W ostatnich latach jedną z najważniejszych form porządkowania sieci muzeów staje się przypisywanie ich do jednego z dwóch obozów. „Nasze” muzea buduje się przeciw „ich” muzeom. „Obce” placówki otacza się kordonem sanitarnym, przejmuje, restrukturyzuje, w ostateczności równoważy siłą przekazu „swoich”.
Lista jest długa. Zapamiętałem tylko dlatego, że słyszałem ją naprawdę wiele razy. Na żywo i w mediach, podczas stosunkowo niewielkich, specjalistycznych konferencji i w trakcie publicznych wystąpień najwyższej rangi. Politycy rządzącej koalicji recytują ją bezbłędnie. Nazwy, lokalizacje, często także daty: planowanego otwarcia, rozpoczęcia prac, wmurowania kamienia węgielnego albo wyłonienia wykonawców.
Muzeum Historii Polski (zwykle wymieniane jako wyczekiwane, największe, bezprecedensowe), Muzeum Pamięci Mieszkańców Ziemi Oświęcimskiej, Muzeum Getta Warszawskiego, Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku, Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL w Warszawie przy ul. Rakowieckiej oraz Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce, Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej w Lublinie, Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku, Muzeum „Pamięć i Tożsamość” w Toruniu…
Prawica przedstawia tę litanię nie tylko jako listę własnych osiągnięć, ale przede wszystkim jako listę zaniedbań poprzedników. Rozmach inwestycji, ich liczba, nowoczesność, dynamika zmian – wszystko to świadczyć ma o postępach w nadrabianiu zaległości i przywracaniu normalności. A przecież to nie koniec. Do listy nowych inwestycji można dołączyć muzea już istniejące, wzmocnione, unowocześnione, muzea odzyskane i te, o które dopiero toczy się wojna.
Boomowi muzealnemu w Polsce towarzyszy boom na biografie muzeów – opowieści o wojnach, przejęciach, bohaterstwie i zdradzie. Jak gdyby muzea skazane były na wieczne powtarzanie historii, którą upamiętniają
Za każdą z tych placówek kryje się niepowtarzalna historia i wiele z nich zostało w ostatnim czasie opowiedzianych. Boomowi muzealnemu w Polsce towarzyszy też boom na autobiografie i biografie muzeów. To fascynujące opowieści o zmaganiach z formą, wyścigu z czasem, o wojnach, przejęciach, bohaterstwie i zdradzie. Jak gdyby muzea skazane były na wieczne powtarzanie historii, którą upamiętniają.
Ale poszczególne imponujące inwestycje zbyt często zasłaniają nam obraz całości. Skupieni na drzewach, nie widzimy lasu. Tymczasem jest coś bardzo symptomatycznego w tym, że tak często w przestrzeni publicznej muzea funkcjonują wspólnie: porównywane, zestawiane wzdłuż linii inspiracji i konkurencji albo zbierane w listy, w ramach których liczba wzmacnia znaczenie każdego poszczególnego elementu. Wszystko to obrazy sieci pamięci, o której chciałbym tu dziś opowiedzieć. Tym razem więc interesować nas będzie nie historia poszczególnych muzeów historii, lecz to, jak odnoszą się do siebie nawzajem. Podążać więc będziemy za fundamentalnym rozpoznaniem antropologii strukturalnej, w ramach której znaczące nie są nigdy poszczególne elementy kulturowego pejzażu, lecz dopiero relacje między nimi.
Wyparcie i powrót
W roku 1989 historia przegrała z przyszłością. Z dzisiejszego punktu widzenia aż trudno uwierzyć, jak niewiele czyniono w latach 90., by odciąć się od dziedzictwa PRL i odzyskać narodową przeszłość. Rok 1994 i 2004, dwie okrągłe rocznice powstania warszawskiego, dzieli pod tym względem przepaść.
