Jesień 2024, nr 3

Zamów

Świat nawiedzony

Zygmunt Bauman. Massimo Demelas/ Wikimedia Commons

Na krążące po poddaszach ludzkich domostw i suterenach ludzkiej świadomości widmo Holokaustu nie znaleziono jak dotąd skutecznego egzorcyzmu.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007. To uzupełniona wersja wystąpienia wygłoszonego 3 lipca 2007 r. podczas międzynarodowej konferencji „Pamięć – Świadomość – Odpowiedzialność” zorganizowanej przez Międzynarodowe Centrum Edukacji o Auschwitz i Holokauście, działające przy Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau, z okazji sześćdziesięciolecia Muzeum

Sześćdziesiąt lat minęło od wygaszenia krematoriów Auschwitz. Ale historia Holokaustu, którego stały się one symbolem, nie dobiegła końca, i trudno dopatrzeć zbliżania się jej kresu. Nie wiadomo, jak długo trwać będzie życie pozagrobowe Holokaustu. Nie wiadomo, jak wiele ofiar padnie jeszcze z rąk dawno zmarłych sprawców zbrodni.

Już grubo po tym, jak przerobiono pierwsze ciężarówki na ruchome komory gazowe i rozpalono pierwsze obozowe krematoria, świat wciąż nie wierzył, że „holokaust” – zagłada milionów ludzi winnych zaliczenia ich do kategorii, której odmówiono prawa do życia – był możliwy. Dziś, nieco ponad pół wieku później, nie sposób wyobrazić sobie świata, w którym taka zagłada byłaby nie do pomyślenia.

Widmo holokaustu krąży dziś po świecie, a świat nękany przez widmo jest nawiedzonym światem – światem nawiedzonych strachem. Jak zauważył rumuńsko-francuski filozof Emil Mihail Cioran, „być w strachu to myśleć o sobie bez ustanku; nie móc sobie wyobrazić obiektywnego biegu rzeczy. Przeświadczenie, że zdarzające się okropieństwa wymierzone są w ciebie, zakłada świat, jaki nie zawiera obojętnych niebezpieczeństw. Człowiek przerażony wierzy, że to on jest celem złowrogich wydarzeń […], że wszystko spiskuje przeciw niemu” (podkreślenia – ZB)[1].

Cytowana przez Feliksa Tycha wilnianka Maria Zagałowa odnotowała w swym dzienniku lat wojny, że „najbardziej demoralizującym” wpływem „barbarzyństwa hitlerowskiego” było „zdemoralizowanie wyobraźni ludzkiej”[2]. Demoralizacji dokonanej z górą pół wieku temu do dziś odwrócić się nie udało. Dziś trudno stłumić podejrzenie, że gdzieś ktoś w tajemnicy planuje, lub wkrótce potajemnie a znienacka zaplanuje, kolejny holokaust… Zarówno ofiary, jak i niemi świadkowie zbrodni przymuszeni, jak pisał Jan Błoński, do „uczestniczenia w krwawym widowisku”[3], wiedzą teraz aż nadto dobrze, że na pozbywanie się ludzkich kłopotów, i tych rzeczywistych, i tych rzekomych, istnieją sposoby. (Nieludzkie to sposoby? Być może, ale wszak skuteczne…) I że nieludzkość jest w ludzkiej mocy. Więc ktoś – gdzieś, kiedyś – może po te sposoby sięgnąć. A więc i samemu trzeba będzie się do nich uciec, jeśli kłopoty staną się nie do zniesienia, a lęk nie do wytrzymania… Ceną pozostania przy życiu jest zabicie tych, którzy mogą i chcą, a więc mają cię zabić…

Wbrew wczesnym (a naiwnym, jak się okazało) nadziejom, że szok Auschwitz i Buchenwaldu raz na zawsze położy kres masakrom plemiennym i skłoni ludzi do przykrócenia morderczych instynktów, świat nawiedzonych nie stał się ani bezpieczniejszy, ani szlachetniejszy, ani bardziej moralny, niż był przed zbudowaniem komór gazowych i rozpaleniem krematoriów.

Żyć, aby przeżyć?

