanie, że w przeszłości jest coś ważnego i godnego uwagi
Jednak i tu trzeba bronić się przed redukcjonizmem. Muzea regionalne i lokalne – a tych jest w Polsce najwięcej – mają również moc kształtowania innych rodzajów tożsamości. Podobnie muzea kościelne. A jeszcze inne perspektywy wnoszą różnorakie organizacje pozarządowe czy prywatne firmy, okazujące dumę ze swojej przeszłości lub przeszłości swojej branży. Ponadto muzea oddziałują na ludzi w niezwykle zróżnicowany sposób.
Jaką zatem szerszą rolę pełni muzeum w życiu społeczności?
– Muzea pomagają nam odkrywać i rozwijać dużo więcej niż tylko identyfikację z jakąś grupą. Sprawiają, a przynajmniej mogą sprawić, że poznamy lepiej świat i siebie samych. Dzięki nim możemy stać się lepszymi sąsiadami, przyjaciółmi, małżonkami, pracownikami i pracodawcami. Pozwalają nam odkrywać rzeczy i sprawy wcześniej nieznane, które nieraz trudno jest zakomunikować słowem, ale można obrazem lub dźwiękiem. Wystawa muzealna jest dziełem sztuki, lepszym lub gorszym oczywiście, a jej kurator jest artystą – również wtedy, gdy przedstawiane na niej obiekty nie są dziełami sztuki lub nie są jako takie postrzegane. Dotyczy to również muzeów historycznych czy historii naturalnej.
Muzeum wpływa na życie społeczności za pomocą bardzo bogatego i zróżnicowanego zestawu środków. Może do tego wykorzystać m.in. siłę, która powstaje z poczucia obcowania z przeszłością, czy siłę opowieści. Być może właśnie ten wielki potencjał oddziaływania wystaw muzealnych tak pociąga niektórych polityków spragnionych władzy.
Wiemy już, że Polacy chodzą do muzeów dzięki uwarunkowaniom kulturowo-historycznym. Rozumiemy, że muzea narracyjne stworzyły nowy, ciekawy sposób prezentowania ekspozycji muzealnej, a rola muzeum przekracza aspekt tożsamościowy. A dlaczego Polacy cenią sobie szczególnie opowieści o historii?
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, posiadłbym wielką władzę. Jak wspomniałem, społeczeństwo polskie jest w większym stopniu zwrócone ku przeszłości niż wiele innych nowoczesnych społeczeństw. Według mnie kryje się za tym przekonanie, że w przeszłości możemy odnaleźć coś ciekawego i ważnego o świecie i o sobie. Jako historyk bardzo cenię sobie to przekonanie, bo w gruncie rzeczy opiera się na nim mój zawód.
Czyli Polacy są narodem mniej lub bardziej uświadomionych historyków?
– Historycy mają szczególne podejście do przeszłości, które bynajmniej nie jest powszechne. Zainteresowanie przeszłością to tylko jeden ze składników tego podejścia, który powinien łączyć się z dociekliwością i zmysłem krytycznym. Natomiast z dość znaczną częścią naszych rodaków podzielamy skłonność do przypisywania przeszłości i wiedzy o niej pewnej wartości.
Świetnie ujął to Timothy Garton Ash, który zauważył, że gdy w Stanach Zjednoczonych mówi się: this is history, czyli „to jest historia” lub „to należy do historii”, to wyraża się przekonanie, że coś jest już nieistotne, należy do przeszłości, było, minęło i nie ma co do tego wracać. Tymczasem, gdy u nas mówi się: „to jest historia” lub „to należy do historii”, to często oznacza: „to jest ważne”. Historia dowartościowuje, pokazuje, że dana sprawa przekracza krótkotrwałe ramy teraźniejszości.
Jeśli tak jest, to być może jesteśmy skazani na ciągłe spory polityczne wokół muzeów, zwłaszcza historycznych. Skoro historia nas uwiarygadnia jako wspólnotę, to politycy będą zawsze szukali w niej wzmocnienia swojej legitymacji.
– Takie obawy są uzasadnione, bo jak powiedziałem, siła oddziaływania muzeów historycznych jest duża. To z kolei przyciąga ludzi żądnych władzy, pragnących uzyskać za pomocą muzeum wpływ na innych. Jednak z drugiej strony nie uważam, że jesteśmy skazani na takie spory polityczne wokół muzeów, jakie obserwujemy w ostatnich latach, czyli spory destrukcyjne.
