Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Zanim powstały seminaria

„Zgromadzenie ogólne Soboru Trydenckiego w bazylice Santa Maria Maggiore”, Elia Naurizio, 1633

Seminaria duchowne w dzisiejszym kształcie powstały dopiero po dekrecie Soboru Trydenckiego z 1563 r. Jak wcześniej wyglądała formacja kapłańska i „przyuczanie do zawodu” księdza? Czy model trydencki obecnie jest nadal aktualny?

Przygotowanie do kapłaństwa poprzez kilkuletni pobyt w seminarium wydaje nam się czymś absolutnie naturalnym i należącym niemalże do najważniejszych cech Kościoła katolickiego. Tymczasem rzut oka na historię Kościoła pokazuje, że seminaria duchowne w takim kształcie, w jakim je znamy, nie trwają nawet przez jedną czwartą całej tej historii1.

Co wspólnego mają klerycy z wieku XVII i XXI?

Obowiązkowe wprowadzenie we wszystkich diecezjach seminariów wynikało z kanonu 18 dekretów o reformie Soboru Trydenckiego z 15 lipca 1563 r., znanego od swoich pierwszych słów jako Cum adolescentium aetas2. Kanon ten najwięcej miejsca poświęcał zresztą sprawom finansowym (czyli kto za to zapłaci), choć warto zwrócić uwagę na założenie widoczne już w samym tytule: do posługi kapłańskiej najlepiej przygotowywać nastolatków.

Potem minęło jeszcze trochę czasu, zanim postanowienia tego kanonu zostały powszechnie wprowadzone w życie. Ciekawe, że bardzo szybko działo się to na terenie ówczesnej Rzeczypospolitej. Już w 1564 r., czyli rok po wydaniu dekretu Soboru Trydenckiego, synod diecezji poznańskiej zadecydował o utworzeniu seminarium przy Akademii Lubrańskiego; w 1565 r. powołano do życia seminaria we Wrocławiu (wtedy cały czas w granicach metropolii gnieźnieńskiej) i Braniewie; w 1569 r. otwarto seminarium we Włocławku.

Z tych informacji nie należy oczywiście wyciągać zbyt daleko idących wniosków, jakoby formacja do kapłaństwa jako taka zaczęła się w XVI wieku albo że wtedy po raz pierwszy doszło do tego, że przygotowujący się do kapłaństwa zostali zobowiązani, by przed święceniami spędzić jakiś czas w formującej się razem wspólnocie. Natomiast rzeczywiście, gdyby zamienić miejscami kleryków z XXI i XVII wieku, to zasadniczo bez większych problemów potrafiliby funkcjonować w odpowiednich seminariach, odnajdując w nich wiele elementów wspólnych (np. instytucję rektora, prefektów, ojców duchownych, ustrukturyzowane roczniki itd.). Jednak gdyby iść dalej w przeszłość, różnice narastałyby.

Kształcenie duchownych jest pochodną tego, jak się rozumie ich funkcję

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Oczywiście, nasz cofający się w czasie kleryk wciąż mógłby trafić do instytucji bardzo przypominającej seminarium także w XV wieku. Sobór Trydencki nie wymyślił idei seminarium z niczego, ale oparł się na doświadczeniach instytucji już istniejących, np. Collegio Capranica w Rzymie (założonego w 1457 r.) czy kolegiów kościelnych zakładanych dla kształcenia kleru w Hiszpanii w XV wieku (pamiętajmy, że Hiszpania przeszła w tamtym czasie proces bardzo głębokiej reformy Kościoła i to także jej, a nie tylko działaniu inkwizycji, zawdzięcza, że praktycznie nie dosięgła jej reformacja).

Erygowanie seminariów we wszystkich diecezjach Anglii postulował synod londyński w 1556 r. – działo się to podczas krótkotrwałego powrotu do katolicyzmu za Marii I Tudor (1553–1558). Także już w czasie trwania soboru powstało jezuickie Collegium Germanicum w Rzymie (1552). Warto zresztą w ogóle zwrócić tu uwagę na rolę zakonów w tworzeniu i prowadzeniu seminariów diecezjalnych – dotyczy to szczególnie zakonów typowo kleryckich (czyli z zasady złożonych przede wszystkim z księży), powstałych już w czasach nowożytnych, zwłaszcza jezuitów i misjonarzy św. Wincentego à Paulo.