Cierpienie zawsze boli, ale rzadko uszlachetnia. Rzecz oczywista, że zadawanie cierpienia niszczy moralnie oprawców. Ale i ofiary nie uchodzą cało, nieposzlakowane, z pogromu impulsów i hamulców moralnych… Czekają na swą szansę odpłacenia katom w ich własnej monecie. Amerykańscy psychiatrzy, leczący tuż po wojnie ludzi, którzy przeżyli koszmar Holokaustu, określili dolegliwość nękającą ich pacjentów mianem kompleksu winy: „Dlaczego ja żyję, gdy tylu innych na moich oczach ginęło?!”. Rychło zmienili jednak opinię. „Kompleks winy” zniknął z psychiatrycznego słownika, zastąpiony „syndromem przeżytnika” (survivor’s syndrome): „Na mnie czyhają, chcą mnie dobić, i niechybnie zrobią to, jeśli ich nie uprzedzę, jeśli to nie ja pierwszy zadam cios…”.

„Syndrom przeżytnika” jest dziedziczny; kolejne pokolenia przekazują sobie zatrute owoce odchodzącej w przeszłość martyrologii. Potomkowie ofiar przechowują już tylko zaskorupiały dowód swej krzywdy – wspólnotową klechdę kategorialnego a dziedzicznego cierpiętnictwa, sami nie zaznawszy doświadczeń, na jakie przekazy z przeszłości się powołują. Ta okoliczność czyni „przeżytnicze” nauki snute z doświadczeń martyrologii niewrażliwymi na praktyczne testy. Uwolniona od rzeczowych sprawdzianów wizja spiskującego świata dołącza do grona „przeżytników” i rej w nim wodzi. Za jej pomocą, przeżytnicy osobowi mogą – by się posłużyć sformułowaniami Alaina Finkielkrauta[4] – uczestniczyć w chwale swych męczeńskich przodków i domagać się z tego tytułu kompensaty i glejtu na bezwzględność własnych poczynań – nie płacąc ceny, jaką przodkom wypadło za pamięć potomków zapłacić.

Syndrom przeżytnictwa podpowiada, że sensem życia jest przeżycie – a kto zada pierwszy cios, przeżywa tego lub tych, którzy nie zdążyli. Jeśli cios był zadany w porę, a był nadto celny i nokautujący, można się zemsty ani kary nie obawiać. Świat po Holokauście promuje wojny „zapobiegawcze”. Jak wskazują doświadczenia irackie, gotów jest w imię zapobieżenia spodziewanemu ludobójstwu popuścić pasa ludobójczym namiętnościom. A jak wskazują doświadczenia Abu Ghraib czy Guantanamo, nie ma też ów świat skrupułów wobec tych, którzy cios mogliby zadać, gdyby się wobec nich skrupuły żywiło. Lekcje Holokaustu pomagają jednemu i drugiemu.

Wbrew nadziejom, że szok Auschwitz skłoni ludzi do przykrócenia morderczych instynktów, świat nie stał się ani bezpieczniejszy, ani szlachetniejszy, ani bardziej moralny

Po wysłuchaniu referatu o różnych sposobach interpretowania lekcji Holokaustu w sztuce filmowej, wygłoszonego przez moją żonę Janinę Bauman w Brukseli, belgijski filmowiec zagadnął Janinę, dlaczego arcydzieła Wajdy – filmu „Korczak” –nie pokazywano w kinach amerykańskich i dlaczego krytyka amerykańska zbyła je milczeniem. To proste – odpowiedziała Janina – a ja się pod jej słowami podpisuję. Przesłanie Wajdy (i Korczaka…) jest w jaskrawej opozycji do panującej wersji holokaustowej nauki. Korczak nie uratował ani jednego życia – nawet własnego! Korczak uratował tylko przed zbrukaniem i sponiewieraniem ludzką godność dwóch setek dzieci… Więc za co go szanować, a jego pamięć czcić?!

Elias Canetti pierwszy bodaj ostrzegł przed zatrutym dziedzictwem Holokaustu[5]. „Najbardziej elementarna i oczywista postać sukcesu to pozostanie przy życiu”. Takie kryterium sukcesu zapoczątkowało kult „przeżytnika” i wyniosło na piedestał „postawę przeżytniczą”. Przyjmujący tę postawę – bije na alarm Cannetti – „chcą przeżyć swych współczesnych”, a gdy przyjdzie co do czego, gotowi są „zabić, żeby przeżyć innych”. Chcą „przeżyć, aby inni ich nie przeżyli”.

