Spod ręki Grety Gerwig ciekawsze wychodzą postaci kobiece. Widać to zarówno w „Małych kobietkach”, jak i w jej pierwszym filmie „Lady Bird” – rozmawiają Katarzyna Jabłońska i ks. Andrzej Luter w cyklu „Ksiądz z kobietą w kinie”.
Kobieta: Zdarzają się mężczyźni, którzy mają za sobą lektury typu „Ania z Zielonego Wzgórza”, książki Musierowicz czy „Małe kobietki”. Ale Ty, Andrzeju, raczej do nich nie należysz?
Ksiądz: Nie należę. Jednak do obejrzenia „Małych kobietek”, które w styczniu trafiły do naszych kin, nie musiałaś mnie, Kasiu, namawiać. Kocham filmy kostiumowe, których akcja umieszczona jest w XIX wieku. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, mam po prostu słabość do epoki wiktoriańskiej: te klimaty, te subtelności, te zadziwienia, spojrzenia… Arcydzieło Martina Scorsesego „Wiek niewinności”, mój ukochany film, dzieje się w latach 70. XIX wieku, czyli tylko odrobinę później niż „Małe kobietki”.
Kobieta: Hmm, te „subtelności”, „zadziwienia” wynikały, delikatnie mówiąc, z raczej niesubtelnych założeń. Obowiązujące w epoce wiktoriańskiej zasady społeczne i moralne sznurowały ówczesnych ludzi w hipokryzję i sztywny konwenans jak ówczesną kobietę w gorset. (Pamiętasz, Andrzeju, scenę z „Przeminęło z wiatrem”, w której Scarlett O’Hara ściskana jest gorsetem przez swoją czarnoskórą nianię?).
Nie będę Cię jednak dręczyła. Napisana 150 lat temu przez Louisę May Alcott powieść i jej dziesiąta ekranizacja (bo oprócz ośmiu wersji fabularnych Małych kobietek zrealizowano według tej powieści również dwa japońskie animowane seriale) nie na tym się skupiają. A bohaterki Grety Gerwig rzadko noszą gorset, który jednak w wypadku kobiet należących wówczas do wyższych sfer stanowił obowiązującą część garderoby (patrz: bohaterki „Wieku niewinności”).
Ksiądz: Temat gorsetu, podobnie jak Greta Gerwig, ominę. Wyznam za to, że ta artystka to moje odkrycie. Jej „Małe kobietki” zachwyciły mnie; zresztą już jej poprzedni film, „Lady Bird”, zapowiadał talent reżyserski.
Swoją karierę Gerwig rozpoczęła w kinie niezależnym jako aktorka. Ważne było jej spotkanie z reżyserem Noahem Baumbachem, z którym w życiu prywatnym tworzą parę. Najpierw zagrała główną rolę w jego filmie „Greenberg”, a potem tytułową postać w filmie „Frances Ha” – tu była także współautorką scenariusza.
Kobieta: Dodajmy, że urodzona w 1983 r. w kalifornijskim Sacramento Gerwig nie ma filmowego wykształcenia. W szkole interesowała się aktorstwem, później zafascynował ją balet, choć – co ciekawe – dziś twierdzi: „Zawsze wiedziałam, że nie mam naturalnego talentu do tańca. Nie miałam wystarczająco dużo sił, moje stopy nie były w porządku, ale pracowałam ciężej niż ktokolwiek inny. I sądzę, że to mi zostało. Nic nie zastąpi ciężkiej pracy”.
Artystka ukończyła studia filozoficzne i filologiczne w nowojorskim Bernard College. Próbowała dostać się na studia dramatopisarskie – nie udało się. Oprócz pracy w niezależnych, niskobudżetowych produkcjach m.in. Joego Swanberga zagrała w „Zakochanych w Rzymie” Woody’ego Allena, „Loli Versus” Daryla Weina, wystąpiła także u boku Ala Pacina w „Upokorzeniu” Barry’ego Levinsona.
Ksiądz: Teraz bardziej niż aktorstwo interesuje ją reżyseria. Jest również autorką scenariuszy do dwóch swoich filmów. W obu tych rolach jest zresztą znakomita.