Co wcześniej zamiast seminariów?

W średniowieczu rolę seminariów w zasadzie spełniały szkoły katedralne, klasztorne i parafialne. Do pewnego usystematyzowania ich działania doszło na przełomie VIII i IX wieku, podczas renesansu karolińskiego.

Admonito Generalis Karola Wielkiego z 789 r. głosiło: „Niech w każdym klasztorze i w każdym biskupstwie uczą psalmów, not, śpiewu, obliczania komputu, gramatyki i niech mają właściwie poprawione księgi katolickie”. Od kandydatów nie wymagano zbyt wiele – uczono ich podstaw łaciny, zapamiętania najważniejszych modlitw (Ojcze naszCredo) i niektórych formuł sakramentalnych.

Późniejszym „wynalazkiem” średniowiecza są uniwersytety, które służyły przede wszystkim formacji intelektualnej duchownych, pierwszeństwo mieli jednak ci przeznaczeni do wyższych urzędów (choć np. synod łęczycki abp. Jana Łaskiego, który odbył się w 1523 r., wymagał od wszystkich kandydatów do kapłaństwa trzyletnich studiów uniwersyteckich). Z drugiej strony uniwersytety „podbierały” szkołom katedralnym najlepszych nauczycieli.

O roli kapituł w kształceniu duchownych przypominały odpowiednie kanony soborów średniowiecznych: kanon osiemnasty III Soboru Laterańskiego (1179) i jedenasty IV Soboru Laterańskiego (1215), troszcząc się głównie o to, by zapewniły utrzymanie nauczycielom: „Dodajemy, że nie tylko w każdym kościele katedralnym, ale także w innych posiadających wystarczające środki, przełożony powinien powołać odpowiedniego nauczyciela, wybierając go wspólnie z kapitułą lub z jej większą i rozważniejszą częścią. Będzie on w miarę swoich możliwości bezpłatnie nauczał kleryków tych i innych kościołów gramatyki oraz innych przedmiotów. Kościół metropolitalny powinien mieć również teologa, który uczyłby kapłanów i innych Pisma Świętego oraz kształcił ich zwłaszcza w tym, co dotyczy duszpasterstwa. Każdemu nauczycielowi kapituła przypisze dochód z jednego beneficjum, a teologowi tyle samo – metropolita”3.

Starożytne „przyuczanie do zawodu”

Zwróćmy uwagę na użyte w cytowanym powyżej tekście łacińskie słowo clericus, które równie dobrze można oddać po polsku jako „kleryk”, jak i „duchowny” (tak pozostało zresztą w większości języków nowożytnych; angielski cleric to nie alumn seminarium duchownego, ale po prostu duchowny). Ta pozornie nieznaczna trudność translatorska jest oznaką czegoś dużo poważniejszego.

Kształcącym się w seminariach potrydenckich klerykom udzielano kolejnych niższych i wyższych święceń. Po II Soborze Watykańskim zniesiono niższe święcenia, przed diakonatem klerykom udziela się „posług” lektoratu i akolitatu. Te kolejne „stopnie” (włącznie z diakonatem) są jednak w modelu trydenckim, ale także obecnym, bardzo przejściowe, trwają zaledwie około roku. Tymczasem w starożytności posługa na niższych stopniach święceń z reguły trwała dłużej. Za ideał uznawano sukcesywne wspinanie się po szczeblach kariery kościelnej.

Liber pontificalis przypisuje autorstwo nakazu przechodzenia przez te wszystkie szczeble papieżowi Gajuszowi (283–296). Ponownie miał to przykazać Sylwester I (314–335), informacja o tym zawiera jednak przedziały czasowe, które wydają się zupełnie nierealne – należałoby bowiem być trzydzieści lat lektorem, a cała droga do biskupstwa trwałaby sześćdziesiąt lat. Liber pontificalis został spisany w VI stuleciu, więc te informacje są mocno niepewne i raczej przenoszą na przeszłość realia właśnie z VI wieku.