„Lista Schindlera”Stevena Spielberga stawia problem jasno: w latach pieców i pogardy szło o to, aby przeżyć innych, a więc musiało iść też i o to, by przeżyli raczej ci niż tamci. Spielberg, ku poklaskowi krytyki, zaprzęga na służbę „sztuki przeżycia” to samo złowieszcze narzędzie nowoczesnego ludobójstwa, które Raoul Hilberg uznał za pierwszy krok do zagłady Żydów europejskich (ich los był przesądzony, pisał, w chwili gdy pierwsi niemieccy urzędnicy miejscy sporządzili pierwsze listy żydowskich mieszkańców miasta). Schindler, bohater filmu, okrzyczany z powołaniem się na Talmud „zbawcą ludzkości”,odrzuca ofertę wymiany jego Żydówek – tych z jego listy – na inne Żydówki. A widownia wybucha aplauzem, gdy z pociągu ruszającego do Bełżca Schindler wyciąga swojego – też z listy – człowieka, pewnie w odróżnieniu od reszty pasażerów wpakowanego do bydlęcego wagonu przez omyłkę i niedopatrzenie.

Wpisani na listę

Kobiety, mężczyzn i dzieci mordowano tylko dlatego, że zostali „wpisani na listę” – zaliczeni do kategorii osób przeznaczonych do zamordowania. Ich winą było to, że zostali oskarżeni. Hutu mordowali Tutsich, trudnych do odróżnienia z wyglądu i języka, wedle zapisu w paszportowej rubryce „narodowość”. Podobny los spotkał mieszkańców sunnickiej dzielnicy Bagdadu podczas zajść opisanych w „New York Timesie” z 19 lipca 2006 roku: „Uzbrojony motłoch szalał w zdominowanej przez sunnickich Arabów dzielnicy Bagdadu. Ludzi wywlekano z domów i z samochodów, a następnie ich mordowano”[6]… Każdego, kto wpadł w ręce sfanatyzowanych oprawców – każdego bez wyjątku!

Masakrę kieleckich Żydów można zaliczyć do klasycznych przypadków morderstwa, którego ofiarą padli ludzie tylko z powodu zaliczenia ich do określonej kategorii religijno-etnicznej. Polacy, którzy zebrali się wokół domu zamieszkałego przez ocalałych z Zagłady Żydów i którzy rozbiegli się po okolicy w poszukiwaniu innych istot ludzkich, które chcieli zabić, interesowali się tylko tym, czy schwytani są Żydami. W razie wątpliwości sprawdzali dokumenty. Pewien kierowca ciężarówki, zaczepiony przez grupę zupełnie obcych ludzi, którzy powiedzieli mu, że „mają tutaj tych Żydów, których chcą zabić” i poprosili go o podwiezienie do pobliskiego lasu, gdzie wygodniej będzie ich zamordować, nie zadał sobie nawet pytania, dlaczego właściwie „ci Żydzi” mieli być zabici. Nie zadzwoniłby też pewnie do szpitala psychiatrycznego po karetkę, gdyby miał pod ręką telefon…

Schludny podział istot ludzkich na kwiaty i chwasty to spuścizna Holokaustu

Tym, co pozwala nam zaliczyć te i inne podobne przypadki do morderstw „kategorialnych”, jest fakt, iż ofiary wybierają ci sami ludzie, którzy wykonują na nich wyroki. Zabójstwa tej kategorii są od początku do końca sprawą jednostronnej decyzji. Pod adresem ofiar wykrzykiwane są oskarżenia (im dziksze, tym lepsze, gdyż skuteczniej podgrzewają emocje motłochu), jednak nikt nie troszczy się o to, by ofiarom udowodnić popełnienie zarzucanych im zbrodni. Wyrok już wydano, kara musi być wymierzona. Nic, co ofiary uczyniły lub czego nie uczyniły, nie może im przynieść wybawienia. Nikt dla nikogo nie czyni wyjątku, nikt nie uniknie losu przypisanego społeczności, do której należą. Przypomnijmy ostrzeżenie Raoula Hilberga: los Żydów został przypieczętowany w tej samej chwili, w której nazistowscy urzędnicy, sporządzając listy Żydów, oddzielili ich od rejestrów „normalnych” Niemców, wstemplowując do żydowskich paszportów literę „J”.

Raz sporządzona, lista trwa – w pamięci, postawach i czynach. Jest jedną z tych tradycji, przed których unieważnieniem nasz świat, skądinąd wszelkim tradycjonalizmom nieprzychylny, dzielnie i skutecznie się broni. Trudniej znieść „kategorię skazańców” niż ją założyć.