Po bardzo krótkim i mało spektakularnym okresie „obalania pomników” Polska weszła w długi, piętnastoletni okres pogoni za przyszłością, w ramach którego zmarginalizowano rolę historii w przestrzeni publicznej zgodnie z nieco uproszczoną wersją głoszonego przez Fukuyamę „końca historii”. Ideę muzeum odesłano do muzeum. Postrzegano je jako relikt minionej epoki, sprzeczny z ideą modernizacji – nie dość, że zwrócony w przeszłość, to jeszcze zarządzany przez państwo.
Nuda. Muzea to były zakurzone gabloty, obojętne panie pijące sypaną kawę ze szklanek i te śmieszne kapcie, w których szusowało się po bezkresnych połaciach wypastowanych podłóg. Zamiast zakładać te kapcie, woleliśmy zakładać biznesy. Bo przecież w muzealnych kapciach, z brzemieniem przeszłości na grzbiecie nie sposób dogonić Zachodu, wejść do NATO i Unii Europejskiej.
Przeszłość spowiła wymuszona cisza dawnych muzeów. Jednak w tej ciszy z początku nieśmiało, a potem coraz głośniej rozbrzmiewa nowy głos, przemawiający słowami: „Kiedy wreszcie doczekamy się…”. Każdy rok nieotwierania nowych muzeów zwiększał potencjał wyczekiwania. Ważna stawała się nie tyle „historia upamiętniona”, co „historia przypomniana”, której konstytutywnym elementem była pamięć o wieloletnim wyparciu, zaniedbaniu, nieupamiętnieniu – nie tylko w PRL, ale też w zapatrzonej w przyszłość III RP. Tym samym przeszłość niepostrzeżenie zyskiwała nowe znaczenie w teraźniejszości. Jej upamiętnianie stawało się potężnym narzędziem w bieżącej walce politycznej jako oskarżenie pod adresem tych, którzy zachłysnąwszy się Europejską przyszłością, zapomnieli o polskiej historii.
Równolegle z tymi przemianami pojawia się nowy sposób myślenia o muzeach, łączący je, nieco paradoksalnie, z kultem przyszłości. Wybrzmiewa on w wezwaniu, by opowiadać historię „tak jak na Zachodzie”, a więc „atrakcyjnie”, „nowocześnie”, trafiając do „młodych ludzi”, dla których „codziennością są komiksy i komputery”, potem także internet i smartfony. Do dziś wątek ten pojawia się w debacie publicznej w przetworzonej wersji, ilekroć politycy z różnych obozów przypominają, że w Polsce wciąż jeszcze mamy „mniej muzeów na głowę”, niż wynosi średnia dla zamożnych krajów zachodniej Europy. Nasycenie muzeami staje się tu jak gdyby miernikiem dojrzałości cywilizacyjnej albo – jak zobaczymy dalej – samodzielności upoważniającej do przemawiania własnym głosem.
Wszystko to sugeruje, że triumfalny powrót przeszłości w postaci muzeów nie byłby możliwy, gdyby nie radykalna zmiana w kształcie samej instytucji związana z regułami nowej muzeologii. Kapcie to już historia. W nowych muzeach nigdy nie panuje też wymuszona cisza – zawsze coś gra, ktoś przemawia z ekranu. Młodzi, doskonale wykształceni animatorzy (często na chwiejnych umowach o dzieło) zastąpili znudzone starsze panie z nieodłączną szklanką. Muzeum wymyśla się na nowo, jako instytucja kultury – nowoczesna, atrakcyjna, multimedialna, wielofunkcyjna, prowadząca ożywioną działalność edukacyjną i artystyczną, otwarta na dialog z lokalną społecznością, odważnie nawiązująca znajomości w międzynarodowych sieciach. Zmniejszyło się znaczenie eksponatu i kolekcji, zwiększyła zaś rola czynników mniej uchwytnych: narracji, atmosfery, przesłania. Podsumowując, można powiedzieć, że gdzieś w okolicach roku 2004, a więc wraz z otwarciem Muzeum Powstania Warszawskiego, dokonało się w Polsce odkrycie przeszłości nowoczesnej.