Ale już bardzo dobre źródło z III wieku podkreśla istnienie kleryckiego cursus honorum (na wzór „drabinki” urzędów w rzymskiej administracji): Cyprian z Kartaginy wychwala papieża Korneliusza jako tego, który przeszedł „przez wszystkie urzędy kościelne”, co stało w dużym kontraście nie tylko do przeciwnika Korneliusza, antypapieża Nowacjana, ale i do błyskawicznej kariery samego Cypriana, który przeszedł od katechumena do biskupa prawdopodobnie w cztery lata. Tymczasem powolne przechodzenie przez kolejne szczeble hierarchii sprzyjało zaznajomieniu się z wymogami służby w Kościele.

Według żywotu papieża Sergiusza (687–701), również pokonującego kolejne szczeble kariery, najwięcej „doktryny” nauczył się od przełożonego scholi, kiedy był jej kantorem. W tym kontekście należy rozumieć wezwanie soboru w Vaison w południowej Galii (529 r.) skierowane do prezbiterów, by przyjmowali do siebie do domów nieżonatych lektorów i uczyli ich psalmów, Pisma Świętego i prawa kanonicznego, przygotowując sobie w ten sposób następców. Ten kanon jest przytaczany przez niektórych autorów jako pierwsza próba organizacji czegoś na kształt seminariów, wydaje się jednak, że jest to raczej kolejne wywarcie nacisku, by działało coś w rodzaju „przyuczania do zawodu”.

Z czasem ta forma stała się najbardziej popularna, w jakiś sposób to z niej wywodzą się szkoły kościelne, przede wszystkim katedralne, ale także parafialne, które zapewniały podstawową edukację (czytanie, pisanie) i wprowadzały w życie kościelne, m.in. poprzez asystowanie przy czynnościach liturgicznych. Ten model edukacji przeważał potem w średniowieczu, więc tego rodzaju szkoły można uznać niejako za pierwowzór seminariów.

Naturalna jednak była także zupełnie inna droga „przyuczania do zawodu” – uczenie się od rodzonego ojca. Od przełomu IV i V wieku starano się wymagać wstrzemięźliwości płciowej od wyższych duchownych (na pewno zalecano ją także wcześniej), nie wyklucza to jednak, że mogli oni mieć dzieci z wcześniejszego okresu swojego życia.

Możemy prześledzić szereg przypadków takiego „dziedziczenia zawodu”: papież Bonifacy I (418–422) był synem prezbitera Jokundusa, papież Sylweriusz (536–537) był synem papieża Hormizdasa (514–523), Grzegorz Wielki (590–604) praprawnukiem Feliksa III (483–492). Papieża Eugeniusza I (654–657) Liber pontificalis opisuje jako „duchownego od kołyski”. Nie oznacza to oczywiście, że ojciec koniecznie musiał być duchownym, ale ewidentnie często mamy do czynienia z przeznaczeniem kogoś do służby duchownej i równoczesnym rozpoczęciem przygotowania go do tej funkcji od dzieciństwa. Przygotowanie to mogło być dość długie: w starożytności za wiek dopuszczający do prezbiteratu uznawano zwykle 30 lat, w późniejszych epokach uległ on znacznemu obniżeniu. Dziś jest to 25 lat.

Klasztory wobec formacji kapłańskiej

Osobnym zagadnieniem jest kwestia przygotowania do kapłaństwa poprzez pobyt we wspólnocie klasztornej. Trzeba tu zauważyć trzy rzeczy: po pierwsze, życie mnisze w swoich początkach, czyli w III i IV wieku, nie ma absolutnie nic wspólnego z kapłaństwem. W binarnym podziale świeccy–duchowni miejsce mnichów było zdecydowanie po stronie świeckiej.