Wydaje mi się, że polscy politycy przekonali się, że muzeum historyczne może być przydatnym instrumentem w walce politycznej, niejako przypadkiem. Stało się to po otwarciu pierwszego polskiego muzeum narracyjnego, jakim jest Muzeum Powstania Warszawskiego. Choć nigdy o to nie pytałem Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników, którzy je stworzyli, to sądzę, że głównym motywem budowy tego muzeum nie były kalkulacje politycznych korzyści, ale pewne moralne zobowiązanie wobec swojego miasta, może nawet wzgląd na historie rodzinne, sprawy bardzo osobiste. Natomiast po otwarciu muzeum okazało się wielkim sukcesem, na którym można było zbić kapitał polityczny. W tym czasie trwał już pewien szerszy zwrot w polityce pamięci i w zainteresowaniu opinii publicznej przeszłością.
W roku otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego byliśmy już pięć lat w NATO, świeżo dołączyliśmy też do Unii Europejskiej. Coraz częściej oglądaliśmy się za siebie, bo postulat dogonienia Zachodu – przynajmniej w znaczeniu członkostwa instytucjonalnego – spełniliśmy. W tym czasie rozgorzały debaty o pamięć, na przykład wokół książek Jana Tomasza Grossa.
– Debata o zbrodni w Jedwabnem była największą debatą o przeszłości w historii Polski, ale toczyliśmy też w tych latach spory o dziedzictwo PRL – zwłaszcza o to, jak postępować z tajnymi współpracownikami komunistycznej SB – dyskutowaliśmy o powojennych wysiedleniach Niemców itd. Przypuszczam, że nie bez znaczenia dla wzrostu zainteresowania opinii publicznej historią i nową polityką pamięci było okrzepnięcie w końcu lat 90. polskiej gospodarki, pozwalające coraz szerszym grupom społecznym oderwać się od zabiegania o najpilniejsze potrzeby.
Dobra wystawa historyczna musi być wiarygodna, ale nie musi twierdzić, że jest jedyną możliwą opowieścią albo całą prawdą o przedstawianych wydarzeniach czy osobach
Z drugiej strony wyczerpywały się sensotwórcze możliwości tego, co wyrażało pamiętne hasło wyborcze Aleksandra Kwaśniewskiego: „Wybierzmy przyszłość”. Najwyraźniej słabła zdolność do organizacji wspólnoty wokół tak oczywistych do niedawna wizji przyszłości.
Należy przy tym pamiętać, że przeszłość wzbudza kontrowersje nie tylko w Polsce. Klasycznym przykładem konfliktu bliskiego tematowi naszej rozmowy był spór o eksponat muzealny – bombowiec B-29 Enola Gay, z którego zrzucono bombę atomową na Hiroszimę. Dla środowisk weteranów w Stanach Zjednoczonych samolot był znakiem amerykańskiej potęgi i chwalebnym świadectwem tego, jak walczyli za ojczyznę przeciwko okrutnemu wrogowi, który napadł na Amerykę. Ale dla wielu innych Enola Gay był znakiem pierwszego użycia broni atomowej i zagłady dziesiątek tysięcy cywili.
Jak Pana zdaniem, jako historyka i wieloletniego dyrektora muzeum, powinno się upamiętnić dzieje tego samolotu? Opowiadać historię weteranów, zamordowanych cywilów czy jeszcze inaczej?
– Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, jest taka, że zadaniem dyrektora muzeum nie powinno być forsowanie swojej opinii, ale stworzenie takich ram do dyskusji, aby ta przyniosła najlepsze rozwiązanie. Nawet wtedy, gdy wydaje się nam, że konflikt pamięci między różnymi grupami jest nierozwiązywalny. Trzeba dać szansę Panu Bogu natchnąć uczestników sporu pomysłem, którego początkowo nie mieli. Ważne, by ta koncepcja odpowiadała na uzasadnione oczekiwania różnych stron i była zgodna z prawdą.
Co by to oznaczało konkretnie w przypadku Enola Gay?
– Obydwa stawiane twierdzenia: „to dowód naszego heroizmu, walki w obronie ojczyzny i wolności” i „to dowód straszliwych zniszczeń i cierpień, symbol tego, czego chcemy uniknąć” są prawdziwe. Warto uświadomić to zwiedzającym wystawę i dać im możliwość oceny. Tak jak można pokazać ten eksponat z różnych stron, podobnie można przedstawić różne sposoby rozumienia wydarzenia z lata 1945 r., a jednocześnie uniknąć relatywizmu. Taki spór może być okazją do poważnej rozmowy o historii, o wartościach, które nam przyświecają, czy o społeczeństwie, w jakim chcemy żyć.
