Zachciało mi się zostać facetem moc jakąś w sobie mającym, tajemnicę jakowąś. I wymyślającym historie, które człowiek czyta potem z wypiekami na gębie.
W mieszkaniu mieliśmy dużą i długą kuchnię z kachlokiem, czyli piecem kaflowym, który grzał na okrągło. To w niej toczyło się życie, jak to na Śląsku. W sypialni stało łóżko rodziców, gdzie my, trójka dzieci, spaliśmy w nim w nogach. Był tam jeszcze taki bardzo malutki pokoik, który stał się pokojem brata, Henryka, gdy wrócił okaleczony z wojny. Brat miał tam biurko i zamykał się, by pisać. Kiedyś nauczyciel geografii kazał nam opisać swoje mieszkania – wskazać, gdzie śpimy, a gdzie pracujemy. Gdy wyszło, że śpię w nogach i nie mam na czym pisać, przyszedł do mojego domu i wymusił na rodzicach, by i mnie sprawili biurko. Odtąd miałem własne biurko w dużym pokoju.
Ten pokój był rzadko używany, a więc i słabo opalany. W niedzielę przyjmowało się w nim gości. Niemal cała rodzina ze strony matki mieszkała w Szopienicach. Bardzo matkę lubili, więc po niedzielnej mszy przychodzili do nas, a matka częstowała ich ciastem lub obiadem. W niedzielę matka podawała kluski i pieczeń, często z królika, bośmy króliczki sobie hodowali. Podczas okupacji odpowiadałem w domu – bo każdy domownik miał jakieś obowiązki – za kartki żywnościowe i zakupy spożywcze. Byłem w tym mistrzem, bo potrafiłem dobrze te kartki spożytkować, a na mięsie od dziecka znałem się świetnie. Przychodziłem do masarza i wybierałem: tego 20 deko, a tego pół kilo, i dawałem kartki. Jako rodzina powstańcza – ojciec był powstańcem śląskim – nie byliśmy na volksliście, więc kartki mieliśmy najgorsze. Trzeba było rządzić przydziałami bardzo precyzyjnie, zwłaszcza że gąb do wyżywienia było sporo: mama, ojciec, trzech braci i dwie siostry.
U nas wysoka kultura sąsiedzka panowała
Ale choć miałem ledwie dziewięć czy dziesięć lat, radziłem sobie niezgorzej, bo łatwo nawiązywałem kontakty i byłem bystry. Wszystkiego musiało starczyć na cztery niedziele – i starczało. Czasem też kupowało się coś na boku, jeździło się do krewnych. Przede wszystkim kupowałem mięso na rosół, zawsze wołowinę z kością. To była moja specjalność, bracia mieli inne. Starszy był od zaopatrzenia cieplnego: drzewo, węgiel. Na Śląsku wszyscy dostawali deputaty węglowe. W piwnicy panował porządek, węgiel sypało się do jednej przegrody, ziemniaki do drugiej. Było też miejsce do kiszenia kapusty – kiedyśmy wszyscy ją deptali, było wielkie święto. Na jesieni kopalnia ogłaszała, że już sprzedaje te deputaty, więc jeździło się po nie do najbliższej kopalni, do „Wieczorka”. Szło się do znajomego kuczera, czyli węglarza, umawialiśmy się na przykład na 5 października, a on przywoził nam węgiel pod piwnicę.
Romantyzm, z tym całym jego fałszem, zadęciem i nabzdyczeniem, jest mi wstrętny
Jesienią nastawała szczególna mobilizacja: czy chłopi ze wsi już jadą? Czy ziemniaki będą dobre? Matka miała stałego i sprawdzonego dostawcę, ale i tak na próbę zawsze gotowała parę bulw. Chłopskie fury, które najeżdżały nasze kolejowe osiedle, były po brzegi wyładowane kapustą i ziemniakami. Każdy chłop miał swój stały rewir handlowy, swoją miejscowość, dzielnicę. W ustalonym dniu przyjeżdżali do nas, a baby i dzieci wylatywały z familoków, tworząc za tymi wozami radosny kondukt żywnościowy. Rozsadzała nas biologiczna radość.