Normalni? Zwyczajni?

Albert Camus pisał, że ludobójstwo nie jest w dziejach ludzkich nowością; jest natomiast nowością ludobójstwo dokonywane w imię ludzkiego szczęścia, sprawiedliwości dziejowej czy innych równie szlachetnych celów. Mając przed oczyma uroczą wizję usianych wonnymi kwiatami klombów, jaki to godny swego miana ogrodnik wzdrygać się będzie przed plenieniem przebrzydłych chwastów?!

Ta nowość, schludny podział istot ludzkich na kwiaty i chwasty, to też spuścizna Holokaustu – choć łagry mogłyby nie bez racji konkurować z lagrami o prawo do ojcostwa. Ludobójstwo dokonane w imię czystości rasowej – podobnie jak ludobójstwo podejmowane w imię czystości klasowej – poucza o łatwości, z jaką „przyzwoici ludzie”, wzorowi ojcowie rodzin, wierni małżonkowie, uczynni sąsiedzi dają się przekonać, że wzniosły cel oczyszczenia świata czyni gorliwe uczestniczenie w czystce cnotą i obowiązkiem „przyzwoitych ludzi”. Najbardziej bodaj wstrząsającą wiadomością zawartą w raporcie Hanny Arendt z procesu Adolfa Eichmanna były orzeczenia wybitnych psychiatrów powołanych do zbadania poczytalności oskarżonego. Zgodnie stwierdzali oni, że Eichmann był nie tylko „normalny” wedle wszelkich potocznych standardów „normalności”, ale że mógłby uchodzić za wzór cnotliwego mieszczanina – i rzeczywiście za takiego wśród sąsiadów uchodził.

W latach pieców i pogardy szło o to, aby przeżyć innych, a więc musiało iść też i o to, by przeżyli raczej ci niż tamci

Dreszcz wstrząsa na myśl o tym, czym ów schludny i miły sąsiad, którego znam tylko z codziennych przyjaznych ukłonów i uśmiechów, mógłby się zajmować „w godzinach urzędowania”… Osadem Holokaustu jest podejrzliwość wobec sąsiada. Ale i podejrzliwość wobec siebie („gdyby co do czego przyszło, ja też mógłbym do tego ręki przyłożyć…”), która bardziej jeszcze podsyca podejrzliwość wobec sąsiada. By się pozbyć strachu i obrzydzenia wobec własnej niegodziwości, do czasu tylko drzemiącej i w każdej chwili skłonnej się przebudzić, wypada uczynić niegodziwość przyrodzoną a wyłączną właściwością sąsiada. Sumieniem Christophera Browninga wstrząsnęło odkrycie, że jeśli „zwykli ludzie” powołani do 101 Batalionu Pomocniczego mogli się zdobyć na takie bezeceństwa, my wszyscy, zwykli ludzie, moglibyśmy ulec podobnemu zezwierzęceniu. Ale by własne i swych czytelników sumienie przed wstrząsem uchronić, Daniel Goldhagen poprawił sentencję Browninga: jeśli „zwykli Niemcy” ze 101 Batalionu do takich zbrodni byli zdolni, wszyscy Niemcy do podobnych zbrodni byli gotowi. I nie dlatego, że bestia w człowieku drzemie i że gdy się odpowiedni bat i uprząż znajdzie, da się ją do dowolnych robót, choćby i najbardziej niecnych, zaprząc – ale dlatego, że Niemcy, nienawiścią do Żydów opętani, palili się do najbardziej niecnych wobec Żydów poczynań.

Co tu dużo mówić – świat nawiedzony przez widmo Holokaustu nie stał się gościnniejszy dla człowieczeństwa. A i nie zanosi się na to, by miał się takim stać, przynajmniej w najbliższej przyszłości. Zadziwia pomysłowość w konstruowaniu przemyślnych sposobów zapobiegania temu, by się gościnniejszym stał dla wszystkich, a nie tylko tych „z listy”…

Z przyczyn ekonomicznych?

W świecie nawiedzonym widmem Holokaustu trudno zaakceptować jego lekcje, trudniej jeszcze je sobie przyswoić, a łatwo o opór wobec zawartego w nich przesłania. Trudno to uczynić, rzecz jasna, oprawcom i ich potomkom. Trudno też, jak widzieliśmy, ofiarom i ich dziedzicom. Ale trudno też niemym świadkom zbrodni. Oni wszak, jak i tamci, padli ofiarą „demoralizacji wyobraźni ludzkiej”. A nadto i w ich domach słychać od czasu do czasu gruchot kości ukrytych w szafie szkieletów… Oni też – choć niczym zdrożnym, niczym takim, co karze sądowej podlega, się nie splamili – nie są bez grzechu. A w każdym razie przy tym się upiera ich sumienie, głuche na najbardziej nawet wyrafinowane argumenty rozumu… Są winni, szepce sumienie po nocach. Ale czego?!