Czy istnieją wypracowane reguły, według których historycy, muzealnicy i instytucje kultury działają w odniesieniu do konfliktów pamięci?
– Możemy korzystać z doświadczeń różnych krajów, np. niemiecki historyk Bernd Faulenbach na początku lat 90. sformułował regułę, nazwaną później jego nazwiskiem. Szukał rozwiązania sporu, który rozgorzał pomiędzy dwiema wrogimi sobie grupami niemieckich więźniów obozów koncentracyjnych. Jednych więzili naziści, a drugich po wojnie komuniści. Wielu spało w tych samych barakach. Jedni dyskredytowali drugich i w sprawie współdzielenia miejsc pamięci nie chcieli pójść na żaden kompromis. Faulenbach zaproponował, by upamiętnić jednych i drugich w taki sposób, by z jednej strony pamięć o zbrodniach stalinowskich nie relatywizowała zbrodni nazistowskich, a z drugiej, by pamięć o zbrodniach nazistowskich nie prowadziła do trywializacji przestępstw komunistów. Reguła mówi o uwzględnieniu w opowieści wszystkich uprawnionych głosów w taki sposób, by jeden z nich nie unieważniał z góry drugiego.
A zatem rolę muzeum – czy też szerzej troski o pamięć – rozumie Pan jako stwarzanie przestrzeni dialogu, w której prawdę poznajemy przez zapoznawanie się z różnymi perspektywami?
– Tak, ale doprecyzowałbym, że chodzi o opinie uprawnione. Zdarzają się bowiem opinie niedopuszczalne z racji na ich fałszywość, niedorzeczność czy też ze względów moralnych. Każda instytucja ma też prawo odmówić zajmowania się kwestiami, które nie mają związku z jej misją. Dyrektor muzeum może z różnych powodów nie zgodzić się na udostępnienie miejsca na dyskusję, ale powinien umieć te powody jasno przedstawić, by nie padły zarzuty o arbitralność czy bezpodstawność takiej decyzji.
Podobnie jest z treściami wystaw. Żadna wystawa nie uniosłaby wszystkich wątków, obiektów czy postaci ważnych dla jej tematu, dlatego jej treść jest zawsze przedmiotem selekcji. Takie decyzje muszą być przemyślane i przedyskutowane, by jasno określić kryteria selekcji, racje za i przeciw. Dobra wystawa to taka, która nie jest przeładowana, a zarazem broni się przed zarzutami pominięcia czegoś istotnego. Myślę, że ekspozycje Muzeum Historii Żydów Polskich, Muzeum II Wojny Światowej czy Europejskiego Centrum Solidarności ten warunek spełniają.
A jednak rodziły się wokół nich konflikty polityczne.
– Zgadza się, wskazałem właśnie te trzy muzea nieprzypadkowo, bo konflikty, o których Pan wspomina, opierały się na fałszywych lub nieuprawnionych zarzutach. Nierzadko były one wymyślane na polityczne zamówienie i przez osoby niemające kompetencji do recenzowania wystaw. Chodziło o uzasadnienie ataków na te placówki i jej twórców, choć motywacje ku temu były inne od tych podawanych publicznie.
Jak mówi przysłowie, gdy chcesz uderzyć psa, kij się znajdzie. Zarzuty, które podnoszono przeciw tym muzeom w ostatnich latach, były szukaniem właśnie takiego kija. Podobnie było z atakiem na Alicję Knast – dyrektor Muzeum Śląskiego w Katowicach. Niezdrowe zainteresowanie polityków wzbudzają zresztą nie tylko wielkie muzea, ale i te małe, czego przykładem jest spór wokół Muzeum Koziołka Matołka – Europejskiego Centrum Bajek w Pacanowie, skąd usunięto cenioną dyrektorkę.
W fakcie, że kolejne instytucje kultury stają się przedmiotem propagandowych ataków, a potem prób przejęcia przez polityków różnego szczebla, widzę charakterystyczną dla rządów PiS tendencję do rozszerzania władzy na kolejne, do tej pory autonomiczne instytucje. Świadczy to nie tylko o niepohamowanej żądzy władzy, ale i niezrozumieniu charakteru instytucji kultury, w tym instytucji wpływających na pamięć społeczną, którymi nie można zarządzać jak folwarkiem. Taka polityka pamięci – to nazwa znacznie lepsza niż „polityka historyczna” – jest po prostu szkodliwa, a straty nią powodowane będą trwały długo.