Kobieta: W wywiadach mówi, że jej sposób patrzenia na świat ukształtowały literatura i teatr. A „Małe kobietki” to jej ukochana książka: „Lubiłam – wspomina – zwłaszcza zbuntowaną Jo. Nie potrafię dziś stwierdzić, czy czułam do niej sympatię, bo była podobna do mnie, czy po prostu pewnego dnia uznałam, że chcę być taka jak ona […]. Czułam, że zna moje sekrety. A czytając tę książkę po latach, miałam wrażenie, że pewne rzeczy, które jej się przytrafiły, miały miejsce w moim życiu”.
Ksiądz: Jo, czyli Josephine – jedną z czterech sióstr March – znakomicie zagrała Saoirse Ronan. W pozostałe trzy wcieliły się: Emma Watson (Meg), Eliza Scanlen (Beth) i Florence Pugh (Amy). Panny March razem z matką, nazywaną przez nie Marmee (Laura Dern), mieszkają w niewielkiej miejscowości w stanie Massachusetts. Trwa wojna secesyjna. Ojciec dziewcząt, protestancki pastor (Bob Odenkirk) służy w armii jako kapelan wojskowy. Kobiety zostały same i stanęły przed ogromnym wyzwaniem przetrwania tego trudnego czasu.
Dziewczyny dojrzewają, przeżywają swoje pierwsze bunty, fascynacje, miłości. Każda z nich jest inna, wszystkie obdarzone są artystycznymi zdolnościami, pełne naturalności i młodzieńczej żywiołowości. Jo stawia pierwsze kroki w literaturze, tu próbuje wyrazić swoją niepodległą naturę – nie ma w niej zgody na spychanie kobiet na drugi plan. Buntuje się przeciw obowiązującej wówczas regule, że spełnieniem kobiety – i zwieńczeniem literackiej opowieści o niej – powinno być zamążpójście. „Kobieta na końcu musi wyjść za mąż” – poucza Jo wydawca książek. Jo widzi to inaczej: „Kobiety – przekonuje – mają umysły i dusze, tak samo jak serca. Mają ambicję i talenty, tak samo jak urodę”.
Jednak walka o niezależność i możliwość samostanowienia nie oznacza w wypadku sióstr Jo i nawet niej samej buntu przeciw instytucji rodziny czy przeciw religii. „Małe kobietki” to przede wszystkim wielka pochwała rodziny – siły, jaką daje ona swoim członkom. Gerwig dopisała do scenariusza filmu fragmenty inspirowane życiorysem Alcott. Dzięki czemu, jak twierdzi wielu, z dziewczęcej powieści o dorastaniu reżyserka uczyniła historię o sukcesach i rozczarowaniach ambitnych kobiet w patriarchalnej rzeczywistości. Nie zgadzam się z taką interpretacją, jest zbyt ideologiczna.
Kobieta: Jestem wielką admiratorką tego filmu, ale stwierdzenie, że to historia o sukcesach i rozczarowaniach ambitnych kobiet w patriarchalnej rzeczywistości, wydaje mi się, Andrzeju, jednak na wyrost.
Siostry March mają z pewnością większą świadomość samych siebie i większe aspiracje niż na przykład bohaterki Jane Austen. Zresztą niemała w tym zasługa reżyserki, która pozwoliła bohaterkom na bardziej współczesną ekspresję swoich przekonań i uczuć – również w relacjach damsko-męskich – niż było to przyjęte w tamtej epoce. Jednak „Małe kobietki” to opowieść, jakich w popularnej literaturze wiele; można nawet powiedzieć: historia dość banalna. Nie mamy tu ani specjalnie pogłębionych portretów psychologicznych bohaterów, ani wnikliwych obserwacji natury społeczno-obyczajowej. W gruncie rzeczy jest to pogodna opowieść o sile rodzinnych i przyjacielskich więzi, o szlachetności i młodzieńczych marzeniach, których zderzenie z rzeczywistością musi zaboleć, ale nie okaże się przecież ani tragedią, ani dramatem. Oczywiście śmierć jednej z bohaterek zaciemni nieco tę opowieść, ostatecznie ma ona jednak jasny wydźwięk. Ta historia budzi wzruszenie, uśmiech i podziw dla reżyserki, że potrafiła nadać jej tyle wdzięku, opowiedzieć w naprawdę błyskotliwy sposób.