Przy familokach były też chlewiki. Każda rodzina taki miała. Hodowała w nim króliki albo – jeśli nie miała piwnicy – trzymała tam węgiel i ziemniaki. Tyle że to było ryzykowne, albowiem po osiedlach grasowały szajki zawodowych złodziei, wielce w rabowaniu chlewików wprawnych. A królik był delikatesem, o tak! Myśmy hodowali też szynszyle na futerka, którymi podszywało się dziecięce płaszczyki. W sobotę kobiety wszystko myły. Dom musiał błyszczeć, bo przecież tyle tego pyłu zewsząd spadało. Do czyszczenia miejsc wspólnych, czyli schodów, sieni i podwórka, ustalano rodzinne sobotnie dyżury.
Latem musiałem przedsiębrać dalekie wyprawy, żeby znaleźć trawę dla królików. Bo trawy u nas było mało, lepsze trawy były parę kilometrów na południe. Przeważnie to były pola prywatne, więc trzeba było działać dyskretnie. Zabierałem jakiś mały, nie budzący podejrzeń worek, do tego sierp – i kosiłem zapas na dwa, trzy dni. Poza tym gotowałem zwierzętom ziemniaczane oszkrabiny, czyli obierki, które trzeba było posypać mąką z otrąb – po latach dokładnie pokazałem to w „Paciorkach jednego różańca”. Magiczny był ten moment, kiedy parujące oszkrabiny się odcedzało i mieszało z otrębami. Zapach tego był cudny, fantastyczna inhalacja. Zdarzało się, że nawet te oszkrabiny królikom podżerałem.
Na święta, kiedy króliki były już dorosłe, pojawiał się problem, bo ojciec za cholerę nie umiał żadnego zwierzęcia zabić. Przeważnie więc baby to robiły. Mieliśmy taką sąsiadkę, która potrafiła zarąbać królika jak gdyby nigdy nic. Nie z okrucieństwa jednak zarąbywała, ale z sąsiedzkiej uczynności. Bo u nas wysoka kultura sąsiedzka panowała.
Chłopskim zwyczajem, który do tych wszystkich naszych familoków przenikał, kobiety spotykały się co sobota, żeby na przykład upiec ciasto, ale tak naprawdę na klachy, czyli plotkowanie. Albo żeby pośpiewać. Przy familokach budowano lauby, czyli zadaszenia z ławkami. Tam te baby siedziały i czekały na swoich chłopów, aż przyjdą z roboty. Nasz familok był przy drodze, więc lauby były z tyłu. Cicho w nich było i baby mogły słyszeć, czy się czasem w kuchni ziemniaki nie gotują albo co nie przypala. Od czasu do czasu nasłuchując, klachały sobie, a przy okazji wymyślały, jak tych swoich chłopów za mordy trzymać. Całe systemy misterne opracowywały, więc bardzo ciężko było takiemu chłopu sobie zaszaleć.
I dobrze, bo na Śląsku był problem z alkoholizmem. W takich Szopienicach, gdzie żyło ze trzy tysiące chłopa, knajpek było ze sto. Chlali z biedy, rozpaczy i beznadziei. Ale za moich czasów było już lepiej. Robotnicy mogli zarobić na godne życie, państwo niemieckie porządne ukształtowało pewne wzorce życia publicznego, wśród których najważniejsza była praca – jedyna droga awansu społecznego dla Ślązaków. Mój ojciec u szczytu swojej kariery został dyżurnym ruchu na ogromnej stacji i dostawał 210 złotych – akurat tyle, byśmy nie zaznali nędzy i mieli w niedzielę mięso. Jako Ślązak w niemieckim państwie osiągnął szczyt kariery na kolei. Wielki był w tym udział matki i nas, bośmy wszyscy uczyli go alfabetu Morse’a, który strasznie ciężko mu do łba wchodził. To była nasza inwestycja w dobrobyt rodziny. Gdy go zaliczył, zaczął pracować na stawidle i mógł już zakładać czerwoną czapkę. Puszczał pociągi towarowe. Co trzy minuty otwierał takie okno w ścianie całej ze szkła, wkładał czapkę i dawał znak, że odbiera kolejny pociąg. Cieszył się, że mu dzieci rosną, że jakieś szkoły kończą, ale do swego ojcostwa nie przykładał się kompletnie i był bardziej naszym kumplem. Poza tym, że był alkoholikiem, nie miał żadnych przywar. Człek był z niego bardzo pogodny i łagodny, tyle że z nieustannym poczuciem grzechu, że pije. W towarzystwie robił się bardzo zabawny, w przypływie dobrego humoru grał na akordeonie. Kiedy się wzruszał, fałszował okrutnie, a czasem popłakiwał przy pieśniach powstańczych. Żenowało nas to: ojciec znowu ślimta. Ale on już taki był. […]
Boja sie, mamo…
Polską kulturę pokochałem, tyle że w tym jej przedromantycznym i późniejszym – modernistycznym i postmodernistycznym – wydaniu. Albowiem romantyzm, z tym całym jego fałszem, zadęciem i nabzdyczeniem, jest mi wstrętny. O szkole filmowej dowiedziałem się z jakiejś broszurki. Zdecydowałem się trochę za namową kolegi. Gucwa się nazywał, był synem nauczyciela z naszego liceum, który zginął w powstaniu warszawskim. Choć sam bardzo chciał, nie mógł do Filmówki pójść, więc mnie namawiał bardzo. Kiedy potem pojechał na studia na architekturę, spotkał chłopaka, którego też na Filmówkę namówił. Ten chłopak nazywał się Janusz Majewski.