Co jest w niej tak niebezpiecznego?
– Niebezpieczeństwo tkwi w postrzeganiu i wykorzystywaniu pamięci jako pola walki, czego skutkiem jest mnożenie i pogłębianie podziałów. Znakomita książka Jana Kubika i Michaela Bernharda „Twenty Years after Communism: The Politics of Commemoration” uświadomiła mi, że jest to celowa polityka. Autorzy przeanalizowali obchody dwudziestej rocznicy pokojowej rewolucji roku 1989 w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. W analizie porównawczej wykazali trzy główne strategie postępowania wobec spuścizny tych wielkich wydarzeń.
Pierwsza z nich miała charakter liberalno-demokratyczny, pluralistyczny. Podkreślała różnorodność doświadczeń i pamięci, ale z zachowaniem pewnego wspólnego minimum. Mechanizmy społeczeństwa demokratycznego pozwalają na współistnienie różnic w takim wymiarze, w jakim nie niszczą one wspólnoty.
W fakcie, że kolejne instytucje kultury stają się przedmiotem propagandowych ataków, a potem prób przejęcia przez polityków różnego szczebla, widzę charakterystyczną dla rządów PiS tendencję do rozszerzania władzy na kolejne, do tej pory autonomiczne instytucje
Inna strategia polegała na tym, żeby na niewygodne dla niektórych tematy z przeszłości nie mówić lub mówić niewiele i niejasno. W Polsce najlepiej ją wyraził Aleksander Kwaśniewski wspomnianym hasłem „Wybierzmy przyszłość”.
Z kolei trzecią strategię przyjęła grupa polityków, których Kubik i Bernhard nazwali wojownikami pamięci, bo ich podejście było nakierowane na konflikt. Zmierzało do tego, by niszczyć konsensus dotyczący wydarzeń z przeszłości. Takim konsensusem było przekonanie, że w 1989 r. wydarzyło się coś wielkiego i dobrego – pokojowa, bezkrwawa rewolucja, która doprowadziła do obalenia komunistycznej dyktatury. Tymczasem wojownicy pamięci zręcznie rozbijali lub podkopywali wspólne wyobrażenia, rozniecali konflikty o pamięć, a następnie umiejętnie wykorzystywali energię, która w takiej reakcji się uwalniała. Kubik i Bernhard wymieniają dwóch polityków, którzy w naszym regionie przyjęli tę strategię. Byli to Jarosław Kaczyński i Viktor Orbán.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości podkreślają często znaczenie wymiaru zewnętrznego w polityce pamięci. Z kolei obecny dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, dr Karol Nawrocki, podczas Festiwalu Niepokorni Niezłomni Wyklęci przekonywał, że muzea są potężnym narzędziem soft power w polityce międzynarodowej.
– Nie dostrzegam żadnego pozytywnego międzynarodowego skutku polityki pamięci PiS. Co więcej, kilka posunięć w tym obszarze doprowadziło do spektakularnych katastrof. Przecież nowelizacja ustawy o IPN w 2018 r. spowodowała chyba największe straty wizerunkowe Polski w świecie po 1989 r. Byliśmy wtedy krytykowani nie tylko przez wrogów, ale także przez sojuszników. W moim przekonaniu nowelizacja ta – wbrew publicznym deklaracjom jej rzeczników – nie służyła obronie dobrego imienia Polski przed fałszywymi zarzutami, ale celom polityki wewnętrznej. Chodziło o upowszechnianie przekonania, że świat, a zwłaszcza Żydzi, jest nam wrogi, nie docenia nas i nie rozumie, a zatem musimy być czujni i zwarci wokół polityków, którzy to rozumieją.
Takie przekonania i odczucia są fundamentem ksenofobii i polityki resentymentu. Łatwo je wzniecać, umiejętnie rozegrane pomagają zdobyć i utrzymać władzę, ale na dłuższą metę są niezwykle szkodliwe. Ci, którzy tę nowelizację wprowadzili i propagowali, albo nie mają zielonego pojęcia, jak buduje się pozytywny wizerunek kraju i zyskuje sojuszników oraz przyjaciół, albo w gruncie rzeczy niewiele ich to obchodzi.