W ślad za Hanną Arendt Jan Tomasz Gross zauważa, że za każdym wydarzeniem, również tym, które na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie pozbawione sensu (gdy na przykład wielu ludzi z własnej inicjatywy, ale przy jawnym lub ukrytym wsparciu inteligentnych i wykształconych autorytetów, zaczyna powtarzać kompletne niedorzeczności), kryć się musi pewna doza praktycznego sensu. W irracjonalnych, masowych wybuchach szaleństwa tkwić musi – według Grossa – jakiś okruch racjonalności; tego przynajmniej domaga się rozum, chcąc pozostać w zgodzie ze swoimi własnymi normami i standardami. Rozumowi – jeśli ma być tym, czym jest, czyli próbą zrozumienia tego, co niezrozumiałe – nie  wolno spocząć nigdy, nawet jeśli jego kolejne wysiłki rozbijają się o mur przesądów, odpornych na argumenty i niepodatnych na perswazję.

Gross cytuje m.in. Bożenę Szaynok, która w swoim pionierskim studium dotyczącym powojennych ekscesów antysemickich w Polsce przypomina, iż „żydowska własność zmieniła podczas wojny właściciela”[7]. Przejęcie własności żydowskiej, powiada Gross, stanowiło dla nowych polskich właścicieli prawdziwy awans społeczny, a powrót dawnych właścicieli był dla nich osobistą katastrofą, której wypadało przeciwstawić się wszelkimi dostępnymi środkami. Poza pospolitą ludzką skłonnością do doszukiwania się związków przyczynowych w przypadkowych zbiegach okoliczności – by tym sposobem dopatrzeć się sensu w obrotach sprawy uwłaczających swą zagadkowością rozumowi i zastąpić dwa wielkie utrapienia jednym i takim, z którym łatwiej można sobie poradzić – wielu Polaków miało osobiste powody, by się „powrotem umarłych” przerazić.

Gross przytacza obserwację Wincentego Bednarczuka z września 1945 r.: „Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że ze wszystkich grup społecznych nowa polska burżuazja – która zajęła miejsce pomordowanych Żydów, często dosłownie, i czuła jeszcze krew na swych rękach, nienawidziła Żydów bardziej niż kiedykolwiek”[8]. Podobne głosy nie były rzadkością w powojennych latach. Przestrogi, co warto odnotować, pochodziły często od szeroko wówczas czytanych pisarzy, takich jak Jerzy Putrament czy Kazimierz Wyka.

O ile wynaturzenia etyczne pomogły zakładać fundamenty powojennego polskiego antysemityzmu, to właśnie upór ludzkich sumień uchroniły upiorny gmach na nich wzniesiony przed zawaleniem

Głównym przesłaniem swego studium (noszącego nota bene podtytuł „Esej o interpretacji historycznej”) czyni Gross hipotezę, że to właśnie „masowy udział w inspirowanych przez nazistów grabieżach i morderstwach Żydów był przyczyną polskiego powojennego antysemityzmu, a nie rzekomy, decydujący udział Żydów w narzuceniu Polsce komunizmu” (s. 14). Swoje stanowisko powtórzył z jeszcze większą mocą w podsumowaniu: „Nie widzę innego wiarygodnego wyjaśnienia powrotu fali antysemityzmu w powojennej Polsce, jak to, iż był on osadzony w społecznym oportunizmie czasu wojny. […] Żydów atakowano nie dlatego, że Polacy wierzyli w historie o wysysaniu krwi lub o żydokomunie. Atakowano ich, żeby się ich pozbyć – na dobre i na zawsze – w obronie własnych interesów, często opartych na ciemnych układach lub zbrodniach z czasów wojny” (s. 247).