Po drugie, z uwagi na sławę pobożności i świętości otaczającą mnichów wierni często starali się przyciągnąć ich do służby w swoich Kościołach. Wreszcie po trzecie, niektóre wspólnoty, zwłaszcza tworzone wokół ascetów, którzy zostali biskupami (np. św. Marcina w Tours albo św. Augustyna w Hipponie), wymykają się prostej klasyfikacji. Oczywiście, dla uproszczenia często mówimy o „klasztorze Augustyna”, ale precyzyjniej byłoby mówić o wspólnocie monastyczno-kleryckiej. Augustyn po prostu wymagał, by wszyscy duchowni z jego miasta (różnych stopni) mieszkali razem z nim, wyrzekłszy się własności prywatnej. Mimo że nie wszyscy dorastali do tego wymagania, wspólnota Augustyna stała się swoistym seminarium, „rozsyłającym” biskupów po okolicy. Tak opisuje to biograf Augustyna, Possydiusz: „Wraz z postępującym rozwojem Bożego nauczania zaczęto wyświęcać na duchownych dla Kościoła w Hipponie tych, którzy pod kierownictwem świętego Augustyna i razem ze świętym służyli Bogu w klasztorze. A później, gdy w sposobie życia świętych sług Pańskich, w ich wstrzemięźliwości, i w głębokim ubóstwie, z dnia na dzień coraz bardziej ujawniała się i jaśniała prawda katolickiego nauczania, zaczęto najpierw z wielkim pragnieniem domagać się, a potem otrzymywać dla pokoju i jedności Kościoła biskupów i duchownych z tego klasztoru, który dzięki owemu godnemu pamięci mężowi zaistniał i się umacniał”4.

Niektórzy papieże ostatnich czasów – Pius XII, Paweł VI i Jan Paweł II – praktycznie nie formowali się w seminariach

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Czasami zmuszano mnichów do święceń. Biskup Didym z Tarazony w Hiszpanii w VI wieku zmusił świątobliwego mnicha Emiliana do służby jako prezbitera – tu morał jest jednak taki, że Emilianowi udało się zachować świętość także (!) jako prezbiterowi. Przekazana w drugiej połowie VII wieku przez Waleriusza z Bierzo historia Jana, ekspustelnika, pokazuje, że uważano, iż do kapłaństwa przygotowuje nie tylko pobyt we wspólnocie monastycznej, ale i życie pustelnicze.

Z drugiej strony Augustyn zaznaczał, że nawet z dobrego i wstrzemięźliwego mnicha nie będzie dobrego duchownego, jeśli brakuje mu odpowiedniego wykształcenia i integritas. Dochodzimy w ten sposób do punktu, który pokazuje nam, że problemy w pierwszych wiekach nie były tak bardzo różne od dzisiejszych: jak pogodzić potrzeby duszpasterskie z wymogiem odpowiednich kwalifikacji intelektualnych i moralno-duchowych kandydatów (tym bardziej że te nie zawsze szły w parze)?

Wydaje się, że w okresie przed utworzeniem seminariów starano się kłaść nacisk na formację poprzez „staż duszpasterski” u boku kapłanów starszych wiekiem i wyższych stopniem święceń (czasem dokonywało się to wewnątrz rodziny). Za najważniejsze uważano zdobycie znajomości Pisma Świętego i obrzędów liturgicznych. Dużą rolę przywiązywano też do relacji mistrz–uczeń. Jednak rozmaite przykłady pokazują nam, iż żadna forma takiego przygotowania nie gwarantowała, że wyświęcony będzie zachowywać się w sposób godny.

Czy model trydencki jest nadal aktualny?

Pytanie o formę przygotowania do święceń jest w gruncie rzeczy pytaniem o to, jak ma wyglądać kapłaństwo.

Sobór Trydencki udzielał w tej sprawie jasnych wytycznych, a sformowane dzięki niemu seminaria dobrze przygotowywały do ich spełniania. Odpowiadały na kilka najistotniejszych potrzeb: umożliwiały studiowanie w godnych warunkach także uboższym kandydatom i zapewniały w miarę rzetelne wykształcenie teologiczne. Kilkuletnie odizolowanie w środowisku przypominającym klasztor pomagało pogłębić życie duchowe (inna sprawa, że trochę na wzór duchowości zakonnej – ale stopniowa „monastycyzacja” kleru to temat na osobny artykuł), na pewno też wytwarzało wśród duchownych poczucie wyjątkowości i solidarności swoistej kasty, oddzielonej od reszty wiernych.

Co z tego jest nadal potrzebne? Stosunkowo najmniejszym wyzwaniem wydaje się zapewnienie odpowiedniego przygotowania intelektualnego. Jest to zresztą element najłatwiejszy do zweryfikowania, do którego „skoszarowanie” też nie jest na pewno niezbędne. Bardzo trudno jest natomiast znaleźć równowagę między potrzebą „odejścia na pustynię” w celu odnalezienia i pogłębienia przez kleryków relacji z Bogiem a pozostaniem przez nich w kontakcie ze światem, któremu mają później służyć (a nie pogrążać się w „klerykalizmie”, o którym tak często wspomina papież Franciszek). Co więcej, dawne reguły i środki (czyli seminaryjne mury i regulaminy wyjść na miasto) średnio sprawdzają się w dobie internetu i telefonów komórkowych.