Pojechałem tedy do Łodzi bez bladego pojęcia o tym, co ze mną będzie. Rodzice, owszem, pozwolili, bo zawsze prawie na wszystko mi pozwalali. Ojciec w ogóle miał to w dupie, matka powiedziała tylko:
– Synku, to jest bez sensu, ale twoja sprawa. Szczerze mówiąc, nikt w domu nie wiedział, co to za zwierzę jest ten reżyser. Oni tylko czasem chodzili do kina – i tyle. A ja wiedziałem jedno: stawką jest wyrwanie się z tego śląskiego chomąta, bo u nas każdy chłop musiał być roboczym wołem, niewolnikiem.
No i chciałem coś osiągnąć w kulturze. Chciałem być kimś. Za dużo tych książek się przez całą okupację nażarłem, naczytałem, więc zachciało mi się zostać facetem moc jakąś w sobie mającym, tajemnicę jakowąś. I wymyślającym historie, które człowiek czyta potem z wypiekami na gębie. Tak jak Zbyszek Cybulski przed aktorstwem marzył, żeby być olimpijczykiem, tak ja marzyłem o byciu opowiadaczem. Wybór Szkoły Filmowej był unikiem, bo bałem się Krakowa i polonistyki. Intuicja kazała mi iść drogą mniejszego ryzyka. Szkoła w Łodzi powstała 1948 roku, i ledwo co otrzymała status uczelni wyższej. Najbliższy moich marzeń był Kraków. Tyle że z perspektywy chłopca z Szopienic Kraków to było coś tak gigantycznego i skomplikowanego, że wątpiłem, czy dam tam radę. Ale nie, nie byłem jakimś tam zahukanym chłopcem. Instynkty wodzowskie miałem już od małego i je rozwijałem, choćby w harcerstwie.
Któregoś dnia przyszli do mnie koledzy z Mysłowic, gdzie były trzy drużyny harcerskie, i poprosili, żebym poprowadził wakacyjny obóz dla śląskich dzieci w Łebie. Pojechałem na ten obóz – i właśnie z Łeby wysłałem list do Filmówki z prośbą, żeby wpisali mnie na egzamin wstępny. Kiedy zjechałem z Łeby do domu, na stole czekał na mnie list z Łodzi, a w nim powiadomienie o dopuszczeniu mojej osoby do egzaminu. I jego data. W kopercie znalazłem też gruby arkusz z kilkudziesięcioma pytaniami (zapytali na przykład podchwytliwie, czy nakręciłbym „Zemstę”). Trzeba go było wypełnić i odesłać.