Gross konkluduje: „Mówiąc po prostu, żeby zrozumieć to, co wydarzyło się w powojennej Polsce, wystarczy wziąć pod uwagę trzy zjawiska: upowszechnienie się antysemickiej ideologii głoszonej przez Kościół katolicki i większość przedwojennych partii politycznych, demoralizację czasu wojny i wreszcie pojawienie się w Polsce szerokiej warstwy beneficjentów, którzy z przyczyn ekonomicznych niechętni byli i aktywnie sprzeciwiali się powrotowi Żydów do swoich miast i wiosek po wojnie” (s. 46).

W rzeczy samej – byli powrotowi niechętni i aktywnie się sprzeciwiali. Wracając do Warszawy ze swojej kryjówki w małopolskiej wiosce, Janina Bauman pojechała na Pragę jedną z owych ciężarówek, które przejęły funkcje nieistniejącego transportu publicznego w niedawno wyzwolonej i zrujnowanej Warszawie. Wspomina: „Jadąc w okropnym tłoku z tymi obcymi ludźmi, nagle zdałam sobie sprawę, że jest to moja pierwsza okazja, aby spojrzeć ludziom w Warszawie prosto w oczy. Podniosłam głowę i uśmiechnęłam się do mojego najbliższego sąsiada, jakbym chciała powiedzieć: «Popatrz, wróciłam, żyję!». I wtedy usłyszałam, jak jeden mężczyzna powiedział do drugiego: «Niewiarygodne! Wciąż jacyś zostali. Niemieccy partacze nie zagazowali ich wszystkich»”[9]. Ciężarówka była przepełniona, ale krytyk „partackiej roboty” nawet nie ściszył głosu – pewny, że żaden ze współpasażerów nie zwróci mu uwagi.

Byli niechętni… Ale czy na pewno „z przyczyn ekonomicznych”, jak chce nas przekonać Gross? A przede wszystkim – czy tylko z ich powodu? Strach przed utratą skradzionej własności mógł istotnie pchnąć wielu ludzi do uczestnictwa w mordzie i przepędzeniu tysięcy upiornych reliktów ograbionego narodu. Mógł także skłonić wielu innych do odwracania oczu lub nawet przypatrywania się pogromom z ledwie ukrywaną aprobatą. Interpretacja Grossa brzmi całkiem „rozumnie”. Zgodna jest w każdym razie zarówno z rozpowszechnionym (choć niekoniecznie z tego tytułu słusznym) poglądem na naturę ludzką, jak i z koncepcją „racjonalnego wyboru”, która (jak modne dziś wśród socjologów i politologów poglądy insynuują) adekwatnie tłumaczy postępowanie i wybory, jakich rutynowo dokonują nasi bliźni w codziennym życiu.

Znaleźć nóż dostatecznie ostry

Jedną z najbardziej wnikliwych i najcelniejszych interpretacji reakcji obronnych na gryzące wspomnienie przewiny, antycypujących teorię „dysonansu poznawczego” Leona Festingera, przedstawił Stanisław Ossowski, najwybitniejszy w powojennej Polsce socjolog i jeden z jej najbardziej wpływowych intelektualistów. Przypomnijmy to rozumowanie: „Gdy czyjaś tragedia staje się dobrodziejstwem dla kogoś innego, pojawia się potrzeba przekonania siebie i innych, że tragedia była moralnie usprawiedliwiona. Taka była właśnie sytuacja właścicieli niegdyś żydowskich sklepów, albo tych, którzy wcześniej zmagali się z żydowską konkurencją”[10]. Ossowski nie neguje ekonomicznego podłoża moralnych skrupułów. Ale też – w odróżnieniu od Grossa – nie przeocza moralnej w ostatecznym rachunku natury dylematu.

Dla niemych świadków zagłady Żydów polskich widmo Holokaustu ma jedno jeszcze oblicze, być może najbardziej ze wszystkich przerażające, a z pewnością najbardziej na egzorcyzmy odporne. Paradoks to wprawdzie, lecz wiernie odzwierciedlający pokrętną logikę zdarzeń: o ile wynaturzenia etyczne pomogły zakładać fundamenty powojennego polskiego antysemityzmu, to właśnie niepokorność instynktów moralnych i upór ludzkich sumień uchroniły upiorny gmach na nich wzniesiony przed zawaleniem…

Zważmy, że mordu na polskich Żydach dokonali okupanci na oczach Polaków, stawiając ich tym samym przed dylematami moralnymi, nieznanymi większości narodów w podbitych przez nazistów krajach – dylematami bez rozwiązania i bez dobrego wyjścia; dylematami, które, w jaskrawej sprzeczności z pouczeniami Kantowego testamentu, przeciwstawiły nakazy rozumu nakazom etyki. Zastanówmy się, niech się każdy z nas zastanowi: co byśmy uczynili, gdyby do naszych drzwi zapukał obcy nam, obdarty i wynędzniały człowiek, prosząc o schronienie, za którego udzielenie groziłaby nam i naszym najbliższym kara śmierci na miejscu lub powolne dogorywanie w obozie? Mnie, któremu tej próby los zaoszczędził, wolno tylko uczciwie przyznać, że nie wiem… I sądzę, że to samo orzec wypada o każdym, kogo owa ponadludzko okrutna próba ominęła.