Wzory i inspiracje
Twórcy Muzeum Powstania Warszawskiego otwarcie mówią o swoich wzorach: „Aby było to muzeum nowoczesne, sięgnęliśmy po sprawdzone doświadczenia zagraniczne, za wzór posłużyły m.in. Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie i Muzeum Terroru w Budapeszcie”1. (Warto zwrócić uwagę na charakterystyczne jeszcze dla prospektywnej fazy transformacji utożsamienie zagranicznego i nowoczesnego). Do podobnych inspiracji przyznaje się także Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. „Inspirację dla stworzenia Muzeum Historii Żydów Polskich stanowiło otwarte w 1993 roku Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie” – czytamy na oficjalnej stronie placówki2.
Jako zachodnia inspiracja często wymieniane jest także otwarte w 2001 r. Muzeum Żydowskie w Berlinie. Budynek autorstwa Daniela Libeskinda wyznaczył niemal natychmiast nowy kanon „architektury dobrej do myślenia”. Jak opisał to Andreas Huyssen w eseju Pustki Berlina: „Zorganizowana wokół pozbawionej obrazów pustki architektura Libeskinda stała się pismem. Jego budynek sam w sobie zapisuje nieciągłą narrację, którą jest Berlin, wpisuje ją fizycznie w każdy ruch zwiedzającego muzeum, a zarazem otwiera przestrzeń na pamięć, którą wyrazić można i odczytać pomiędzy liniami”3.
Po roku 2004 nie trzeba już sięgać poza granice, bo ideałem staje się samo Muzeum Powstania Warszawskiego, wyniesione na piedestał jako „wzór tego, jak powinna wyglądać nowoczesna placówka muzealna”4 – jak to wspomina Paweł Machcewicz. Z czasem, w myśl teorii konfliktu edypalnego czy „lęku przed wpływem”, ideał staje się brzemieniem, które musimy zrzucić z siebie, by stworzyć coś nowego, własnego. Zgodnie z tym duchem Machcewicz twierdzi, że jednym z zadań, jakie stawiał sobie, tworząc Muzeum II Wojny Światowej, było zmierzenie się z mitem Muzeum Powstania Warszawskiego, tym bardziej że w dyskusji o nim „jako przejaw braku patriotyzmu piętnowano wszelkie głosy krytyczne”5.
Okres 1989–2004 to zatem czas interesującej przemiany stosunku do muzeów. Muzeum najpierw stanowi negatywny punkt odniesienia (muzea są nudne i przestarzałe), potem stopniowo wyłania się wyobrażony i podpatrzony na Zachodzie pozytywny konstrukt „czegoś innego”, wreszcie materializuje się w postaci Muzeum Powstania Warszawskiego, a potem Polin. Kiedy wzorce zostają już ustanowione, coraz istotniejsze zaczyna być myślenie o muzeach już nie w kategoriach przepływów inspiracji, lecz w kategoriach rywalizacji.
Wasze i nasze
W muzealnej sieci pamięci idol szybko zamienia się w przeciwnika. Nawet jeżeli inspirujemy się, naśladujemy, przetwarzamy, to po to, żeby przebić, przegonić, ewentualnie zbudować przeciwwagę. Dotyczy to zarówno wzorców zagranicznych, jak i innych muzeów polskich. Sieć pamięci utrzymywana jest w całości w znacznie większym stopniu przez siły odpychania niż przyciągania.
„Są takie narody, które zadbały o to, aby nie było wątpliwości, jak wyglądała ich historia. My na razie nauczyliśmy się już protestować”6 – mówił kilka lat temu Jan Ołdakowski, jeden z twórców Muzeum Powstania Warszawskiego. Opowiadanie historii jest zawsze „walczeniem o swoje”, realizacją pragmatycznych interesów. Karykaturalną kulminacją tego sposobu myślenia była zgłoszona przez Marka Kochana na łamach „Rzeczpospolitej” propozycja budowy Muzeum Polokaustu.
