„Dwóch papieży” to podana w przystępnej formie, ale jednak pogłębiona, opowieść o trudnej sztuce szukania głosu Boga i radzeniu sobie z Jego milczeniem.
Jeszcze przed świętami obejrzałem po raz drugi – tym razem w rodzinnym gronie – „Dwóch papieży” Fernando Meirellesa. Dostrzegam wady tego filmu, takie jak choćby: telewizyjny format całości, kulejące tempo narracji w scenach retrospekcji czy niezbyt wnikliwy wewnątrzkościelny research (np. emerytowany kardynał mógłby wziąć udział w konklawe, wystarczy, by nie przekroczył 80 lat). Jednocześnie produkcja Netfliksa to dzieło w niebanalny sposób i z czułością pokazujące – trochę jak „Habemus papam” Nanniego Morettiego – pełne rys, błędów i słabości oblicza przywódców Kościoła, ich ludzkie twarze. A to nie jest przecież łatwe.
Ale po kolei. Sprawa podstawowa, która może stanowić niemałą przeszkodę dla większości widzów: choć twórcy zapewniają, że ich historia została „zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami”, „Dwóch papieży” nie jest dokumentem, ale fabułą utkaną z intuicji, domysłów, strzępów prawdziwych wypowiedzi pierwowzorów, fikcji. Jeśli tylko uda nam się odrzucić banalnie brzmiące pytanie: „czy to jest prawdziwe?” (pytanie, które słusznie krytykowała Olga Tokarczuk w swojej wielkiej mowie noblowskiej), okaże się, że film twórcy „Miasta Boga” może przybliżyć nas do prawdy ważniejszej niż proste, zerojedynkowe fakty.
Dialogi między postaciami – Benedyktem XVI i kard. Jorge Bergoglio (prawdziwy aktorski koncert Anthony’ego Hopkinsa i Jonathana Pryce’a) – próbują odzwierciedlać dwie wizje współczesnego Kościoła. Z jednej strony Kościoła zalęknionego i obrażonego na świat, z drugiej – próbującego nawiązać z nim kontakt i znajdować w rzeczywistości takiej, jaka ona jest, „znaki czasu”. Wiem, wiem, to pewnie obraz stereotypowy i mocno uproszczony. A jednak…
Swoją drogą, drażnią mnie wypowiedzi prawicowych komentatorów, którzy zarzucają Meirellesowi, że przedstawił Ratzingera w sposób nieuczciwy, bo przecież „nasz kochany papież Benedykt nie był surowy, nie był wcale przeciwieństwem Franciszka”. Otóż – co tu dużo mówić – był (a przyznaję to jako jego wierny słuchacz i czytelnik). Nie da się ukryć, że to właśnie jego słowa stawały się (i wciąż się stają) paliwem dla wielu wojowników kulturowych w ich krucjacie przeciwko relatywizmowi i zepsuciu współczesnego świata. Nie zapominajmy też, że dzisiejsi sojusznicy Franciszka, stanowiący intelektualne wsparcie dla jego „rewolucji czułości”, to dawni mniej lub bardziej wyraźni oponenci teologicznej twardości nauczania niemieckiego papieża.
Pozornie mocarny papież w netfliksowym obrazie cierpi, bo – jak sam mówi – nie słyszy już głosu Boga
Inna sprawa, że Benedykt w „Dwóch papieżach” nie jest wcale jednowymiarowy. Po pierwsze, w błyskotliwie rozpisanych rozmowach z argentyńskim kardynałem niejednokrotnie dowodzi swojej duchowej wrażliwości, co więcej – potrafi ideowemu przeciwnikowi dodać otuchy, wręcz wskazać drogę. Po drugie, i może nawet ważniejsze – przez surowe rysy Hopkinsa stopniowo zaczyna przebijać się oblicze człowieka, który wyraźnie zmaga się z kryzysem wiary. Tak, pozornie mocarny papież w netfliksowym obrazie cierpi, bo – jak sam mówi – nie słyszy już głosu Boga i nie potrafi nastroić duchowego aparatu słuchowego (w dodatku jest osamotniony i ma poczucie, że zawiódł „brakiem odwagi, by w młodości smakować życia”). Wydumana, fałszywa insynuacja? Przypomnijmy sobie autentycznego papieża Ratzingera, który w powodach rezygnacji z tronu Piotrowego – obok braku sił fizycznych – podaje „brak sił duchowych”. Albo który w ostatnim przemówieniu wyznaje, że na jego Jeziorze Galilejskim często „wody były wzburzone”, a „Pan zdawał się spać”.
Przestrzegałbym zatem przed traktowaniem filmu Meirellesa tylko jako ciepłej i kolorowej historyjki o godzeniu ze sobą sprzeczności, jako klasycznego buddy movie o nieco narcystycznych starcach (choć i w tej konwencji produkcja świetnie się sprawdza). „Dwóch papieży” to przede wszystkim podana w przystępnej formie, ale jednak pogłębiona, opowieść o trudnej sztuce szukania głosu Boga. (By Go usłyszeć trzeba wejść w przerażającą ciszę? A może też, zamiast w górę, popatrzeć uważnie na to, co obok nas?). O radzeniu sobie z Jego milczeniem, z wewnętrzną pustką, z zagubieniem w „mroku duszy”. Wreszcie – o wyboistej drodze do odkupienia, o odpowiedzialności, przed którą nie ma ucieczki i o gorzkiej lekcji usuwania się w cień. A także o życiu, które – jak powtarza filmowy Bergoglio – jest chaosem i w tym właśnie tkwi jego piękno.
By mu podołać, nie wystarczy więc okopać się we własnych przekonaniach i poczuciu zagrożenia. Dobrze byłoby w tym życiowym wirze nauczyć się jeszcze tańczyć. Najlepiej argentyńskie tango.