Ksiądz: Zgadzam się z tobą, Kasiu, że największą siłą tego filmu są perfekcyjne scenariusz i reżyseria. Swoją powieść Alcott napisała „po bożemu”, Gerwig w scenariuszu dała upust wyobraźni i emocjom – pomieszała chronologię zdarzeń, poprzestawiała sceny, ale pozostała wierna duchowi pierwowzoru. Zastosowanie alinearności w opowieści – a nie tak mocno zgranej retrospekcji – wymagało koncentracji na każdym szczególe.
Kobieta: I dużej sprawności warsztatowej. Rytm filmu – raz przyspieszający, raz zwalniający – wspomniana przez Ciebie nielinearność, zabawa z widzem poprzez zwracanie się filmowych bohaterów wprost do niego; jasna tonacja barw, kiedy opowieść dotyczy wkraczania dziewcząt w dorosłość, i przyciemnienie kolorów, kiedy zaczynają mierzyć się z trudami dorosłości; wreszcie finał (nie, Andrzeju, nie zdradzajmy go, żeby nie odbierać radości tym, którzy „Małych kobietek” jeszcze nie widzieli) – to wszystko czyni tę ekranizację wyjątkową.
Ksiądz: Wymieńmy również kostiumy, muzykę, zdjęcia i aktorstwo – wszystko na najwyższym poziomie. Młodzi aktorzy dzielnie sekundują Meryl Streep, która wcieliła się w ciotkę March – zrzędliwą matronę o złotym sercu.
Kobieta: Zgoda, większość ról kobiecych jest bardzo dobra lub dobra. To oczywiście zasługa aktorek, ale też scenariusza Grety Gerwig. Wyjątek stanowi postać matki sióstr – Laura Dern robi, co może, jednak jej bohaterka jest zbyt idealna. Mężczyźni pełnią tu w większości rolę dekoracyjną i udowadniają, że nie tylko aktorki można obsadzać w roli „paprotek”. Może to mała zemsta kobiet – pisarki i reżyserki?
Ksiądz: Co do ról męskich, to, Kasiu, przesadzasz. „Paprotki”? Wręcz odwrotnie! Większość męskich bohaterów pozostaje na drugim planie, bo tak została pomyślana, jednak każdy z trzech młodych mężczyzn odgrywa w życiu dziewczyn ważną rolę. Weźmy Lauriego – wnuka bogatego wdowca mieszkającego w okazałej posiadłości w sąsiedztwie Marchów – to postać ciekawa. Jeśli tylko nie włóczy się gdzieś po świecie, chętnie towarzyszy żywiołowym siostrom March. Wszystkie zresztą za nim przepadają – jest nie tylko inteligentny, ale też uwodzicielski i świetnie zagrany przez Timothée’go Chalameta.
Laurie to nieco zblazowany lekkoduch, doświadczający dzięki siostrom March realności życia. Ciekawe, że pierwowzorem Lauriego był – jak wyczytałem u Michała Oleszczyka – Władysław Wiśniewski, poznany przez Louisę May Alcott w szwajcarskim Vevey powstaniec styczniowy. Jeśli wierzyć Susan Cheever, biografce Alcott, późnym latem 1865 r. pisarka przeżyła z młodym Polakiem najbardziej romantyczny związek swojego życia. Ona była wedle standardów epoki starą panną, miała 33 lata, on – dwudziestolatkiem z nieistniejącego na mapie kraju.
Władysław nauczył Louisę polskiego zwrotu „mój drogi”, nie ujawniając jego intymnego wówczas znaczenia. Chore płuca Laddiego – jak nazywała go Alcott – unicestwiły plany wspólnego wyjazdu do USA. Ich korespondencja trwała jeszcze kilka lat. W swoim dzienniku Louisa notowała, że czar powieściowego Lauriego pochodzi właśnie od Laddiego: „Przynajmniej na tyle, na ile słabe pióro i blady atrament potrafią ucieleśnić kochającego i żyjącego chłopca”.