Chcąc zrozumieć współczesne muzea historyczne, warto pytać nie tylko o ich inspirację, misję, zakres tematyczny, lecz także o to, „przeciw komu” są budowane
Niezależnie od naszych upodobań politycznych nie warto tej idei wyśmiewać. Muzea „budowane przeciw”, których ideą jest walka o przyszłość poprzez przypominanie o przeszłości, to ważne zjawisko. Doskonałym przykładem tej logiki jest muzeum otwarte w roku 2009 u podnóży Akropolu. Przedstawiając dzieła sztuki znalezione na wzgórzu, szczególną uwagę zwraca ono na brakujące elementy układanki, stając się tym samym oskarżeniem wymierzonym w muzea we Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii, gdzie wbrew żądaniom greckiego rządu przetrzymuje się wciąż bezcenne zabytki wywiezione przed laty z Hellady. To oskarżenie o historyczne niesprawiedliwości wybrzmiało szczególnie wyraźnie w momencie otwarcia – w samym apogeum kryzysu, podczas którego kraje „bogatej Północy” chętnie przedstawiały Greków jako leniwych utracjuszy trwoniących wspólne pieniądze.
Podobna logika oskarżeń, w sposób jeszcze bardziej oczywisty, stanowi fundament wszelkich muzeów terroru, okupacji, kolonializmu, rasizmu czy niewolnictwa. Za każdym razem chodzi o to, by zdjąć z siebie jarzmo dawnej niewoli i współczesnej podległości poprzez przemówienie własnym głosem – przypomnienie przeszłych krzywd i nierozliczonych długów.
Jednak rozumując w ten sposób, warto wciąż wypatrywać istotnej granicy między przypominaniem o krzywdach a próbą zarabiania na nich. Gdzie kończy się oddanie sprawiedliwości przeszłym dziejom, a zaczyna cynizm? „Muzea to teraz soft power, oparcie siły na działaniach odnoszących się do historii – wyjaśnia historyk Karol Nawrocki. – Polski nie ma w głównych rankingach dotyczących soft power. Na świecie odbywa się pozycjonowanie cierpienia oraz jednocześnie – pozycjonowanie bohaterstwa”. Po tym wstępie Nawrocki przechodzi do wymieniania zmian wprowadzonych na ekspozycji Muzeum II Wojny Światowej, w którym na stanowisku dyrektora zastąpił Pawła Machcewicza. „Należało to zmienić na samej ekspozycji, odnosząc się do tych postaw, które są w zainteresowaniu świata” – podsumowuje. Całe wystąpienie miało miejsce podczas panelu „Muzea orężem polityki historycznej” w ramach XI Festiwalu Filmowego „Niezależni Niezłomni Wyklęci”7. Mocny zestaw. Dający do myślenia.
Polaryzacja polityczna
Coraz więcej napięć w muzealnej sieci pamięci rozgrywa się na arenie lokalnej. Nie budujemy muzeów w Polsce przeciw tym zbudowanym w Niemczech, lecz przekształcamy, przeważamy czy równoważymy pamięciową sieć we własnym kraju (także po to, by chronić go przed obcymi wpływami). W ostatnich latach bezprecedensowa skala polaryzacji politycznej sprawia, że jedną z najważniejszych form porządkowania wyobrażonej sieci muzeów staje się przypisywanie ich do jednego z dwóch obozów. „Nasze” muzea buduje się przeciw „ich” muzeom. „Obce” placówki otacza się kordonem sanitarnym, przejmuje, restrukturyzuje, w ostateczności równoważy siłą przekazu „swoich”.
W opisie tych konfliktów dominuje język militarny. Mówi się o „walce”, „wojnach” czy „bitwach”, o „odbijaniu”, „przejmowaniu” czy „odzyskiwaniu” muzeów. Język ten wydaje się w zaskakującym stopniu kalką z historycznego języka polskiej narodowej przeciwpamięci z czasów opozycji demokratycznej w PRL, a w pewnym stopniu nawet II wojny światowej czy zaborów. Również tam toczono nieustannie „bitwy o pamięć”, i to w dodatku metodami partyzanckimi, z przeciwnikiem nieporównywalnie silniejszym. Najważniejszymi przykładami z ostatnich lat są niewątpliwie konflikty wokół Muzeum II Wojny Światowej oraz kryzys związany z nieprzedłużeniem przez ministra kultury kadencji Dariusza Stoli jako dyrektora muzeum Polin, pomimo rozstrzygniętego na jego korzyść konkursu.