Popadłem w popłoch. Sięgnąłem po stare łachy, poleciałem do familokowej pralni w piwnicy, zrzuciłem harcerski mundurek, w kotle była jeszcze letnia woda, więc wlazłem do niego. Z radości skakałem pod sufit. Z drzemki zbudziła mnie matka. Zasnąłem z powiadomieniem w ręku. „Co napisali?”. Podałem jej pismo, siadła i założyła okulary, potem spojrzała na mnie. „Hm… Co by się nie mniemało, zdaje sie, że twoja godzina wybiyła, niy? Co terozki?” – „Na razie trzęsą mi się flaki ze strachu i czuja, że byda mioł rozwolnienie”. Przykryłem twarz pismem z Łodzi. „Boja sie, mamo… trapi mnie pytanie, czy moga tak daleko sięgać? Wiysz, skąd my som”. – „To teroz mało ważne, bo się stało, twoje wygrało i jest na wiyrchu. Tegoś chcioł. Byłabym gupiom matkom, gdybych teraz podważała twoja wola. Niy roz my o tym mówili, niy? Jak niy dosz rady, to zawrócisz. Musisz przynajmni spróbować”. – „Dziękuja za pociecha, ale… cały czas mnie nęko maturalne świadectwo, nawet sie dziwia, że mnie zapraszają do Łodzi”. – „No, mogło być lepsze, łono jest jak grzebiyń, same czwórki, jedna piątka”. Wyciągnęła rękę. Uścinąłem ją. „Tyś jest w czepku urodzony, jo licza na to, że sie tam jakoś przeciśniesz. Bozia do i może tobie pierwszymu w rodzinie udo się ściepnąć z pukla to nasze ślonske chomonto. Twój ojciec zaczynoł od podbijanio szwel na sztrece, a zostoł dyżurnym ruchu. Zdobył porządny fach na kolei państwowej. Moja nadzieja jest w domniemaniu, że reżyser to tyż fach, a każdego fachu idzie sie nauczyć. W każdym nowym miejscu chlyb inaczej smakuje. Skosztuj go”.
A Potem przyszło zaproszenie na egzamin do Łodzi. Przyjeżdżam. Kandydatów jak wszy w gaciach. Przez tydzień tam siedzieliśmy skoszarowani, bo i filmy trzeba było oglądać, i analizę potem robić, i na pytania odpowiadać. Pierwszy rocznik, na którym był Wajda, Lipman czy Petelski, nie był liczny, a na mój przyjęli aż siedemdziesiąt pięć osób, bo chciano szkołę utrwalić na szerszym fundamencie, uczynić z niej fakt nieodwracalny i mieć większy materiał selekcyjny, by po dwóch latach postawić na trzydziestu studentów. Na liście zgłoszeń do egzaminów byłem na szóstym miejscu, co dowodziło mojej determinacji i niecierpliwości. Do egzaminu dopuszczono sześciuset kandydatów chętnych i podzielono ich na trzy grupy. Egzamin – 13 sierpnia 1949 – trwał tydzień i miał trzy etapy. W pierwszym wypełniano testy, ćwiczenia, i trzeba było odpowiedzieć na siedem pytań. Jedno z nich dotyczyło motywacji wyboru szkoły filmowej.
Napisałem wtedy: „Chęć wyboru zawodu filmowca sięga daleko w moje dzieciństwo. Sprecyzowała się jednak niedawno w wyniku doznawanych wrażeń pod wpływem oglądania różnych filmów w okresie przedmaturalnym, jak również w wyniku długich rozmyślań nad moim przyszłym zawodem. Zamiar ten jest wynikiem uświadomienia sobie mego stosunku do otaczającego mnie świata… uczyłem się do tej chwili po to, by zająć odpowiednie do moich uzdolnień stanowisko w społeczeństwie i dla dobra społeczeństwa poświęcić swoją przydatność”. A o sobie pisałem: „Posiadam zdolność wczuwania się w sytuacje różnych ludzi, umiem myśleć obrazowo – łatwo wywołuję w swej wyobraźni tekst jakiegoś opisu, mam własne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość, zdolności organizatorskie, zdolność obserwowania i refleks”. Kiedy dziś, w 2017 roku, czytam te zdania sprzed sześćdziesięciu ośmiu lat, zaskakuje mnie własny rozsądek.
Nasza grupa
[…] O charakterze szkoły zdecydował w znacznym stopniu ogromny napływ młodych ludzi pochodzenia żydowskiego – choćby taki Romek Polański, Kurt Weber czy wielu innych. W sumie to co drugi był tu Żydem, a przecież częścią żydowskiej mentalności jest coś w rodzaju poczucia permanentnego zagrożenia. Jako Ślązak też to miałem, przylgnąłem więc do Żydów bardziej niż do innych.