Kobieta: No niech będzie, Laurie jest rzeczywiście postacią malowniczą, jednak spod ręki Grety Gerwig ciekawsze wychodzą postaci kobiece. Widać to również w jej pierwszym filmie „Lady Bird”, dzięki któremu znalazła się w wąskim gronie pięciu reżyserek nominowanych do Oscara. (Brak nominacji do tej nagrody za reżyserię i scenariusz „Małych kobietek” uważam za wpadkę Akademii). Lady Bird – tak każe zwracać się do siebie nastoletnia bohaterka Gerwig (w tej roli Saoirse Ronan, czyli aktorka, która zagrała najbardziej niepodległą siostrę March) – oraz jej matka (Laurie Metcalf) są najciekawszymi postaciami tego filmu. I to właśnie ich iskrząca relacja przedstawiona tu została w sposób najbardziej wielowymiarowy.
Ksiądz: Tytułowa Lady Bird to wchodząca w dorosłość siedemnastolatka, wobec wszystkiego zbuntowana, pragnąca wyrwać się z prowincjonalnego, w jej mniemaniu, Sacramento. Gerwig, pochodząca również z Sacramento, nie zaprzecza, że w tym filmie, podobnie zresztą jak w „Małych kobietkach”, zawarła wątki autobiograficzne.
Lady Bird marzy o tętniącym życiem i twórczą energią Nowym Jorku. Ronan perfekcyjnie balansuje pomiędzy skrajnymi emocjami swojej bohaterki – od gniewu i nienawiści po tęsknotę, czułość, pragnienie miłości. Emocje cały czas buzują, a aktorka nie schodzi właściwie z ekranu. Gerwig i jej aktorce – reżyserka zamierza kontynuować pracę z Ronan w kolejnych filmach – udało się stworzyć wiarygodny portret niespokojnej, wrażliwej nastolatki, która, jak wiele osób w jej wieku, ma poczucie swojej wyjątkowości i przeświadczenie, że ma światu do zaofiarowania coś absolutnie niepowtarzalnego. Wydaje się jej, że większość, zwłaszcza dorosłych, nie jest w stanie jej zrozumieć. Jednak w katolickiej szkole, do której niezadowolona trafia, spotyka życzliwych, dających się lubić nauczycieli.
Kobieta: Ta szkoła została pokazana z sympatią. Starsza zakonnica, jej dyrektorka, naprawdę lubi swoich uczniów, z życzliwością odnosi się do ich marzeń o przyszłości. Ma również poczucie humoru – podczas szkolnego balu z uśmiechem upomina przytulonych do siebie w tańcu nastolatków: „zróbcie 12 centymetrów dla Ducha Świętego”. Zwracam na to uwagę, bo tak pozytywny obraz katolickiej szkoły nie zdarza się dziś często. Zresztą cały film jest pełen ciepłego dystansu i humoru. Nawet nieustanne kłótnie obdarzonych mocnymi charakterami matki i córki nie są w stanie zaprzeczyć łączącej je głębokiej więzi. Może często się nie lubią i okazują to sobie, ale mamy pewność, że się kochają.
Ksiądz: Lady Bird w końcu wyrwie się z zapyziałego Sacramento, ale to oznacza rozstanie z wierną przyjaciółką i konfrontację marzeń z rzeczywistością. Może to i dobrze, bo dzięki temu zbuntowana bohaterka Gerwig doceni również to, co zostawiła, dojrzeje… Wiem, wiem, Kasiu, nie powinienem zdradzać zbyt wiele. Powiem więc tylko, że „Lady Bird” ogląda się jednym tchem.
W czym tkwi siła tego filmu? Przecież obrazów o wchodzeniu w dorosłość i mierzeniu się z przeciwnościami było wiele, często banalnych. Podobnie jak w wypadku „Małych kobietek” atutem pierwszego filmu Gerwig są znakomita reżyseria i profesjonalny scenariusz. A także empatia artystki: wszystkie „napisane” przez nią postaci budzą sympatię, chce się im towarzyszyć w zmaganiach z samym sobą i ze światem.
Kobieta: Greta Gerwig potrafi opowiadać zajmujące historie. Może nie są one nadmiernie skomplikowane, ale zawierają uniwersalne prawdy i opowiedziane są w inteligentny i pełen czułości sposób. Nie wiem jak Ty, Andrzeju, ale ja potrzebuję takiej czułej narratorki, która doda mi nadziei i sensu – one są przecież w życiu koniecznie potrzebne.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2020