Słowem kluczem, chętnie używanym przez obydwie strony konfliktu, staje się „zamiast”, wokół którego budować można eleganckie konstrukcje uwodzące pozorem symetrii. Obce nam muzea są zawsze „finansowane zamiast” innych „bardziej potrzebnych” czy „bardziej polskich”. W ten sposób władza krytykuje muzea przedstawiające „niepolski punkt widzenia” czy „kosmopolityczną narrację”, w przeciwieństwie do „polskiej wersji historii” czy „historii narodowej”. Opozycja natomiast pisze o finansowaniu wizji nacjonalistycznej czy wręcz ksenofobicznej zamiast ujęć „bardziej nowoczesnych”, „europejskich”, „wypracowanych w szerokim konsensusie” przez „międzynarodowe autorytety”.
Oto na przykład dziennikarze „Gazety Wyborczej” oburzają się wysokością ministerialnego dofinansowania dla toruńskiego muzeum „Pamięć i Tożsamość” im. św. Jana Pawła II, za którego budową stoi przedsiębiorczy redemptorysta Tadeusz Rydzyk. Zarzucają przy tym ministrowi kultury Piotrowi Glińskiemu, że działa, „jakby nie pamiętał o muzeum pod kopułą Świątyni Opatrzności”8. Z tym że kiedy ministerstwo zadeklarowało dofinansowanie tegoż muzeum, „Gazeta Wyborcza” oponowała jeszcze głośniej, pisząc o „olbrzymiej dotacji ministra na muzeum w Świątyni Opatrzności Bożej”9. Nawet bardziej pouczający od samych artykułów jest festiwal komentarzy zamieszczonych pod ich elektronicznymi wersjami. „Tych nędznych 6 milionów to rzekomo taka wielka darowizna? – oponuje jeden z komentujących – […] A może dla porównania zostaną podane do wiadomości kwoty, które poszły z publicznej kasy na muzeum Żydów w Warszawie?”. Jeszcze dobitniej rzecz ujmuje autor pewnego prawicowego bloga, któremu z różnych powodów nie będę w tym miejscu robił reklamy: „Pamiętajmy, że mówimy tu o 6 milionach przeznaczonych na upamiętnienie dwóch wielkich i wybitnych Polaków. Czym była ta kwota w porównaniu ze 180 milionami wydanymi z naszych podatków na uczczenie polskich Żydów? A teraz przejdźmy do skromnego Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej. Wybudowano je za 8 milionów złotych. Z jakim przyjęciem się ono spotkało?”.
I wreszcie podsumowanie – finansując obce nam kulturowo i politycznie muzeum Polin my, Polacy, „zapłaciliśmy za sznur, na którym nas wieszają”.
Chcąc zrozumieć współczesne muzea historyczne, warto więc pytać nie tylko o ich inspirację, misję, zakres tematyczny, lecz także o to, „przeciw komu” są budowane. Sens muzeów coraz częściej tworzy się bowiem w paradoksalnym zapleceniu, w ramach którego żeby ustalić własną tożsamość, przeglądamy się nieustannie w oczach „wroga” czy „obcego”. Nikt tego mechanizmu nie wyjaśnił lepiej niż Witold Gombrowicz, nieustannie w swej twórczości powracający do motywów „istnienia przeciw” i „robienia przeciw”. („Przeciw komu wuj poziewał, przeciw komu wsuwał w usta jedną więcej słodką truskawkę?”) Takie robienie przeciw może mieć wymiar klasowy, narodowy lub polityczny. Nadaje sens istnieniu poprzez łączenie oddzielnych fenomenów w pary. W ten sposób wyobrażone ciśnienie z zewnątrz wykorzystane zostaje do zrównoważenia wewnętrznego napięcia czy wręcz nadęcia na zasadzie „my im pokażemy” – niedowiarkom, wrogom, obcym. Nadajemy sens chaotycznej rzeczywistości, wygrywając nasze przeciw obcemu, polskie przeciw zachodniemu (lub odwrotnie), ale też nowoczesność przeciw staroświeckości lub konserwatyzm przeciw ślepej pogoni za nowoczesnością.