Niemieccy okupanci zagrozili w Polsce karą śmierci każdemu, kto ratował lub ukrywał Żydów. Śmierć groziła także tym, którzy wiedzieli, gdzie ukrywają się Żydzi, lecz nie donieśli o tym fakcie okupacyjnym władzom. Ci, którzy mimo wszystko zdecydowali się nieść pomoc prześladowanym – podobnie jak ci, którym spieszyli z pomocą – musieli się obawiać swoich polskich sąsiadów bardziej jeszcze niż niemieckich patroli i gestapowskich szpicli. Joanna Beata Michlic, autorka fundamentalnej pracy o zmieniającym się wizerunku Żyda w polskiej świadomości[11], przytacza opis typowego doświadczenia Żyda ukrywającego się wśród Polaków: „Żyłem w ciągłym lęku, że zabiją mnie Niemcy, ale jeszcze bardziej bałem się Polaków, którzy mogli mnie łatwo rozpoznać jako Żyda. Powiedzenie komuś obcemu lub nawet znajomemu, że jest się Żydem, równałoby się samobójstwu”[12]. Wydostawszy się z wagonu bydlęcego zmierzającego do Treblinki, Emanuel, bohater opowiadania Adolfa Rudnickiego, „Regina, Regina Borkowska”, myślał: „Czas żywiołów. Biada człowiekowi, gdy one uzyskują moc”. Ukrywając się w piwnicach zrozumiał, czym jest dom. Przypatrując się policji pojął, czym jest judasz. Obcy był ten las, obce łąki, a najwięcej bał się ludzi. „Oto z pierwszej chaty wyjdzie człowiek, który będzie moim zabójcą”.

Im bardziej pragniemy zagłuszyć wyrzuty sumienia, tym głośniej ubliżamy pamięci ofiar; im głośniej to czynimy, tym mniejszą mamy szansę na pełne wyleczenie

Postanowienie, by przyjść Żydom z pomocą, zrównywało ratujących z ratowanymi; wystawiało ratujących i ich rodziny na ogromne niebezpieczeństwo, wymagało heroicznej odwagi i – świętym tylko danej, a zwykłym ludziom rzadko dostępnej – gotowości do poświęceń. Ci, którym oszczędzono tego okrutnego testu moralnego męstwa, nie mogą go sobie nawet wyobrazić i nigdy nie będą pewni, czy zdaliby go pomyślnie, gdyby ich poddano takiej próbie. Pójście za odruchem moralnym mogło kosztować zbyt wiele: rzecz w tym jednak, że równie kosztowna była odmowa ratowania życia, nawet jeśli walutą były w tym przypadku „tylko” wyrzuty sumienia.

Cytowany przez Jana Błońskiego Jerzy Jastrzębowski przypomniał historię zasłyszaną od jednego ze swoich starszych krewnych. Jego rodzina postanowiła pomóc staremu przyjacielowi, Żydowi, który wyglądał jak Polak i mówił nienaganną polszczyzną, odmówiła wszakże ukrywania jego trzech sióstr, które wyglądały na Żydówki i mówiły z żydowskim akcentem. Człowiek ten nie chciał jednak ratować się sam. „Gdyby moja rodzina podjęła inną decyzję, byłoby dziewięć szans na dziesięć, że wszyscy zostaniemy rozstrzelani. Szansa na ocalenie dla naszego przyjaciela i jego sióstr była w tych warunkach jeszcze mniejsza. A jednak osoba, która opowiadała mi o tym rodzinnym dramacie, powtarzając: – Co mieliśmy robić? Nie można było nic zrobić! – nie patrzyła mi w oczy. Podejrzewała, że wyczuwam kłamstwo, chociaż podane fakty były prawdziwe”[13].