Z tej zbieraniny, którą z początku byliśmy, jakoś po roku wyodrębniła się mała hermetyczna grupa najinteligentniejszych i takich, co przyszli do szkoły, żeby ją skończyć i robić filmy, a nie bawić się w politykę. Zwykle zamykaliśmy się w pokoju Barei, bo był dość duży, wyprosiwszy wcześniej dwóch czy trzech, którzy zresztą i tak się nami nie interesowali, bo mówiliśmy o rzeczach, z których nic nie rozumieli. Więc nawet jakby chcieli donosić, to nie wiedzieliby co. Raz Weychert przywiózł „Ferdydurke”, wydanie z 1938 roku – do dzisiaj je mam, w żółtawej okładce – i długo o tej książce dyskutowaliśmy. Mieliśmy też dostęp w archiwum filmowym do całej awangardy, na przykład francuskiej, którą pożeraliśmy w każdej wolnej chwili. W mojej grupie był Staszek Bareja, Janek Łomnicki, Kuba Morgenstern, Lech Lorentowicz i Janusz Weychert. Oczywiście przy okazji spotkań piliśmy gorzałkę, a niektórzy, jak Bareja, Lorentowicz i Weychert, mieli do niej wyraźną melodię. Bareja rysował na podłodze krąg, do którego wrzucało się pieniądze, i jak już było na pół litra, to któryś po nie leciał.
Kiedyś, jesienią, zachodzę do monopolu, pusto i tylko dwóch facetów stoi, Bareja i Weychert. Nie mieli pieniędzy, więc stali tylko i gapili się z zachwytem na te butelki.
– A piłeś to? – pyta Bareja Weycherta.
– Niestety.
Weychert najbardziej cierpiał, że nie mieliśmy pieniędzy na gorzałę. Oczy miał duże, rudy był, zawsze nieogolony, zaniedbany, nie miał przednich zębów, a w dziurze po tych zębach zawsze międlił zbrązowiałą od smoły szklaną lufkę. Nosił taki płaszczyk dziewiętnastowieczny, beret i walizeczkę miał tekturową, strasznie sponiewieraną. Wyglądał jak ostatni lump. Gdy nie miał pieniędzy, a bardzo pragnął się napić, przywdziewał cały ten swój strój i wyruszał na obchód po pokojach. Mówił, że matka umiera, a on nie ma za co do niej do Bytomia pojechać. Tak się żałośnie prezentował, że nikt mu nie odmawiał. A potem się z tą walizeczką wymykał i ile dostał, to za tyle wódki kupował, po czym chyłkiem przemykał się z powrotem do pokoju – i go nie było. Tę naszą spółdzielnię zbuntowanych nazywaliśmy „wieli kaja kluczka”, co odnosiło się do wielkiej piątki dziewiętnastowiecznych rosyjskich kompozytorów, tak właśnie nazywanej. Wzięliśmy to z filmu o Musorgskim i nikt nie rozumiał, co to znaczyło. Takie nasze tajne hasło. Bareja w pokoju miał bardzo marnych kolegów, których – o ile akurat nie wypuścili się na miasto – żeśmy z tego pokoju przeganiali.
Straszny był z niego sybaryta i leń nieludzki, nienawidził wszelakiego wysiłku fizycznego. Był jak pawian. Albo leniwiec jaki. Cały czas żarł, popijał wódeczkę i opowiadał dowcipy albo anegdoty o tym, co widział albo słyszał. Staszek był piekielnie bystrym obserwatorem i z tych obserwacji brał później materiał do swoich filmów. Operował absurdem, który do dziś rozbawia. Z Jeleniej Góry przywiózł sobie wielką księgę rozchodów w twardej oprawie, z którą chodził na wykłady. Nigdy na tych wykładach nie zabierał głosu, ale cały czas w księdze gryzmolił. Myśmy chodzili często na wykłady w kapciach, bo sala była tuż. Gdyśmy kończyli szkołę, na pożegnalnym spotkaniu mówię:
– Staszek to jedyny z nas był pilny, tylko on te wykłady notował.
On się roześmiał i mówi:
– To sobie weź i zobacz.
Otwieram, a tam same dowcipy. I trzynasta księga „Pana Tadeusza” trzynastozgłoskowcem, tyle że w wersji adaptowanej do naszego szkolnego życia. Uczciliśmy to rozstanie, odrysowując na ostatniej stronie tej jego księgi swoje ptaki. Taki zbiorowy portret pożegnalny. Potem każdy z nas poszedł w swoją stronę, ja spotykałem się tylko z Kubą.
Fragment książki „Będzie skandal. Autoportret Kazimierza Kutza”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
Przeczytaj też: Kazimierz Kutz – plebej wyrafinowany