Infrastruktura tożsamości
Oto paradoks leżący u źródeł wszystkich muzeów, w szczególności zaś nowoczesnych muzeów upamiętniających. Muzea zawsze opowiadają o tym, czym (już) nie jesteśmy, a zarazem przechowują to, co nas tworzy. Na ich wewnętrzną dynamikę składa się wypychanie na zewnątrz i uwewnętrznianie; dystans tego, co egzotyczne, i wszechobecna bliskość kanonu.
Gest umieszczenia w muzeum jest gestem wyłączenia z codzienności. Włączenie do kolekcji, umieszczenie w gablocie, konserwowanie, chronienie, ukazywanie i ukrywanie – wszystko to sprawia, że przedmiot porzuca swą funkcję praktyczną, stając się przede wszystkim nośnikiem znaczeń. Dlatego każde muzeum opowiada o jakiejś formie obcości – etnicznej, geograficznej, historycznej, kulturowej… Czasem obcość w muzeum oglądana jest z góry, czasem zaś z dołu. Dzieło sztuki wystawione w muzeum wytwarza aurę wyjątkowości, wymuszając w nas nabożny podziw. Z kolei w krajach o tradycji kolonialnej muzea antropologiczne bywają do dziś wymownym świadectwem praktyk dominacji kulturowej i przemocy (nie tylko symbolicznej). Oto kolejny paradoks. Tworzenie muzeów przez dziesięciolecia było następstwem podboju. Dziś staje się gestem odzyskiwania tożsamości.
Można więc powiedzieć, że mapa muzeów jest mapą tego, co na zewnątrz, a zarazem w samym sercu. Muzealna sieć pamięci powołuje do życia paradoksalną „wewnętrzną granicę”, ustanawiając to, co zarazem nie jest nami i jest najbardziej nami.
Wszystkie te zjawiska są doskonale rozpoznane przez antropologów, etnologów czy semiotyków. Zwykle pracują oni jednak na poziomie „kulturowych biografii rzeczy”, skupiając ostrość swoich obiektywów na funkcjonowaniu poszczególnych eksponatów, ewentualnie konstrukcji całych muzeów. Sądzę, że logikę tę warto przenieść w sferę refleksji nad siecią pamięci jako całością.
Inspiracją na tej drodze może być praca Tony’ego Bennetta, australijskiego badacza muzeów, który w jednej ze swych książek wskazuje na kluczowy dla historii muzeów moment w XIX wieku, kiedy powszechnie mówiono o nich językiem inżynierii. Muzea opisywane były tak jak kanalizacja, wodociągi albo kolej. Rozplanowanie, łączenie, zapewnianie dostępu. Muzea były nowoczesną infrastrukturą budowania tożsamości. Sporo nam dziś z tego języka zostało. Wciąż deklarowaną otwarcie misją muzeów jest „docieranie” do pewnej publiczności, „rozpoznawanie jej potrzeb”, „zaspokajanie” ich. Ale surowość przywoływanego przez Bennetta dziewiętnastowiecznego języka daje do myślenia. Zadaniem muzeów było wyprodukowanie tożsamości. Przetworzenie niezorganizowanych mas ludzkich we wspólnotę – transformacja, optymalne wykorzystanie określonych zasobów, wytwarzanie określonych produktów – w tym przypadku konkretnego punktu widzenia. To wskazówka, ale zarazem przestroga.