Poniżenie ofiar i usunięcie ich z pola zobowiązań moralnych jest zwykłą reakcją większości ludzi w stanie ostrego dysonansu poznawczego. Impuls moralny ulega wówczas stłumieniu; milknie, co jednak nie znaczy, że znika. Zepchnięty w mroczne zakątki umysłu, gnije tam i ropieje, dodając jad do urazy. Im bardziej pragniemy zagłuszyć wyrzuty sumienia, tym głośniej ubliżamy pamięci ofiar; jednak im głośniej to czynimy, tym mniejszą mamy szansę na pełne wyleczenie.

Osoby cytowane przez Michlic dają świadectwo tej perwersyjnej i toksycznej logice: „Moje sumienie obarczone jest wielkim poczuciem winy. Chodzi mi o graniczącą z okrucieństwem obojętność na los Żydów. Przyznaję – nic mnie nie obchodzili ludzie umierający w getcie. To byli «oni» – nie «my». Widziałem dym unoszący się nad płonącym gettem i wiedziałem, co działo się za jego murami, ale to byli «oni»”.

Rozum często wzywa moralność na pojedynek i nie raz udaje mu się odnieść w pojedynku pyrrusowe zwycięstwo. Ale gdy się mocuje z dylematami jaźni moralnej, na nic najbardziej przemyślne jego wybiegi. Odrzucenie „innego” karmi się tu swoją własną dynamiką. By trwać i nabierać determinacji i siły, nie potrzebuje dopływu energii z zewnątrz. Ale też i czerpie ją ze wszystkiego, co napotka na swojej drodze. Zgodnie z logiką „łańcucha schizmogenetycznego” –opisaną przez jednego z najbardziej wnikliwych antropologów ubiegłego stulecia, Gregory’ego Batesona – nasila się z każdym działaniem i z każdym aktem przeciwdziałania. Z każdym złem wymierzonym w drugiego coraz bardziej zatruwa i poniża, jednako odrzuconych, jak i odrzucających. W procesie tym, jedną po drugiej, niszczy wszelkie inne alternatywy. Łańcuch ten nie ma swojego naturalnego końca, może być tylko przecięty. Ale gdzie znaleźć nóż dostatecznie ostry? Ostrze rozumu i rozumnej argumentacji jest zbyt tępe, by podołać temu zadaniu…

Wesprzyj Więź

Na krążące po poddaszach ludzkich domostw i suterenach ludzkiej świadomości widmo Holokaustu nie znaleziono jak dotąd skutecznego egzorcyzmu. A mrocznych strychów i ciemnych zakamarków, po jakich może się błąkać, chroniąc przed egzorcystami, przybywa raczej, niż ubywa.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 8-9/2007.


[1] Emil M. Cioran, „A Short History of Decay”, New York 1975, s. 71.
[2] Tu cyt. za: Maria Janion, „Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi”, Warszawa 2000, s.158.
[3] Jan Błoński, „Biedni Polacy patrzą na getto”, Kraków 1994.
[4] Por. Alain Finkielkraut, „Imaginary Jew”, Lincoln, Nebraska 1994.
[5] Elias Canetti, „Crowds and Power”, Harmondsworth 1952, s. 290-293, 544 (wyd. polskie: „Masa i władza”, tłum. Eliza Borg i Maria Przybyłowska, Warszawa 1996).
[6] Reportaż Kirka Semple’a, „New York Times”, 19 lipca 2006.
[7] Zob. Bożena Szaynok, „The Role of Anti-semitism in Postwar Polish-Jewish Relations”, w: „Antisemitism and Its Opponents in Modern Poland”, ed. by Robert Blobaum, Ithaca, New York 2005, s. 265-283.
[8] Jan Tomasz Gross, „Fear: Anti-Semitism in Poland after Auschwitz: An Essay in Historical Interpretation”, Princeton, New Jersey 2006, s. 40.
[9] Janina Bauman, „Beyond These Walls: Escaping the Warsaw Ghetto – a Young Girl’s Story”, London 2006, s. 250.
[10] Zob. „Kuźnica”, 30 września 1946.
[11] Joanna Beata Michlic, „Poland’s Threatening Other: The Image of the Jew from 1880 to the Present”, Ithaca, New York 2006. Zob. szczególnie rozdz. 5 – o postrzeganiu Żydów podczas okupacji niemieckiej.
[12] Zob. Zygmunt Bauman, „Nowoczesność i zagłada” , tłum. Franciszek Jaszuński, Warszawa 1992, s. 277.

Podziel się

1
Wiadomość