W dowcipie z okresu PRL padało pytanie, czy można być jednocześnie partyjnym, uczciwym i inteligentnym. W latach 80., które pamiętam z młodości, takie połączenie było niemożliwe, bo powiązanie dwu z tych cech wykluczało trzecią. Podobnie było w sprawie noweli ustawy o IPN. Jeśli ktoś był gorliwym zwolennikiem tej nowelizacji, a jednocześnie nie był ślepy i rozumiał, na czym polega budowanie dobrego wizerunku Polski w świecie, to nie mógł być uczciwy. Jeśli natomiast był uczciwy i nadal ją popierał, to znaczy, że miał kłopoty z trzeźwym myśleniem albo nie miał pojęcia o sprawach wizerunku.
Kończąc wątek wewnętrzny, może ten konflikt o pamięć był wynikiem zaniedbań z wczesnych lat transformacji ustrojowej?
– Rozpowszechniła się opinia, że w latach 90. polityka pamięci leżała w Polsce odłogiem, co jest nieporozumieniem, bo skala aktywności na tym polu różnych podmiotów, w tym zwłaszcza samorządów zmieniających nazwy ulic czy usuwających i stawiających pomniki, była olbrzymia. Także władze centralne prowadziły aktywną i dość skuteczną politykę pamięci, która m.in. dążyła do pojednania z Niemcami, Ukraińcami czy z Żydami.
Oczywiście można było robić więcej i lepiej, ale fałszywe są zarzuty, że nic się w tych sprawach nie działo. Natomiast od kilkunastu lat w polityce pamięci – nie tylko zresztą w Polsce – widać tendencję do czynienia z przeszłości pola bitwy. Obawiam się, że wojownicza polityka pamięci przynosi swym zwolennikom korzyści, więc będą ją kontynuować i znajdą naśladowców. To, że są to korzyści partykularne, krótkotrwałe i okupione wielkimi stratami dla dobra wspólnego, najwyraźniej nie jest dla nich tak ważne.
A mamy przykład wzrostu polskiego soft power na poziomie międzynarodowym z ostatnich lat?
– Wielkim sukcesem na tym polu było powstanie Muzeum Polin. Innym projektem muzealnym, który miał takie cele, była budowa Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Jednym z ważnych powodów podjęcia decyzji o stworzeniu tej placówki był polsko-niemiecki spór dotyczący niemieckich uciekinierów i wysiedleńców z Ziem Zachodnich. Wygnańcy z Ziem Zachodnich – i z innych krajów, które po wojnie wysiedlały Niemców – byli w RFN pokaźną i dobrze zorganizowaną grupą, z którą liczyli się zwłaszcza politycy chadeccy. Dramatyczne losy wysiedleńców, rzecz jasna, zasługują na jakąś formę publicznego upamiętnienia, ale istniało ryzyko, że dokona się to bez należytego ukazania przyczyn i kontekstu, jakim były niezliczone zbrodnie nazistowskich Niemiec.
Nie dostrzegam żadnego pozytywnego międzynarodowego skutku polityki pamięci PiS. Co więcej, kilka posunięć w tym obszarze doprowadziło do spektakularnych katastrof
Wystawa, którą stworzył w Gdańsku zespół pod kierunkiem prof. Pawła Machcewicza, wzorowo sprostała wyzwaniu. Przejęcie tego muzeum przez ministra Glińskiego za pomocą prawnych tricków i usadzenie na stanowiskach kierowniczych politycznych nominatów przyniosło fatalne, ale przecież możliwe do przewidzenia efekty, wśród nich utratę wiarygodności i międzynarodowego znaczenia tego muzeum.
Przykry dowód tego mieliśmy kilka miesięcy temu, gdy prezydent Putin osobiście zarzucał Polsce współodpowiedzialność za wywołanie II wojny światowej. Gdańskie muzeum mogłoby przeciwdziałać takim oszczerstwom, gdyby przez wspomniane zmiany nie utraciło autorytetu budowanego przez jego założycieli. A gdy publicznie o tej porażce Muzeum II Wojny Światowej powiedział prof. Grzegorz Motyka, szanowany historyk, to dyrektor muzeum zagroził mu pozwem do sądu. Czy w ten sposób można zdobyć szacunek wśród naukowców lub w międzynarodowym środowisku muzealnym?
W gdańskim muzeum udało się pokazać, jak opowieść o budowaniu dobrostanu dla jednego narodu najpierw przyniosła niewyobrażalne cierpienia innym, a wreszcie skończyła się ogromnym cierpieniem dla tego narodu.