Choć muzea zwiedza konkretny człowiek, przedmiotem ich działania jest zawsze wspólnota. Poszczególne muzea mogą być zupełnie niepowiązane instytucjonalnie, a nawet skonfliktowane i uwikłane w rywalizację, ale infrastruktura daje się zrozumieć tylko jako sieć. Niewielki jest pożytek z posiadania w domu kranu, jeżeli nie dochodzi do niego woda. Najlepsza nawet limuzyna na niewiele się zda bez sieci dróg.
Zarządzanie różnorodnością
W ramach swojej pracy badawczej analizuję wypowiedzi medialne z ostatnich lat, przepisując je do tabelek i pieczołowicie nanosząc na grafy. Wyłania się z nich obraz przypominający grę w go albo pokrewną jej grę w kropki, w którą bawiliśmy się czasem podczas nudnych lekcji. Chodzi o to, by otoczyć wszystkie punkty przeciwnika, osaczyć je, przejąć, zdusić albo przemalować na swój kolor. Nikt nie zastanawia się nad tym, jak będzie wyglądać i funkcjonować plansza jako całość. Czy wyłania się z niej jakaś sensowna konstrukcja?
Na koniec chciałbym się odwołać do pewnego artykułu naukowego z pozornie odległej dziedziny. To analiza przeprowadzona ponad dwie dekady temu ukazująca porównanie dwóch systemów zarządzania wiedzą w organizacji10. Badanie przeprowadzono w czasach początków internetu i intranetowej komunikacji, więc możliwości usieciowienia organizacji były jeszcze znikome w porównaniu z tymi dostępnymi dzisiaj. A jednak przesłanie wyłaniające się z badania przeprowadzonego przez grupę brytyjskich badaczy jest bardzo konkretne i zaskakująco aktualne. Chcąc wywrzeć rzeczywisty, pozytywny wpływ na funkcjonowanie organizacji, nie powinniśmy zarządzać poszczególnymi węzłami sieci, lecz myśleć o mądrym zarządzaniu całością.
W badaniu wyodrębniono dwie strategie takiego zarządzania i porównano ich skuteczność na podstawie międzynarodowych korporacji. Pierwszą strategię można by nazwać „unifikującą”, druga to strategia „zarządzania różnorodnością”. Główną metaforą dla pierwszej były puzzle – istnieje jedno właściwe rozwiązanie, części muszą doskonale pasować do siebie, podczas gdy druga strategia przypominała raczej kalejdoskop, gdzie poszczególne elementy sieci są niezależne, a ze zmieniających się układów wyłaniają się wciąż nowe, inspirujące wzory. W pierwszej strategii kładziono nacisk na wiedzę obiektywną, w drugiej – na poszukiwanie znaczeń w kontekście, ze stałym uwzględnieniem tego, do czego ma ona służyć poszczególnym grupom. Pierwsza strategia skupiona była na technologii (samo tworzenie infrastruktury), druga zaś – na budowaniu zaufania i współpracy przy wykorzystaniu infrastruktury.
Druga strategia okazała się znacznie lepsza. Zarządzanie różnorodnością, wykorzystujące ją jako potencjał, zwiększało konkurencyjność, innowacyjność i usprawniało działanie organizacji. Okazało się, że wspólnota wcale nie rozpadała się od nadmiernych sił odśrodkowych. Przeciwnie, zagrożeniem dla niej okazywały się przesadne próby unifikacji oparte na fałszywej wierze we wszechmoc technologicznej infrastruktury. Sądzę, że to kluczowa lekcja dla tych, którym naprawdę zależy na tym, by tworzyć dla nas sprawną, nowoczesną sieć pamięci.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2020
1 Zob. www.1944.pl/artykul/o-nas,4512.html [dostęp: 5.05.2020]. [dostęp: 5.05.2020].
2 Zob. www.polin.pl/pl/about-the-museum/historia-od-idei-przez-ohel-do-muzeum-polin [dostęp: 5.05.2020]. [dostęp: 5.05.2020].