Czy można więc powrócić do wzorów z czasów przedtrydenckich? Reformy przeprowadzone w Paryżu i Wiedniu, gdzie kleryków wysłano do zamieszkania z grupami przy parafiach, można uznać za częściowy powrót do modelu średniowiecznego. Sposób rekrutowania księży wśród członków Opus Dei (gdzie wybiera się ich spośród wykształconych teologicznie i bezżennych członków tej organizacji), jak również potencjalne święcenie dojrzałych żonatych mężczyzn to z kolei już odniesienie do czasów jeszcze wcześniejszych, charakteryzujących się dłuższym okresem służby na niższych stopniach święceń przed dojściem do prezbiteratu.

Trzeba jednak koniecznie przypomnieć, że inaczej niż dzisiaj wyglądał wtedy przekrój duchowieństwa, przypominający piramidę z jednym biskupem i niewielką liczbą prezbiterów na szczycie oraz dużo liczniejszymi niższymi duchownymi na dole. Od czasów średniowiecza niższych duchownych było coraz mniej, struktura duchowieństwa się „spłaszczyła” i składała się przede wszystkim z prezbiterów. Przypieczętował to II Sobór Watykański, w ogóle znosząc niższe święcenia.

Kształcenie duchownych jest pochodną tego, jak się rozumie ich funkcję. Seminaria potrydenckie bardzo dobrze spełniały postawione przed nimi cele, seminaria ostatnich dziesięcioleci też próbują kształcić przyszłych księży w kierunkach wskazanych przez II Sobór Watykański. Udaje im się to lepiej lub gorzej, jednak dopiero gdyby te kierunki uległy dalszym wyraźnym zmianom, należałoby chyba przemyśleć jeszcze raz samą istotę seminariów.

Było to już zresztą wielokrotnie dyskutowane na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Za każdym razem postulowane i wprowadzane zmiany nie dotyczyły jednak samej istoty instytucji seminarium. Jej niezbędność podkreślał wielokrotnie św. Jan Paweł II, a jego adhortacja Pastores dabo vobis z 1992 r. nadal jest głównym punktem odniesienia dla programów seminaryjnych.

Niemniej jednak niektórzy papieże ostatnich czasów – Pius XII, Paweł VI i sam Jan Paweł II – praktycznie nie formowali się w seminariach. Młodemu Pacellemu pozwolono studiować teologię i mieszkać w domu rodzinnym w Rzymie, z uwagi na jego słabe zdrowie; z tych samych powodów u rodziców w Brescii pozostał Montini. Natomiast losy Wojtyły są dobrze znane: w trakcie II wojny światowej studiował teologię eksternistycznie, przez większość czasu pracując fizycznie, a wraz z innymi klerykami zamieszkał w pałacu arcybiskupim dopiero w sierpniu 1944 r., skąd w styczniu 1945 r. przenieśli się do seminarium, gdzie przyszły papież spędził niecałe dwa lata.

Wesprzyj Więź

Ten „mieszany model” formacji wymusiły na młodym Wojtyle okoliczności. Ale może właśnie w takim uwzględnieniu różnych elementów znanych z historii – od bardzo samodzielnych wysiłków kandydata, przez trwanie przy boku biskupa, po klasyczny okres seminaryjny – należałoby widzieć przyszłość przygotowania do kapłaństwa? 

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2020

1 W artykule wykorzystuję w większości materiał opublikowany już przeze mnie w tekście Formy przygotowania do kapłaństwa na przestrzeni wieków, „Studia Ełckie” 19 (2017), s. 535–542. Tekst ten jest również dostępny online.
2 Tekst polski w: Dokumenty Soborów Powszechnych, t. IV, red. A. Baron, H. Pietras, Kraków 2004, s. 705–713.
3 Dokumenty Soborów Powszechnych, t. II, red. A. Baron, H. Pietras, Kraków 2003, s. 193–195, 247.
4 Possydiusz z Kalamy, Żywot św. Augustyna, XI, 2–3, tł. P. Nehring, Kraków 2002.

Podziel się

1
2
Wiadomość