– Większość Niemców – a przecież kobiety, dzieci i starcy stanowią większość każdego społeczeństwa – pewnie nikomu bezpośrednio krzywdy nie wyrządziła, aczkolwiek czerpała korzyści z podboju i eksploatacji innych krajów przez III Rzeszę. Naród niemiecki zapłacił za to potem cenę gigantycznych zniszczeń i kilkumilionowych strat w ludziach, cenę utraty znacznej części terytorium i masowych wysiedleń czy trwającej przez pokolenia hańby. Takie były konsekwencje wszczynania zaborczych wojen i dokonywania masowych zbrodni, niech więc będą przypominane kolejnym pokoleniom jako ostrzeżenie. Wystawa gdańskiego muzeum dobrze to pokazywała.
Mnie z ekspozycji Muzeum II Wojny Światowej utkwiły w pamięci słowa ze wstępu do wystawy dla dzieci: „Wojna to nie zabawa”. Trudno o lepsze przesłanie dla pokolenia, które zna wojnę tylko z filmów akcji i gier komputerowych. Te słowa pokazują też dobrze, o jak wielką stawkę toczy się walka w przypadku muzeów historycznych. Nie chodzi jedynie o dobry wizerunek Polski czy możność prowadzenia szczerych i konstruktywnych dyskusji o historii, ale o sprawy podstawowe – o to, jak ma być wychowane nowe pokolenie.
Dariusz Stola – ur. 1963. Historyk, prof. dr hab., profesor w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, wykładowca Collegium Civitas. W latach 2014–2019 dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Autor m.in. książek „Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989”, „Złote lata PZPR: finanse partii w dekadzie Gierka”, „Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967–1968” oraz innych publikacji o najnowszej historii Polski, stosunkach polsko-żydowskich, migracjach międzynarodowych i pamięci społecznej. Członek Komitetu Nauk Historycznych PAN. Mieszka w Warszawie.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2020
To ja podpowiem sukces polityki historycznej PiSu. Niedawno w Hiszpanii odkryto nowe miejsce masowego pochówku tym razem pomordowanych przez republikanów jeńców frankistowskich. „Zrobiliście nam mały Katyń” powiedzieli prawicowcy. „A wy nam zrobiliście wiele małych Katyniów” odpowiedzieli lewicowcy.
Notabene, od kogo PiS się uczył polityki historycznej? Ja pierwszy raz uświadomiłem sobie jej prowadzenie przez ludzi cywilizowanych gdy w niedoszłej konstytucji EU redagowanej pod kierownictwem b.prezydenta Francji Valery Giscard d’Estaing preambuła po okresie rzymskim przechodziła od razu do Oświecenia. Oburzał się tylko ciemnogród z nowych państw Unii.
Drugie notabene, Polin też prowadził taką politykę, najnowszą. Na wystawie okresowej zamieszczono dwuznacznie antysemickie wypowiedzi red.red.Ogórek i Ziemkiewicza, ale przemilczano największy eksces antysemicki ostatnich lat (tak dyrektor ŻIH Paweł Śpiewak) by Newsweek Tomasza Lisa publikacji w okresie kampanii prezydenckiej 2015 na temat żydowskich korzeni rodziny Agaty Kornhauser-Dudy .
Powyższe nie jest dyskusją z zarzutami pod adresem polityki historycznej PiS sformułowanymi w wywiadzie.
Osoba, która bierze udział w kształtowaniu polityk historycznych powinna być honorowo pozbawiona prawa do tytułowania mianem historyka.
Kiedyś będac w księgarni przeglądalem ksiażke wspomnieniową dotyczącą byłych południowo-wschodnich Kresów Rzeczypospolitej w okresie II wojny światowej.Przedmowę.do tej ksiązki napisał A.Michnik,który stwierdzil że powinniśmy przeprosić Ukraińców żą „Akcję Wisłą’ ale powinniśmy ich zrozumiec że nie potrafią nas przeprosić za akty pacyfikacyjne których sie wobec nas dopuszczali.Takiej wspaniałomyślności wymaga od nas polska racja stanu.Ta konkluzja stała się podwalina tzw.pedagogiki wstydu która miała na celu wyrugowanie ze spoleczeństwa tendencji nacjonalistycznych..Tylko co z tymi ktorzy poprzez własne dośiadczenia albo poprzez przekaz rodzinny żywo w pamięci mieli mordy dokonywane na Polakach przez Ukraińców.CZy w imię polskiej racji stanu powinniśmy się wyrzec pamięci o tych strasznych wydarzeniach.Bo ta pamięć jest nośnikiem nacjonalizmu.?A co z poczuciem krzywdy ofiar lub ich potomków.Może bardziej pasowałoby sformułowanie przebaczamy i prosimy o wybaczenie..