3 A. Huyssen, Pustki Berlina, tłum. M. Napiórkowski, w: Antropologia pamięci. Zagadnienia i wybór tekstów, red. P. Majewski i M. Napiórkowski, Warszawa 2018, s. 245.
4 P. Machcewicz, Muzeum, Kraków 2017, s. 50–53.
5 Tamże, s. 50.
6 D. Kowalska, Jan Ołdakowski: Dobrze, że nauczyliśmy się protestować. Teraz musimy opowiadać naszą historię, „Polska The Times”, 24.04.2015.
7 Nagranie można zobaczyć tutaj: www.niezalezna.pl/290142-muzea-to-teraz-soft-power-sellin-nie-ma-polityki-historycznej-bez-systemowej-pracy-instytucji [dostęp: 6.05.2020]. [dostęp: 6.05.2020].
8 M. Wojtczuk, T. Urzykowski, Warte 90 mln zł muzeum Jana Pawła II w Świątyni Opatrzności uroczyście otworzone. I zmieniło nazwę, www.warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,25321881,muzeum-w-swiatyni-opatrznosci-uroczyscie-otworzone-i-zmienilo.html [dostęp: 6.05.2020]. [dostęp: 6.05.2020].
9 M. Wojtczuk, Olbrzymia dotacja ministra na muzeum w Świątyni Opatrzności, www.warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34896,15401945,olbrzymia-dotacja-ministra-dla-muzeum-w-swiatyni-opatrznosci.html [dostęp: 3.05.2020]. [dostęp: 3.05.2020].
10 J. Swan i in., Knowledge management and innovation: networks and networking, „Journal of Knowledge Management” 1999, Vol. 3, No. 4, s. 262–275.
Doceniam, że Autor przywołał w tym kontekście Gazetę Wyborczą jako stronę wojny o muzea. Obie strony nie mają tu czystego sumienia. Weźmy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, począwszy od ostatnich ekscesów, jakimi jest wysyłanie CBA do b.dyrektora Pawła Machcewicza. Oskarżenia go o naruszenia przepisów są tak dęte, że z zażenowaniem się czyta uzasadnienia oskarżycieli. Jestem przekonany, że były sporządzone w złej wierze. Wystawa może wymagała kilku uzupełnień, ale nie wpuszczenia tam słonia. Byłem, widziałem. Np. współodpowiedzialność Rosji za wybuch wojny została pokazana bez zawoalowań, nie można więc zarzucić byłemu kierownictwu spolegliwość wobec liberalno-lewicowej narracji przeważającej głównie na Zachodzie (a kontrowersje dotyczą właśnie jaką prawdę pokazujemy zagranicy). Ale przywołajmy grzech pierworodny tego Muzeum. Paweł Machcewicz został jego dyrektorem będąc i przez wiele lat łącząc tą funkcję ze stanowiskiem doradcy Donalda Tuska, czyli stanowiska politycznego, podobnie jak np. J.Braun z Ministerstwa Kultury przeszedł na prezesa TVP, co nie wywołało oburzenia elit i analogicznie J.Kurski, co oburzenie już wywołało. Można mieć sympatie polityczne, ale przekroczenie cienkiej czerwonej linii zaangażowania politycznego ma swoje konsekwencje, owszem w tym przypadku nieproporcjonalne. Były dyrektor pozwał nowe kierownictwo do sądu o naruszenie jego praw autorskich do kompozycji wystawy. Może wygra sprawę, ale tym samym potwierdzi, że z tworzenia koncepcji Muzeum druga strona została wyeliminowana skoro b.dyrektor ma wyłączne prawa autorskie. To Platforma Obywatelska pierwsza naruszyła w tym obszarze zasadę dialogu w sprawach, które powinny być ponad podziałami. Bowiem politycy obu stron powinni powołać gremium historyków o różnej wrażliwości, ale nie zaangażowanych politycznie. To był 2008 rok, może jeszcze się dało rozmawiać. Więcej odpowiedzialności za brak dialogu spada na rządzących, a więc na Platformę (tak jak po 2015 na PiS).